Stulecie urodzin Teligi: moje spotkania z Leonidem

2017-10-01 16:47 Jacek Czajewski
Leonid Teliga
Autor: archiwum "Żagli" "Długobroda Teliga" z wiersza na pokładzie, w okolicach Casablanki

Leonida Teligę poznałem w 1952 r. Byłem uczniem dziewiątej klasy dawnej prywatnej Szkoły Ogólnokształcącej Wojciecha Górskiego, upaństwowionej rok wcześniej i oficjalnie określanej jako szkoła „Smolna 30”, bo pod takim adresem mieściła się wówczas w Warszawie.  Za zgodą dyrekcji założyłem w szkole Koło Żeglarskie Ligi Morskiej, a w ramach jego działalności uruchomiliśmy kurs żeglarski na stopień żeglarza jachtowego. Zostałem komendantem tego kursu, a jako posiadacz patentu młodszego sternika, weryfikowanego wtedy zgodnie z radzieckimi wzorcami na sternika II klasy, prowadziłem niektóre zajęcia, ale korzystaliśmy również z instruktorów Ligi Morskiej. Jednym z nich był właśnie Leonid Teliga.

Oczywiście nie miałem wtedy pojęcia, on chyba też nie, że w przyszłości jako pierwszy Polak i Słowianin okrąży samotnie świat pod żaglami. Dwukrotnie prowadził na kursie zajęcia teoretyczne. Niestety, dziś już nie umiem sobie przypomnieć tematyki jego wykładów, ale zapamiętałem go, bo był dużo starszy od pozostałych wykładowców i przychodził w granatowej marynarskiej kurcie, jaką bardzo chciałbym mieć.

Utkwił w mej pamięci jako człowiek sympatyczny, o dogłębnej wiedzy, widać było, że wynikającej z morskiej praktyki, i był jakiś poważny, wyciszony. Kurs zakończył się w lecie obozem i egzaminem. A w maju 1953 r. włączono Ligę Morską i Ligę Lotniczą do Ligi Przyjaciół Żołnierza, poczęły obowiązywać tam inne, "polityczne" zwyczaje i trzeba było się stamtąd wynosić.

Nie tylko żeglarz

Później na nazwisko Leonida Teligi natknąłem się podczas lektury zawsze interesującej mnie literatury marynistycznej, gdy wpadł mi w ręce reportaż jego autorstwa "Trawlerem do Afryki" wydany w 1967 r. przez Wydawnictwo Morskie oraz książka Lionela Cassona "Starożytni żeglarze" przetłumaczona przez Leonida Teligę, a wydana przez "Iskry" w 1965 r.

Potem systematycznie śledziłem jego losy, gdy zaczęły się przygotowania do wokółziemskiego rejsu opisywanego m.in. w zamieszczanych w "Żaglach" reportażach nadsyłanych przez Teligę, którego nazwisko widniało w redakcyjnej stopce jako stałego współpracownika naszego miesięcznika, obok nazwiska jego brata – Stanisława Teligi – redagującego dział marynistyki.

Tak się złożyło, że w czasie trwania wielkiego rejsu Leonida Teligi jacht, na którym pływałem, cumował we Władysławowie. Wracająca z miasta załoga prowadziła dość głośny dyskurs na temat Teligi, a było o czym dyskutować, bo jego rejs był epokowym wydarzeniem w polskim żeglarstwie. Wprawdzie po politycznej, październikowej odwilży w 1956 r. poczęto już wypuszczać nasze jachty na morze, odbyły się nawet głośne wyprawy. Na przykład w 1958 r. na s/y "Joseph Conrad" miał płynąć nawet do USA, ale kazano mu wrócić, gdy dotarł do Casablanki. W latach 60. "Dar Opola" pożeglował na Morze Czerwone, a "Śmiały" wokół Ameryki Południowej, ale większość rejsów sprowadzała się do orania Bałtyku, bez prawa zawijania do zagranicznych portów. Stąd wokółziemski rejs Teligi, do tego rejs samotnego żeglarza, miał dla nas rangę, jeśli nie wyprawy na Księżyc, to przynajmniej pionierskiej wyprawy Slocuma.

Na koszt własny

Gdy dotarliśmy do portowej bramy, jeden z dyskutantów stwierdził, że na taki rejs może być stać tylko bogatego pupilka władzy. I wtedy do dyskusji włączyła się starsza kobieta pilnująca wejścia do portu.

