Żeglarska szkoła życia
Opisywany rejs dookoła Ameryki Południowej żaglowcem "Fryderyk Chopin" odbył się ponad 10 lat temu i trwał w sumie 8 miesięcy. Mimo upływu czasu relacja z niego, napisana przez Piotra Radwańskiego, jednego z uczestników, jest niezwykle ciekawa i warta przeczytania. Zapraszamy do lektury!
Niewielu wiedziało o tym rejsie. Właściwie słyszeli o nim tylko sami zainteresowani i ich rodziny. W dodatku równolegle odbywała się wyprawa na dalekie południe na „Zawiszy Czarnym", pod patronatem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, relacjonowana przez Telewizję Polską. O nas natomiast było cicho, choć właśnie miał miejsce nie lada wyczyn - podróż dookoła Ameryki Południowej na brygu „Fryderyk Chopin" zorganizowana przez Chrześcijańską Szkołę pod Żaglami, której uczestnikami była młodzież licealna wchodząca właśnie w dorosłe życie. Żeglarska praca połączona z nauką szkolną oraz rozwojem duchowym - niewiele w historii polskiego żeglarstwa odbyło się rejsów o takim charakterze. A już na pewno nie tak długich rejsów. Ten trwał w sumie 8 miesięcy - od połowy września 1998 r. do końca maja 1999 r i podzielony był na 2 etapy po 4 miesiące każdy. 1 część wyprawy zaczęła się w Szczecinie i w podróży oceanicznej przez Kanał Kiloński, Anglię, Wyspy Kanaryjskie, Karaiby, Kanał Panamski, wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej, przylądek Horn, „Fryderyk Chopin" dopłynął do Ushuaia w Argentynie. Tam nastąpiła wymiana załóg, a pomiędzy nimi spostrzeżeń i wrażeń o rejsie. 2 etap wystartował w Ushuaia i wzchodnim wybrzeżem Ameryki Południowej prowadził przez Karaiby, Ocean Atlantycki, Azory i Kopenhagę, aż do portu docelowego - Świnoujścia. W czasie tych ponad 26000 mil morskich działy się rzeczy zarówno wspaniałe, jak i takie o których chcielibyśmy zapomnieć, narodziły się przyjaźnie, a nawet miłości (ja np. na lotnisku w Buenos Aires poznałem moją żonę). Trudne warunki, ciężka praca i nocne wachty wyrzeźbiły nasze charaktery na bardziej twarde, co z pewnością pomogło nam w dorosłym życiu, a co niejednokrotnie zrozumieliśmy dopiero po latach.
Do tego Rejsu przygotowywaliśmy się dużo wcześniej. Przede wszystkim mentalnie. To miałaby być wielka, ciekawa przygoda z wrażeniami na długie lata. Nauka, która miała się przydać w dorosłym życiu. Po tych ponad 10 latach, które minęły od powrotu z tej wspaniałej wyprawy, jako jej uczestnik mogę stwierdzić, że to się sprawdziło. Przeżyliśmy naprawdę cenną i niezapomnianą żeglarską szkołę życia. W podróż dookoła Ameryki Południowej popłynęli młodzi ludzie (16-17 lat) z całej Polski, przeważnie z liceów katolickich. Młodzież, która wiedziała, że trzeba skorzystać z szansy jaką daje życie, a jednocześnie która w większości miała styczność z wodą co najwyżej pod prysznicem albo w basenie. A tu przychodzi im przeżyć cztery miesiące na morzu, przebywając w wielkich niewygodach na 400 m² powierzchni statku, z którego nie ma, w razie czego, gdzie i jak uciec. A jednak wielu to pokochało...
Ushuaia 30.01 - 2.02.99
Początek na końcu świata
Aby dotrzeć do Ziemi Ognistej lecieliśmy dwoma samolotami i przemierzyliśmy autokarem całą Patagonię w 52 godziny. W nocy przy kei w Ushuaia zobaczyliśmy Go po raz pierwszy. Wielki, wspaniały żaglowiec w swym majestacie odkrywał z dnia na dzień cząstkę siebie. Poznawaliśmy węzły, alarmy, rodzaje żagli i lin. „Fryderyk Chopin" miał być dla nas domem, miejscem pracy, nauki i odpoczynku. A przede wszystkim NASZYM statkiem, którego musieliśmy i chcieliśmy bezpiecznie doprowadzić do celu. Człowiekiem, który to gwarantował był wielki autorytet dla każdego z nas - Kapitan Ziemowit Barański.
Z pamiętnika: Ushuaia to piękne miasteczko kurortowe umiejscowione pośród gór. Ponieważ położone jest najbliżej bieguna południowego nazywa się go potocznie po hiszpańsku „Fin del Mundo" czyli „koniec świata". Temperatura zimą waha się tu w granicach 0 C. Chodziliśmy jeszcze w kurtkach, ale wkrótce miało się to zmienić.
