Sputnikiem dookoła Ziemi – na skróty przez środek Europy
Nie bardzo wiem jak to możliwe, ale tak się składa, że właśnie piszę dla Państwa przedostatnie sprawozdanie z rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”. Może trudno w to uwierzyć, ale już pięćdziesiąty czwarty raz w ciągu ostatnich czterech lat biorę laptop na kolana i zaczynam szukać słów, za pomocą których mógłbym przenieść was na pokład zmęczonej długą drogą i pachnącej rozgrzanym silnikiem łajby, lub do jednego z odległych miejsc, do których udało nam się ostatnio dopłynąć.
Rejs nieubłaganie kończy się i już tylko kilkanaście dni żeglugi dzieli mnie od radosnego spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Spieszę się, bo chciałbym zdążyć przed narodzinami córeczki, która gdzieś na gorących wodach Morza Koralowego postanowiła, że pewnego dnia pojawi się na świecie. Przyznaję szczerze, że ten wyścig z czasem bardzo mnie zmęczył. By skrócić drogę do domu zagrałem va banque i zamiast żeglować wokół całej Europy, wybrałem trasę rzeczną, wiodącą z południowej Francji przez Luksemburg i Niemcy do Holandii. Ryzykowałem awarię starego silnika, przegraną w walce z silnymi prądami Rodanu, uszkodzenie jachtu na nieoznakowanej mieliźnie czy utknięcie na dobre w jakimś peryferyjnym kanale z powodu awarii którejś z setek starych śluz. Z drugiej strony, mogłem zaoszczędzić kilka bezcennych tygodni skracając trasę, lub nawet miesięcy, gdyby któryś z atlantyckich sztormów postanowił do reszty wytrzepać mocno już sfatygowane żagle.
Wygląda na to, że gra była warta świeczki. Po czterech tygodniach codziennego flisactwa, w trakcie którego przeszliśmy przez 158 śluz na 1648 kilometrach rzek i kanałów, spłynęliśmy wartkim Renem do Holandii. Jutro stawiamy maszt i zaraz potem obierzemy kurs na Bałtyk. W ostatnich tygodniach nasze żeglowanie było tak intensywne, że w tej chwili muszę się dobrze zastanowić, by spośród zlewających się ze sobą dni wyłowić historie dające obraz tego, co przydarzyło się załodze Sputnika III podczas tej szalonej gonitwy z Sycylii do Niderlandów. Cofając się we wspomnieniach o sześć tygodni, aż do wymuszonego złą pogodą pobytu na Sycylii, przenoszę się na wąskie uliczki Sciacca, średniowiecznego miasta, które po dziś dzień żyje krwawą rodzinną wendetą sprzed pięciuset lat. Spacerując z Mietkiem po klimatycznych zakamarkach co chwilę potykaliśmy się o świadectwa trwającej przez sto pięćdziesiąt lat lokalnej awantury.

- O co chodzi na tym makabrycznym obrazku? - Pytał mnie tato, prosząc o tłumaczenie opisu pod ceramiczną tabliczką z namalowaną sceną masakry z połowy XV wieku.
- Tu jest napisane, że pewien kapitan, przysłany wraz z wojskiem przez wicekróla w celu zaprowadzenia w mieście porządku, został wraz z całą swoją świtą zamordowany w budynku, przed którym właśnie stoimy. Ofiary były szlachtowane, lub żywcem zrzucane z wieży, a ich ciała pozostawiono na bruku by zżarły je bezpańskie psy. Po kilku dniach miejscowy kowal wzruszony widokiem roztrzaskanej czaszki kapitana, postanowił zebrać do słoja wypływający z niej mózg i umieścić go w sąsiednim kościele...
- O cholera... Mają tu więcej takich atrakcji turystycznych?
- Tak, tutaj jest mapka z instrukcją jak odnaleźć kolejne urocze zaułki. Idziemy?