– Panowie – powiedziała – Teliga przez dłuższy czas cumował tu jesienią ze swoim jachtem, na którym mieszkał. Zimno już było, marzł i nie dojadał. Kiedyś widziałam, jak mył menażkę, a ta wpadła mu do wody i utonęła. Wtedy rozebrał się, zanurkował i ją wyłowił. Powiedziałam mu, że trzeba było machnąć ręką na menażkę, a nie narażać się na zapalenie płuc. Odpowiedział, że nic mu nie będzie, menażka jest mu potrzebna, a nie ma pieniędzy na nową. Ileż to razy podrzucaliśmy mu rybę, jak kutry wróciły z połowu, bo widać było, że nie ma co do tej menażki włożyć...

Wypowiedź tej kobiety była najlepszym świadectwem nieprawdziwości poglądu, jakoby Leonid Teliga był żeglarzem ze wszech miar popieranym i wyposażonym przez państwo.

Kłopoty finansowe Teligi wyzierają chociażby z opisywanego przez niego zadowolenia z niespodziewanego niewielkiego przypływu gotówki w postaci honorarium wręczonego mu na którejś z polinezyjskich wysp przez turystkę, której spodobał się malowany przez niego obrazek. Niezaprzeczalnym faktem jest przecież to, że jacht kupił z własnych, zarobionych za granicą środków, a część jego wyposażenia, na kupno którego już mu nie wystarczyło, było darowane lub pożyczone przez przyjaciół. Na przykład Ludomir Mączka pożyczył mu chronometr, a mój macierzysty Żeglarski Klub Turystyczny "Rejsy" – kod flagowy.

Ostatnie spotkanie

I właśnie w tym samym klubie "Rejsy" spotkałem się bezpośrednio z Leonidem Teligą po raz drugi i ostatni. Właśnie odbywała się obchodzona jak zawsze z honorami tradycyjna uroczystość opuszczenia bandery po zakończeniu sezonu żeglarskiego 1969 r., gdy do kierującego ceremonią komandora klubu – Janusza Arszyłowicza, podszedł jeden z uczestników i powiedział szeptem:

– Janusz! Przyszedł Teliga!

Komandor rozejrzał się po zebranych, spostrzegł Leonida Teligę, serdecznie go powitał i zaprosił wraz z wszystkimi do klubowej świetlicy. Tam Teliga przez kilka godzin opowiadał nam o rejsie i odpowiadał na pytania, którym nie było końca. Pamiętam, jak na pytanie, dlaczego dał swemu jachtowi nazwę "Opty", odpowiedział, że to dlatego, bo zawsze był optymistą. – Gdybym był pesymistą – dodał – kupiłbym kajak, nazwał go "Pesy" i popłynął na Mazury. Był pogodny, nic nie wskazywało na to, że pół roku później od nas odejdzie.

Później był uroczysty pogrzeb na Wojskowym Cmentarzu na warszawskich Powązkach (kw. A32, rząd 2, grób 8) i odsłonięcie tablicy pamiątkowej na budynku, w którym mieszkał przy ul. Marzanny w Warszawie oraz przekazanie jachtu "Opty" do Muzeum Morskiego w Gdańsku.

Non omnis moriar...

Odszedł, ale zgodnie z cytatem Horacego "non omnis moriar" w pewnym sensie pozostał. Jego imię przyjęła Stocznia Jachtowa w Szczecinie, noszą je setki szkół, drużyn harcerskich, ulic, powstał jacht "Leonid Teliga". Pozostały po nim książki, które napisał o swym rejsie, tj. wydane w 1970 r. przez Wydawnictwo Morskie dwie miniatury "Opty – od Gdyni do Fidżi" i "Opty – od Fidżi do Casablanki" oraz książka "Samotny rejs Opty" przygotowana do druku już po jego śmierci przez brata Stanisława, wydana w 1977 r., później wznawiana. Pozostały książki, które przetłumaczył, wiersze, słuchowiska, opowiadania, artykuły i reportaże. Powstały też książki o nim, jak np. "Oczy pełne morza" Wiesławy Śleszyńskiej (Wyd. Fundacja Źródła Życia i Grodziski Klub Żeglarski, 2010 r.) i wiersze.

Miesięcznik "Żagle" od 1971 r., a więc od 47 lat, przyznaje co roku Nagrodę im. Leonida Teligi za szeroko rozumianą twórczość związaną z żeglarstwem oraz obecnie (bo Nagroda zmieniała nieco swą formę) za sportowy wyczyn żeglarski oraz popularyzację żeglarstwa.

Dla mnie ta Nagroda ma bardzo osobiste znaczenie, nie tylko z tego powodu, że udało mi się zostać jej laureatem, ale przede wszystkim dlatego, że po śmierci w 1978 r. brata Leonida Teligi, Stanisława, który kierował w "Żaglach" działem marynistyki, przejąłem jego obowiązki, mając zaszczyt zasiadać w jury Nagrody im. Leonida Teligi.

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.