Rejs 2.02 - 17.02
15 dni piekła...
Na początku dla wszystkich to była czarna magia. Co robić przy stawianiu i zrzucaniu żagli, jakie liny ciągnąć, jak klarować „szmaty", jak obracać kołem sterowym, żeby nie zrobić niekontrolowanego zwrotu. Uczyliśmy się wszystkiego od postaw - sterowania, nawigowania, obsługiwania żagli, wchodzenia na wysoko osadzone na maszcie reje. Cała wiedza i umiejętności przyszły z czasem. Podzielono nas na cztery 9 i 10-osobowe wachty. Każda wachta mianowała starszego wachtowego, który był łącznikiem między kadrą oficerską a załogą.
Pierwsze siedem dni rejsu to było piekło. Sztorm od 7 do 8 w skali Beauforta i ciągłe bujanie sprawiły, że byliśmy zmuszeni godzinami przesiadywać w „kibelku" albo z głowami za burtą. Jeżeli już ktoś zdecydował się pójść na posiłek to tylko z woreczkiem w ręku. Nie było lekcji ani prac bosmańskich, a dyżury w kuchni przychodziły nam z wielką trudnością. Snuliśmy się po pokładzie jak duchy. Wszystko to minęło po tygodniu rejsu, a po miesiącu mogliśmy - przynajmniej teoretycznie - nazwać się prawdziwymi wilkami morskimi.
Z pamiętnika: (...) Po kolacji wymiotowałem jeszcze trzy razy, mdliło mnie okropnie. Widziałem ludzi smętnie chodzących z woreczkami pod pachą. Niektórzy załamali się kompletnie, zaszywając się w swoich kojach. Kapitan mówił, że najlepszym lekarstwem na chorobę morską jest praca i oczywiście miał rację...
Puerto Madryn 3.02
...dzień wytchnienia
Nasz pierwszy postój. Typowe, małe miasteczko argentyńskie położone nad zatoką z piękną plażą i bujną roślinnością. W sklepach zaopatrzyliśmy się w słodycze i owoce, bo tego na statku brakuje najbardziej. Zorganizowano dla nas wycieczkę autokarową - zobaczyliśmy lwy morskie, ale z odległości...dwustu metrów. Niestety obiecanych wielorybów w Zatoce Wielorybów nie było.
Z pamiętnika: (...) Puerto Madryn to małe, bogate 15 - tysięczne miasteczko rybackie z różnymi atrakcjami. Wyglądało bardzo ładnie - palmy, morze, piękne domy, uliczki po których chadzały urodziwe miejscowe dziewczyny. W ciągu paru dni pogoda zmieniła się diametralnie - temperatura wzrosła do 25° C. A przecież u nas zima...
Buenos Aires 17.02 - 23.02
Raj w rytmie tango
Pięć dni, które spędziliśmy w stolicy Argentyny były prawdziwym darem niebios. Po wyczerpującej podróży w końcu mogliśmy odpocząć, zapoznać się z wielkim światem i kulturą południowo - amerykańską. Buenos to ogromne 16 - milionowe miasto z wielką ilością ulic, sklepów i wszędobylskich taksówek. Tutaj też znajduje się najszersza ulica świata, której odległość od jednej do drugiej krawędzi wynosi przeszło sto metrów. Życie na uliczkach „boskiego" Buenos toczy się w rytmie tango - jest kolorowe, pełne pasji i eleganckie. Spotkaliśmy się także z tutejszą Polonią, która przyjęła nas znakomicie. Mieliśmy wszystkiego pod dostatkiem - kąpaliśmy się w basenie, graliśmy w piłkę nożną i siatkówkę, częstowano nas wspaniałymi potrawami. W zamian zaprezentowaliśmy tańce narodowe, których nauczyliśmy się jeszcze przed rejsem - Poloneza i Krakowiaka oraz zaśpiewaliśmy piosenki patriotyczne i żeglarskie. Nasi gospodarze byli naprawdę serdeczni, a z kilkoma osobami udało się nam zaprzyjaźnić. Wieczorami włóczyliśmy się po nocnym Buenos, szaleliśmy w pubach lub podrywaliśmy argentyńskie piękności...
Z pamiętnika: (...) Powoli pojawiało się pięć ogromnych, oświetlonych wieżowców, które górowały nad miastem. Kapitan manewrował. Jest coś tajemniczego w przybijaniu do kei nocą - na pokładzie unosi się trudny do opisania mistycyzm, gdy posłusznie i sprawnie reagujemy na głośne i stanowcze komendy Kapitana. Wpływaliśmy do portu, a właściwie do jego części, bo sam port jest ogromny. Tak jak ogromna jest stolica Argentyny.
Rejs 23.02 - 24.03
Miesiąc na morzu - może dosyć?
