Mazury ekstremalnie: przez wąski kanał na Dejguny!
Są miejsca wśród Wielkich Jezior Mazurskich, gdzie jest pusto i dziewiczo. By się tam dostać, trzeba jednak pokonać rowy, mostki, kamienie...
Powierzchnia zwierciadła wody według różnych źródeł wynosi od 762,5 do 765,3 ha. Jezioro położone jest na wysokości 116,6 m n.p.m. Jego średnia głębokość wynosi 12,0 m, natomiast głębokość maksymalna to 45,0 m, długość – 6,5 km, maksymalna szerokość – 2,4 km (średnia – 1,2 km). Woda z jeziora Dejguny odpływa pod nasypem kolejowym do jeziora Dejgunek, a dalej strumieniem do jeziora Tajty.
"Strumieniem do jeziora Tajty..."
Te słowa znalezione wcześniej w przewodniku po Wielkich Jeziorach Mazurskich Wojciecha Kuczkowskiego „Szlak Wielkich Jezior Mazurskich” oraz niebieska kreska na różnych mapach, łącząca Tajty z Dejgunami, intrygowały mnie od lat. Zastanawiałem się – da się przejść ten szlak czy się nie da?
Wielkie Jeziora Mazurskie: najciekawsze miejsca na szlaku
Kilka lat temu na forum żeglarskim pojawiła się informacja, że jezioro Dejguny zostało zdobyte przez dwie załogi z Klubu Turystyki Żeglarskiej „Szkwał” za pomocą Tanga 730 i Sportiny 682. Wiadomość ta była wystarczającym bodźcem, aby przestać dalej się zastanawiać, a czym prędzej płynąć! Nie znam poprawnej nazwy tego strumienia, rzeczki, rowu? Wojciech Kuczkowski pisze o nim Mulka, z kolei geoportal.gov.pl – kanał Dejguny. Na potrzeby tej relacji zostańmy więc przy nazwie Mulka.
Wyprawa na Dejguny – Mazury, jakich nie znaliście
Cel wyprawy zrealizowaliśmy we trzech. Jak na każdą naszą męską wyprawę popłynęliśmy moim morsem RT „Żyszkoś”. Mors jest genialnym jachtem żaglowym do różnych wypraw, a jego niewielkie zanurzenie sprawia, że można nim wejść praktycznie wszędzie, pozostałe wymiary pozwalają na łatwy transport drogowy na inne akweny.
Mosty na szlaku
Na trasie spotkamy cztery budowle: most kolejowy na Tajtach, most drogowy z szosą Giżycko – Kętrzyn, śródpolny most drogowy oraz most kolejowy między jeziorami Dejgunek a Dejguny.
Możliwość przejścia w zasadzie weryfikuje pierwszy most kolejowy nad jeziorem Tajty – najniższy na całej trasie. Musieliśmy zdjąć krzyżak, a maszt prawie położyć na nadbudówce, żeby top masztu przeszedł pod mostem. Jednocześnie wydaje mi się, że tu jest najpłytsze miejsce na całej trasie. Woda sięgała nam niewiele ponad kostki, dno jachtu lekko szorowało o dno Mulki, ale udało się przejść.
Drugi most drogowy jest łatwy do pokonania. Duży prześwit, w miarę szeroko (około 3 m, mierzone na oko), pewnym problemem mogą być jedynie kamienie na dnie Mulki.
Trzeci most drogowy, śródpolny: prześwit oraz szerokość pod nim są wystarczające, ale za to spora jest ilość i wielkość głazów pod nim. Załogi Tanga i Sportiny odrzuciły część z nich na skraj wody, bo na stromy brzeg się nie da (dziękujemy!). Przeszliśmy w zasadzie na styk, po prawie dwóch godzinach mozolnej pracy.
Pod czwartym mostem, kolejowym, też jest bardzo płytko.
Żaglówką przez Mulkę
Na zachodnim końcu Tajt pojawiliśmy się około 14.00. Wejście do Mulki i mostek są trochę ukryte. Należy popłynąć prawie do końca jeziora i dopiero stamtąd uda nam się je zobaczyć. Położyliśmy maszt i odkręciliśmy roler od bramy. Tak przygotowani rozpoczęliśmy zdobywanie Mulki, w którą weszliśmy od zachodu.
Już między trzcinami, na Tajtach odczuwalny jest prąd. Głębokości w rzeczce (na całej jej długości) są bardzo zmienne, czasem jest bardzo płytko, a czasem całkiem głęboko.
W zestawie z jachtem szedł „holownik” oraz „pchacz”. Holownik trzyma jacht żaglowy za dziób, ewentualnie ciągnie go na cumie. Obserwuje dno, wypatruje kamieni, pni (dużo ich na całej trasie) i wydaje komendy do pchacza, w którą stronę należy pchnąć rufę. Często jest tak, że dla ominięcia przeszkód, rufę trzeba niemalże wepchnąć na brzeg.
