Mateusz Kusznierewicz: Jak sobie radzić z chorobą morską?
Każdy na pewno o niej słyszał. Tak wielu na nią cierpi. Być może was zaskoczę, przyznając się, że ja też należę do tego grona! Jak to się stało, że zostałem wyczynowym żeglarzem, mając taki problem? I w jaki sposób daję sobie z tym radę?
Jednak zanim to wytłumaczę, wpierw wyjaśnię, czym jest choroba morska. Otóż jest to rodzaj choroby lokomocyjnej. Statystyki mówią, że dotyka ona co piątego podróżującego człowieka. Związana jest z zaburzeniami równowagi, wywoływanymi przez nagłe ruchy ciała. Najczęściej na chorobę lokomocyjną cierpią dzieci, ale może zaatakować każdego, niezależnie od wieku i ogólnego stanu zdrowia. Podatność na nią zależy od indywidualnych predyspozycji.
Na jachtach choroba morska najczęściej dopada nas w czasie, gdy jacht żegluje po dużej fali i gdy przebywamy pod pokładem. Wtedy nasz mózg otrzymuje sprzeczne informacje – nieruchome wnętrze kajuty daje wrażenie bezruchu, podczas gdy nasz błędnik odbiera ciągłe kołysanie jako ruch.
Mózg nie może sobie poradzić z tymi sprzecznymi impulsami, nie wie, jak je zinterpretować i w rezultacie zaczynamy chorować. Choroba morska nie jest niebezpieczna, ale bardzo nieprzyjemna. Chory źle się czuje, poci się, męczą go mdłości. W ślad za tym pojawia się ciężki oddech, częste przełykanie śliny, dokuczliwe ziewanie, senność, bladość, osłabienie, zwolnienie tętna, zawroty i bóle głowy oraz, co najgorsze, wymioty!
Przeczytaj również: Mateusz Kusznierewicz: Jak być dobrym żeglarzem?
Kiedy w 1984 roku pojechałem na swój pierwszy obóz żeglarski, nie miałem żadnych objawów choroby morskiej. Żeglowaliśmy z moimi rówieśnikami po Zalewie Zegrzyńskim, na którym nigdy nie było większej fali. Dopiero po trzech latach uprawiania żeglarstwa wystartowałem po raz pierwszy w regatach na morzu. Drugiego dnia pojawiła się fala, a wraz z nią moje problemy. Ukończyłem obydwa wyścigi, ale miejsca, jakie wtedy zająłem na mecie, były dalekie od moich możliwości. Na rezygnację z żeglarstwa było już za późno. Za bardzo mi się podobało i był to też moment, kiedy zacząłem osiągać pierwsze sukcesy.
Na zażegnanie problemu ktoś polecił mi popularny Aviomarin. Problem z tym lekiem był taki, że po pierwsze usypiał i otumaniał, co było bardzo niekorzystne podczas startu w zawodach. Poza tym okazało się, że jest na liście środków dopingujących!
Szybko znaleźliśmy alternatywę w postaci tabletek z imbiru. Bardzo mi pomogły. Po czasie zacząłem kupować korzeń imbiru, kroić go w plasterki i kiedy wiedziałem, że na wodzie będzie bujać, żułem go na kilka godzin przed wypłynięciem.
Innym dobrym rozwiązaniem na opanowanie mdłości podczas żeglowania jest sposób wywodzący się ze starożytnej medycyny chińskiej. Okazuje się, że w naszym ciele mamy wiele punktów nerwowych odpowiedzialnych za narządy wewnętrzne. Uciskając takie miejsce na nadgarstku, możemy w pewnym sensie uśpić nasz błędnik. Dostępne w aptece plasterki Transway wykorzystują tę metodę i od lat bardzo dobrze mi służą.
Z chorobą morską zmagam się cały czas. Cierpię szczególnie wtedy, kiedy żegluję po wzburzonym morzu. Mam tak od urodzenia. Bardzo czuły i rozwinięty narząd równowagi. Z jednej strony to słabość, a z drugiej – moja tajna broń. Dzięki swoim zmysłom potrafię w szczególny sposób wyczuć przechyły mojej łódki. Zdaję sobie sprawę, że to duży dar, dlatego nigdy ode mnie nie usłyszycie, że choroba morska mi przeszkadza!