Życie jak w bajce

2008-06-23 14:30 Mieczysław Pawłowicz
_
Autor: archiwum Żagli

To był jeden z wielu rejsów czarterowych, jakie odbywa w sezonie słynny harcerski jacht. Ponoć na pokładzie "Zawiszy Czarnego" życie płynie jak w bajce... Przynajmniej tak głosi znana piosenka, ale czy to prawda, zwłaszcza w trakcie jesiennego bałtyckiego żeglowania?

Trzask pękającego sztafoka brzmiał jak rozpinanie zamka błyskawicznego i zanim nasza wachta dotarła na dziób, z żagla zrobiły się frędzelkowate pasemka. - Ciągnąć, k... czego stoicie!!! - Dorota, II oficer na pokładzie, starała się przekrzyczeć łopot resztek żagla, szum morza i ryczący wiatr, którego siła dochodziła do 11B! Było to jednak jedyne ostre słowo, jakie słyszałem w czasie całego rejsu. Dorota Potoręcka pracuje jako kontroler finansowy w Henklu i na co dzień wyraża się literacką polszczyzną. Może właśnie dlatego przekleństwo podziałało na nas niezwykle mobilizująco i po chwili strzępy żagla wisiały smętnie na bomie. O wiele dłużej trwało prowizoryczne wiązanie ich, bo zginęły gdzieś krawaty, czyli krótkie linki mocujące żagiel. Sztorm trwał już dwanaście godzin i jakakolwiek rzecz słabiej przymocowana była natychmiast zabierana przez fale.
Gdy uporaliśmy się z żaglem, mogliśmy pójść na górny pokład. Nie zauważyliśmy, kiedy noc przeszła w dzień. Dochodziła  już ósma, a więc i koniec naszej wachty! Zdążyliśmy dowiedzieć się, że wracamy do Kłajpedy. I trudno się dziwić: przez wczorajsze popołudnie i noc zrobiliśmy ledwie 40 mil.

Cirrus na niebie...
Po drodze do Kłajpedy wiatr po prostu gasł w oczach, a w pewnym momencie płynęliśmy już tylko na silniku. W czasie krótkiego postoju w porcie był czas i na zwiedzenie miasta, i odwiedzenie tawern, i śpiewanie szant. Słowem: poznawaliśmy przyjemniejszą stronę żeglarskiego życia. Ponad czterdziestoosobową załogę w głównej mierze stanowili pracownicy banku, informatycy, programiści, którzy morze znali dotąd tylko z filmów i gier komputerowych. Nad tą amatorszczyzną czuwali oczywiście znakomici oficerowie i nieliczna stała załoga "Zawiszy Czarnego". - Byliśmy przygotowani na to, żeby w razie czego poprowadzić samemu jacht - opowiadał potem kpt. Maciej Leśny, obecnie wiceminister gospodarki i wiceprezes PZŻ. - Zresztą prognozy mieliśmy dobre: wiatr 3 do 9B, czyli akurat tyle, by poczuć morze. I rzeczywiście, początkowo prognoza się sprawdzała. Cisza i spokój w drodze na północ. Później pojawiły się cirrusy. Jak mawia stare powiedzenie meteorologów, "Cirrus na niebie - pogoda się z... epsuje". Tylko nikt nie przypuszczał, że barometr spadnie na łeb, na szyję.
Z kei, przy której staliśmy do wyjścia z portu, płynie się niecałą godzinę. Na spokojnych wodach Zalewu Kurońskiego zjedliśmy ostatni posiłek przed przymusową głodówką, bo rozbujało się zaraz po wyjściu z portu. - Każdy ma swoją długość fali - mówi Dorota. Duża część załogi tę swoją długość odnalazła zaraz po wyjściu z portu, kiedy wiało około 5B. Składając ofiary Neptunowi, neofici ustawiali się na zawietrznej burcie. O wiele gorzej było w kubryku. Tam błędnik wariował, nie mając punktu odniesienia na widnokręgu. W zamkniętym pomieszczeniu choroba morska przebiega łańcuchowo. Wystarczy jeden, a potem już idzie... Jedynym ratunkiem było wyjście na pokład, na świeże powietrze. Oczywiście, o ile ktoś zdążył się przecisnąć przez wąskie schody. W czasie całego rejsu nie chorowało tylko dziewięć osób. W tym cztery, które nie miały wcześniej żadnych doświadczeń żeglarskich. Ja swoją długość fali znalazłem przy 7B.