Zaraz za pierwszym mostkiem mamy ostry zakręt, trzeba skręcić pod kątem prostym. Bardzo uważamy na top, który mocno zbliża się do betonowych umocnień mostka.
Potem krótka prosta i wychodzimy na nieduże bezimienne jezioro, które kiedyś było zatoką Tajt (Tajty, podobnie jak Dejguny, zostały przedzielone nasypem kolejowym). Uruchomiłem silnik (jeszcze wolno) i popłynęliśmy dalej. Dużą trudnością było znalezienie ujścia Mulki do tego jeziora. Postanowiliśmy dobić do nasypu kolejowego, aby z góry poszukać wejścia w rzeczkę.
Z nasypu wszystko ładnie widać – wejście w Mulkę znajduje się tuż przy nasypie i jest zarośnięte trzcinami, trzeba się po prostu między nimi przecisnąć.
Przed nami pierwszy etap walki z prądem, trzcinami, mułem i owadami (tymi gryzącymi). Jedna osoba została na pokładzie, żeby robić zdjęcia, dwie pracowały jako, wspomniane wcześniej – holownik i pchacz. Jak już jacht zacznie płynąć, to nie powinniśmy pozwolić mu się zatrzymać. Holując "Żyszkosia", wytrwale przedzierałem się nurtem. Trzciny nade mną zamykały się zupełnie. Jakieś 2-3 metry za mną na cumie płynął jacht. Najtrudniej było dobrać tempo. Holując jacht, sterowałem nim jednocześnie. Osoba pchająca ma zdecydowanie łatwiej, efekt był taki, że często nie mogłem nadążyć przed nadpływającą łodzią.
Płynąć można generalnie tylko dziobem do przodu. Gdybyśmy musieli wracać rufą do przodu, to byłoby zdecydowanie trudniej, maszt z wantami plątałyby się w trzcinach.
Po kilkuset metrach wyszliśmy na „czystą” wodę. Trzciny zamieniły się w trawę, woda była wystarczająco głęboka i czysta, żeby spróbować iść na silniku. Piotr stanął na dziobie z pagajem i bardzo wolno i ostrożnie, wyłączając silnik na płytszych kawałkach rzeczki, przeszliśmy kilkaset metrów. To był bardzo dobry odpoczynek.
Mniej więcej w połowie Mulki trafiliśmy na starą, spróchniałą wierzbę. Wierzba ta prawdopodobnie niebawem się przewróci, dlatego gdyby ktoś się wybierał na Dejguny, to warto pójść na spacer i sprawdzić, czy wierzba stoi i czy da się przejść obok niej.
Często jest tak, że dno zachęca do spaceru, wydaje się, że leży na nim drobny, miękki piasek. Zazwyczaj jest to 5 – 8 cm mułu, w którym grzęzną stopy i zostają buty. Od czasu do czasu wpada się w muł po kolana. Tak z zaskoczenia. Może dlatego Mulka?
Zbliżamy się do pierwszego mostu drogowego. Tuż przed nim leży zwalone przez bobry drzewo. Przechodzimy pod nim, jednak maszt trzeba było wyjąć z krzyżaka, by opuścić top. Pod mostem jest w miarę łatwo: szeroko na niewiele ponad 3 metry („Żyszkoś” ma 2,7 m szerokości), płytko, trochę kamieni po bokach, jednak przechodzimy bez kłopotu. A zaraz za mostem jest kolejny ostry zakręt.
Teraz robi się zdecydowanie łatwiej. Mulka jest szersza, prosta, jedynie stopy podczas holowania zapadają się w muł.
Dochodzimy do drugiego, śródpolnego mostu drogowego. Pod nim natrafiamy na dwie przeszkody: pierwsza to przewrócona dzika jabłonka, którą trochę podcięliśmy, a druga to wspomniane wcześniej spore głazy. Przejście pod mostem kosztowało nas bardzo dużo wysiłku. Dopiero po dwóch godzinach kamienie udało nam się w końcu odwalić na tyle, że za czwartą próbą „Żyszkoś” przeszedł pomiędzy nimi. Ślady na kamieniach na pewno są ciągle widoczne. Na burtach jachtu żaglowego też... Były chwile zwątpienia, ale sił dodawała nam świadomość, że od mostku do końca rzeczki jest już może tylko 400 metrów.
Po przejściu mostka zrobiło się z górki. Skończyła się Mulka, chwila na pagajach (tu już obowiązuje zakaz używania silników!) na jeziorze Dejgunek i zostaje przed nami ostatni mostek. Tu było bardzo łatwo, poza tym, że bardzo płytko. Wieczorem, około 20.00 wyszliśmy na Dejguny. Udało się!
Jezioro Dejguny
Na samym początku zaskoczyliśmy wędkarza. Wywiązał się mniej więcej taki dialog:
– A wy tu skąd?
– Z Wilkasów.
– A którędy?
– Tędy, to przecież jedna droga jest...
– Panie, ja to się tam boję kajakiem płynąć!