Podążając od jednej upiornej tabliczki do drugiej, wdrapaliśmy się na górujący nad miastem zamek i poznaliśmy krwawą historię dwóch szlacheckich rodzin Luna i Perollo. Awantura zaczęła się w 1400 roku, kiedy spadkobierczyni katalońskiego rodu Margherita Peralta, wbrew wcześniejszym zaręczynom i szczerym uczuciom do Giovani Perollo o normańskich korzeniach, wyszła za mąż za Artale Luna, równie zacnego szlachcica z Katalonii. Dzięki zawartemu małżeństwu rodzina Luna weszła w posiadanie zamku i ogromnego majątku rodziny Peralta, natomiast honor i ranga rodu Perollo doznały znaczącego uszczerbku. Przez kolejne półtora wieku podzielone na dwa obozy miasto było świadkiem częstych masakr i podstępnych układów, które zakończyły się wraz z fizycznym wyniszczeniem rodu Perollo i samobójczą śmiercią wyjętego spod prawa, ostatniego lidera klanu Luna.
Sztorm na morzu nadal hulał w najlepsze, więc wzbogaceni o porcję makabrycznych lokalnych informacji rozsiedliśmy się w portowej knajpie i sączyliśmy piwko wraz z rybakami oczekującymi na poprawę pogody.
- Ciekawe, czy nasi kompani zachowali w sobie temperament swoich przodków? - żartował Mietek.
- Jestem pewien że tak! Nie widzisz z jaką pasją i zaangażowaniem przepuszczają całe ciężko zarobione pieniądze na tych durnych zakładach bukmacherskich? Oni po prostu kochają adrenalinę.
Po wypiciu kilku piw przekonaliśmy się, że trafiliśmy do lokalnej świątyni hazardu, w której rządziła barmanka z Polski Ewelina. Dzięki takim koneksjom zostaliśmy błyskawicznie zaakceptowani przez głośnych i wesołych poławiaczy morskich stworów. Podczas postoju na ostatnim sycylijskim kotwicowisku w Trapani, o nasz poziom adrenaliny zadbał tym razem sam Posejdon. Najpierw zesłał na nas sztormowe szkwały, które zerwały kotwicę i prawie zdmuchnęły Sputnika III na falochron, a kiedy przetrwaliśmy i tą próbę, postanowił przynajmniej porwać nasz ponton z silnikiem, uwiązany za rufą.
- Na pewno dobrze przywiązałeś ten ponton? Może wciągniemy go już na pokład? - Dopytywał się Mieciu.
- Bez obaw. Przywiązałem go tak samo dobrze jak setki razy wcześniej, a z wciągnięciem poczekajmy do zmierzchu. Nie wiadomo czy nie będziemy jeszcze wracać na ląd.
Tuż po zmroku dojrzałem w końcu do podniesienia dinghy na jacht.
- Nie ma pontonu! - Krzyknął Mietek, który jako pierwszy wyszedł na pokład.
- Nie rób sobie jaj. Wystarczy mi już wrażeń jak na jeden dzień.
- Mówię ci, że nie ma pontonu! Odwiązał się!
Wyskoczyłem z kabiny jak poparzony.
- Rzeczywiście! Kiedy ostatni raz go widziałeś?
- Jakieś dwadzieścia minut temu.
- Wiatr zmienił się niecałą godzinę temu. Jeżeli nikt go nie ukradł i odpłynął sam, to musi być gdzieś w okolicach starej twierdzy. Po ciemku go nie zobaczymy. Musimy natychmiast napompować kajak!
W ekspresowym tempie wyciągnęliśmy z bakisty i nadmuchaliśmy kajak od firmy Makanu, który służył nam dzielnie od początku wyprawy. Uzbrojony w kamizelkę ratunkową, dwie latarki i telefon puściłem się na ślepo w przewidywanym kierunku. Po kilkunastu minutach ostrego wiosłowania dostrzegłem na skraju falochronu znajomą sylwetkę, wesoło bujającą się na falach.