Zgrozą wieje
Zaraz potem zrzuciliśmy kilka żagli. Wiatr przybierał na sile, a na ciemnym morzu zaczęły się pojawiać białe grzebienie. Coraz więcej i coraz częstsze. Skończyła się wachta, a następna była za osiem godzin. Aż, i tylko, osiem. Zmęczenie powoli daje się we znaki, a tu trzeba zejść do kubryku. Cała sztuka polega na jak najszybszym zrzuceniu mokrych ciuchów i wciśnięciu się w wąską koję.
Gdy mustrowaliśmy na jacht, zastanawiałem się, jak wepchnąć moje sto kilo do jednej z takich "szuflad". Kiedy - tak jak w piosence Klenczona - "rzucało nami w górę, w dół", z zadowoleniem zauważyłem, że dokładnie wypełniam całą moją koję. Za to drobnymi koleżankami z przeciwnej strony rzucało po kojach strasznie. Rzucało też wszystkimi sprzętami, jakie były w kubryku. Kilkunastokilogramowe stołki fruwały jak klocki Lego, odwracając się nogami do góry. Krzysztof, śpiący nade mną, w pewnym momencie spadł w dół. Przeleciał mi przez ręce i nadział się na jedną z metalowych nóg. To cud, że nic mu się nie stało. Chwilę później kolejny przechył sprawił, że poleciałem na kant stołu. Skręciło mnie z bólu, ale i tak miałem szczęście: sternik zatrzymał się dopiero na relingu. W tym samym czasie kilkadziesiąt mil na południe dramat przeżywał jacht "Kmicic". Czteroosobowa jednostka wysłała sygnał SOS. W jego stronę natychmiast ruszył "Dar Młodzieży", a z Gdyni wypłynął statek ratowniczy i wyleciał helikopter. Udało się uratować całą załogę. Nie miała takiego szczęścia "Dzika Mrówka" na Zalewie Wiślanym. Tam jeden żeglarz zginął. Do następnej wachty mam dwanaście godzin i po nieprzespanej nocy próbuję zmrużyć oko. Nic z tego, ciągle za bardzo buja. W kubryku - obraz nędzy i rozpaczy. Przez wywietrzniki cieknie woda i wilgoć jest już wszechobecna. Do tego dochodzi odór potu, brudu, stęchlizny i wymiocin. Na wachty wychodzi coraz mniej osób. Może dzięki temu właśnie w całym tym bałaganie znajdujemy jakoś swoje mokre ubrania. Mokre, niestety, bo nie pomagają nawet najlepsze kurtki goreteksowe, kiedy przykrywa cię fala. Na szczęście morze jest jeszcze ciepłe dość po upalnym lecie. - Kiedy płynęliśmy wokół Hornu, do silnego wiatru doszło okrutne zimno i grad - opowiadał ze stoickim spokojem zastępca kapitana Waldemar Mieczkowski, komendant Centrum Wychowania Morskiego ZHP. - No, ale tam się tego spodziewaliśmy, a nawet po to płynęliśmy - dodaje z pogodnym uśmiechem. Jestem pełen uznania dla spokoju i opanowania stałej załogi "Zawiszy". Patrząc na nich, chyba nikt nie dopuszczał, że może się nam coś stać. Niestety, nie dostaliśmy zgody na wejście do Kłajpedy i jedynym bezpiecznym portem w tej części Bałtyku jest Gdynia. Porty położone przy ujściach rzek, właśnie np. Kłajpeda, mają silne prądy wychodzące, co przy bocznym wietrze byłoby groźne dla naszego jachtu. Sztormowanie na pełnym morzu nie jest może zbyt przyjemne, ale mniej niebezpieczne. Tu jest przynajmniej szeroko.

Ostatnia wachta
Na podejściu do portu komórki odzyskują zasięg. Kto żyw łapie więc za telefon i szybko uspokaja bliskich i przełożonych. "Tak babciu, jesteśmy w porcie i nie możemy wyjść, bo sztorm... - przekaż szefowi, że jestem na morzu i nie będę jutro w pracy... Tak, kochanie, wiem, że mieliśmy jechać na działkę, ale na razie nie mogę zejść ze statku... W tym momencie rozlega się głos kuka: - Chętnych zapraszam do mesy na gołąbki. Ten facet jest niesamowity. W taką pogodę zrobił obiad?! Jednak tłoku w mesie nie ma. Jeżeli już coś mamy jeść, to raczej żujemy suchy chleb. I to raczej z rozsądku niż odczuwanej potrzeby. Kto wie, ile to czasu jeszcze potrwa? Miałem nadzieję, że wejdziemy do portu przed moją wachtą, niestety, teraz raczej nie ma na to szans. Resztką sił dowlokłem się więc do koi, ale tym razem nie miałem problemu z zaśnięciem. Przed ósmą budzi nas wesoły jak zwykle głos chiefa: - Załoga, wstajemy, zdechło do 7! Zaraz potem zajrzał bosman: - Sprzątamy ten chlew, śniadanie za 15 minut! Po raz pierwszy raz od dłuższego czasu wachta nawigacyjna uważa się za szczęśliwców, bo ominęła ich najbrudniejsza robota: klarowanie jachtu. - Takich zniszczeń nie mieliśmy nawet przy przejściu Atlantyku - kręci głową z zadziwieniem bosman.- Zobaczysz - mówi do mnie chief - ten sztorm to będą dla was najlepsze wspomnienia. Nawet ci, którzy "umierając" przeleżeli cały rejs na koi, gdy trafią do swoich środowisk, będą nieustraszonymi wilkami morskimi i bohaterami. Nikt przecież nie będzie mógł zweryfikować ich "morskich opowieści", które będą się tylko rozrastały...
Mijamy główki portu w Gdyni. Tu Gdynia Radio, tu Gdynia Radio - rozlega się z radiostacji. - Wszystkie statki proszę przejść na kanał 24, 25 lub 26. Podajemy ostrzeżenie o kolejnym silnym sztormie na Bałtyku... 


Na początek poznawaliśmy przyjemniejsze strony żeglarskiego życia


Czterdziestoosobową załogę stanowili pracownicy banku, informatycy, programiści

 
Sztorm trwał już dwanaście godzin i jakakolwiek rzecz słabiej przymocowana była zabierana przez fale  


Zaraz potem zrzuciliśmy kilka żagli


Nie pomagają nawet najlepsze kurtki goreteksowe, kiedy przykrywa cię fala

 
Nikt nie będzie mógł zweryfykowac "morskich opowieści" rejsu, które będa sie w przyszłości rozrastały 

 

 

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.