Chwilę później podpłynęło dwóch następnych wędkarzy, w nadziei, że będziemy mieli jakieś piwo. Niestety, nie mogliśmy ich poratować... Dowiedzieliśmy się też, że w miejscowościach nad jeziorem nie ma żadnego sklepu. Najbliższy sklep podobno jest w Sterławkach. Warto wziąć to pod uwagę, planując wycieczkę.
Postawiliśmy maszt i na żaglach ruszyliśmy dalej. Zaczynało już się zmierzchać, więc stanęliśmy na kotwicy w zatoczce na wschód od wyspy.
Pobudka przed ósmą, śniadanie i zaraz potem podnieśliśmy kotwicę, aby opłynąć Dejguny. Wiała piękna, równa trójka Beauforta. Ruszyliśmy do góry, pod wiatr, wzdłuż wschodniego brzegu.
Na południowo-wschodnim krańcu jeziora (po wejściu od razu w prawo) jest miejscowość Bogacko. Z wody widać, że miejscowość ta to głównie domki letniskowe, prywatne działki, takież pomosty. Zapewne nie byłoby trudności z zacumowaniem do któregoś z nich, zwłaszcza że jacht żaglowy tej wielkości co Mors jest raczej rzadkością na tym akwenie i stanowi bardziej sensację niż niepotrzebnego natręta.
Wschodni brzeg na północ od Bogacka to las, niestety, nie widać tu miejsc odpowiednich na biwak. Dopiero później, gdy brzeg skręca o 90 stopni na zachód, pojawiają się zachęcające miejsca. W samym „narożniku” jest plaża.
Północny brzeg to pola, ale wśród trzcin znajdziemy liczne dziurki na postój. Woda jest bardzo przejrzysta, zielonkawa. Kolorem przypomina jednak bardziej jeziora południowe (Tałty, Śniardwy) niż północne (Mamry, Kisjano), gdzie woda ma kolor stalowoniebieski.
Płynąc wzdłuż północnego brzegu, wchodzimy do zatoki Kronowo. Na jej końcu, po lewej, mamy miejscowość o tej samej nazwie. Jest tu kilka pomostów, w tym jeden dość duży, należący do pensjonatu. Pensjonat zdecydowanie zachęca do wizyty. Właścicielka – bardzo miła – od razu zapytała: „Tym rowem przeszliście?” Wniosek – od czasu do czasu ktoś się jednak tędy przeciska.
Płynąc na południe wzdłuż zachodniego brzegu Dejgun, mijamy miejscowość Grzybowo. Widać niewielkie pomosty, a całe Grzybowo – tak jak Bogacko – to po prostu działki letniskowe.
Południowe Dejguny
Południowy brzeg Dejgun jest dość rozwinięty – tworzą go trzy głębokie zatoki, zachęcające do wejścia, rzucenia kotwicy, złapania kilku ryb i kąpieli. Jak okiem sięgnąć wszędzie kompletne pustki – oprócz dwóch omeg i maka nie widzimy żadnego innego jachtu. Pełen relaks, cisza, spokój i myśl: czy tak wyglądały Mazury kilkadziesiąt lat temu?
Opuszczając Dejguny, zastanawiamy się, jak zachowa się jacht żaglowy na bardzo płytkiej wodzie pod mostami kolejowymi, jak przejdziemy kamieniste przejście pod mostem drogowym, to, które przysporzyło nam tyle trudności w drodze w tę stronę. Okazało się na szczęście, że pokonanie płycizn jest banalnie proste. Zatrzymanie jachtu względem dna powoduje lekkie spiętrzenie wody, a tym samym rozwiązanie problemu.
Powrót
Mostek z kamieniami zdobywamy od pierwszego podejścia. Powrót z prądem jest zdecydowanie łatwiejszy. W krzakach wyciąłem długi drąg, którym kierowałem dziób jachtu, a od czasu do czasu pagaje pracowały jako pychy.
Najtrudniejszy był prosty odcinek, ten najbardziej zarośnięty, przed wejściem na Tajty. Mulka płynie szeroko, pagaje okazały się zbyt krótkie, a my szliśmy tylko na pychu pracującym z rufy. Pychy powinny być dwa – byłoby zdecydowanie łatwiej. Z radością i z satysfakcją ze zwycięstwa wyszliśmy na małe Tajty, te za torami. Koniec wyprawy był bliski, zostało jeszcze kilkadziesiąt metrów Mulki, zakręt, mostek i... Tajty. Drąg – pych wbijamy w dno Tajt, dla następnych zapaleńców.
Czy warto było przebijać się przez te niecałe trzy kilometry rzeczki? Zdecydowanie TAK! Zdobyliśmy nowy, nieznany dla nas kawałek Wielkich Jezior Mazurskich, kawałek nowej wody.
Wniosek nasuwa się jeden: wydaje się, że stosunkowo niewielkim kosztem można powiększyć szlak WJM. Nie trzeba budować tu śluzy. Wystarczy tylko trochę poszerzyć, pogłębić i oczyścić rzeczkę, pozostawiając oczywiście zakaz używania silników.