- Tu jesteś urwisie! - Zawołałem z ulgą. - zachciało ci się wolności, ale na szczęście brakło odwagi na samodzielny rejs do Tunezji!
Po szybkim abordażu zawstydzony ponton odpalił bez szemrania przy pierwszym pociągnięciu linki startera.
- I żeby mi to było ostatni raz! - pogroziłem dobrotliwie palcem, ciesząc się że odzyskałem bezcenne ogniwo łączące nas ze stałym lądem.

Z Sycylii na Sardynię przeskoczyliśmy w asyście delfinów, ledwo umykając przed kolejnym sztormem. W Cagliari, które w ramach rejsu dookoła świata odwiedziłem już po raz trzeci, zacumowaliśmy jak zwykle w pirackiej Marinie Del Sole. Odprawiając się rano w starym namiocie pełniącym rolę bosmanatu, dostrzegłem wyraźne zmiany w otoczeniu. Częściowo zniknął artystyczny nieład, który nadawał specyficzny klimat tej jedynej w swoim rodzaju marinie. Zalegające podłogę stosy książek na wymianę leżały poukładane na regałach, a walające się po kątach używane części osprzętu jachtowego i bliżej niezidentyfikowane ustrojstwa zniknęły zupełnie. Za barem brakowało brodatego bosmana, a jego stare psiska łasiły się w poszukiwaniu pieszczoty.
- Co się stało ze starym bosmanem? - zapytałem kogoś z obsługi, chociaż doskonale znałem odpowiedź.
- Niestety, zmarł w ostatnim czasie... - odpowiedział młody pracownik portu, wskazując na zdjęcia z czarną szarfą.
Ludzie odchodzą, a wraz z nimi kawałek rzeczywistości cementowanej ich codzienną aktywnością i rytuałami. Po powrocie z wyprawy na pewno znajdę w swoim otoczeniu kilka pustych przestrzeni, które jeszcze nie zdążyły się zabliźnić. W Marinie Del Sole ponownie dołączył do nas Mirek, który spędzał ostatnie święta z rodziną. Mirek przyprowadził ze sobą starego znajomego ze szkoły. Bogdan w ostatnich latach zamieszkał na Sardynii i miał nam wiele do powiedzenia na temat barwnego, lokalnego życia. Jako dowód świetnej adaptacji do tutejszych warunków, przywiózł nam doskonałe wina i oliwę własnej roboty oraz wielkie prosciutto, które okrawaliśmy po kawałku przez najbliższy miesiąc.
- Tutaj dosłownie każdy robi swoje wino. - opowiadał Bogdan. - Ludzie na wsi liczą własne, roczne zapasy w tysiącach litrów! Jest to oczywiście główny temat prawie każdej rozmowy. Ostatnio spytałem znajomego jak jego najnowsze wino i chyba źle trafiłem, bo facet od razu zaczął płakać! Powiedział mi, że coś poszło nie tak, wino się zepsuło i cały rocznik musiał wylać do ścieków. Dla tutejszych ludzi coś takiego to prawdziwa katastrofa. Oni przy każdym spotkaniu próbują swoich win, wymieniają się nimi lub handlują. Facet bez wina to prawdziwy kaleka!
Żeglując z Sardynii do ujścia Rodanu we Francji trafiliśmy na wyjątkowe warunki. Przez trzy doby jechaliśmy na silniku po płaskim jak stół morzu. W tych okolicznościach udało nam się zaobserwować niecodzienne zjawisko. Cały akwen pokrył się gęsto miliardami młodych meduz – żeglarzy portugalskich. Widziałem już wielokrotnie te piękne i niebezpieczne organizmy w różnych zakątkach oceanów, ale nigdy w ilości kilkudziesięciu do kilkuset sztuk na jednym metrze kwadratowym!
Pełna relacja Mateusza Stodulskiego oraz więcej zdjęć tutaj ---> http://sputnikteam.pl/news/na-skroty-przez-srodek-europy/