Ten miesiąc to był ciężki kawałek chleba. Nie dokuczała nam już choroba morska ani mocne wiatry, lecz wręcz przeciwnie - ich brak, a także nasilająca się monotonia. Każdy dzień rejsu zaczynaliśmy o godz. 8 porannym apelem na rufie - postawieniem bandery wraz z wybiciem szklanek pokładowym dzwonem, odśpiewaniem „Kiedy ranne wstają zorze" i komentarzem Kapitana na temat dnia poprzedniego. W czterodniowym cyklu robiliśmy na okrągło to samo: kambuz (praca w kuchni), wachta nawigacyjna (sterowanie, stanie „na oku", prace z żaglami i linami, prace bosmańskie) i lekcje. Tylko niedziela była dla nas prawdziwym dniem świętym - można było odpocząć od tych wszystkich zajęć, a przynajmniej mogli ci, którym akurat nie wypadła praca w kambuzie...No i obowiązkowo msza święta, którą celebrował dyrektor Chrześcijańskiej Szkoły pod Żaglami i główny organizator wyprawy, ks. Andrzej Jaskuła. Po pewnym czasie całkowicie przyzwyczailiśmy się do tego zwariowanego trybu życia, ale dni dłużyły się okropnie. Ponadto od Buenos zrobiło się upalnie i gdyby nie wentylacja pod pokładem, która i tak nie zawsze działała, to byśmy się dosłownie rozpuścili. Ze sztormiaków wskoczyliśmy w stroje kąpielowe: 40° C w dzień i 25° C w nocy wszystko tłumaczy. Mało tego podczas musieliśmy również oszczędzać wodę do mycia, co oznaczało regularne kąpiele w...umywalce. Zamiast pryszniców w łazienkach odbywaliśmy wspaniałe kąpiele deszczowe na pokładzie. Ale czy po tym wszystkim ktoś z nas miał dosyć morza? Przyszłość pokazała, że wręcz przeciwnie.
Z pamiętnika: (...) Dzisiaj tylko i aż siedem godzin spania. Z tym snem trzeba naprawdę bardzo uważać. Człowiek dopiero w trudnych warunkach uczy się dla niego szacunku. (...) Po ciężkim wczorajszym dniu dzisiaj był czas odpoczynku - niedziela. Dzień, który zaczynam doceniać, a to dlatego, że przez resztę tygodnia harujemy jak woły...
Salwador 24.03 - 27.03
Ziemia obiecana
Podczas miesiąca na morzu dostawaliśmy bzika, ale jak zobaczyliśmy brzeg Salwadoru oszaleliśmy do reszty. To miasto jest zupełnie inne niż Buenos Aires. Mniej luksusowych sklepów, większa bieda, żebracy na ulicach, handlarze narkotyków, slumsy na każdym kroku. Jednak trzy dni spędzone tutaj okazały się jeszcze ciekawszym przeżyciem niż w stolicy Argentyny. Gdy spacerowało się wąskimi uliczkami czuło się klimat miasta, który jednak nie zawsze okazywał się przyjazny dla turystów. Wspaniała muzyka na narodowym instrumencie bing - bao (czyli strunie zawieszonej na kawałku bambusa) i niesamowity pokaz sztuki walki - capoeiry sprawiły, że pobyt w Salwadorze będziemy jeszcze długo wspominać. Uroku temu miastu dodawał regularnie padający deszcz równikowy, który zmywał bród z ulic i placów. 27 marca nad ranem wyruszyliśmy w stronę Karaibów.
Z pamiętnika: ...Salwador to, jak cała Brazylia, miasto kontrastu biedoty i bogactwa. Na tle wysokich budynków widnieją slumsy. W kartonowych domach ludzie oglądają telewizję. Biedne i bezdomne dzieci biegają po ulicach, prosząc o jałmużnę, ludzie kombinują na wszelkie sposoby, okradając i oszukując turystów. Handlarzy narkotyków widać na każdym kroku...
Rejs 27.03 - 02.04
Droga na Wyspę Przygód
Coraz bliżej święta. Ale atmosfery zbliżającego się wydarzenia nie dawało się odczuć. Jeszcze nie. W wolnych chwilach siadaliśmy na śródokręciu i graliśmy na instrumentach muzycznych zakupionych w Salwadorze. Bing - bao, bongosy, marakasy - nie wiedzieliśmy jak na tym się gra, ale ważniejsza od dobrej muzyki była dobra zabawa. Kilka razy udało nam się złowić olbrzymią rybę, którą nazwaliśmy „łachu". Nasz kucharz Jacek miał prosty sposób na wyżywienie całej załogi.
Z pamiętnika: (...) Ostatnio wieczory są bardzo ciepłe. Kładziemy się wtedy na rufie i wpatrując się w niebo usłane gwiazdami rozmawiamy bez końca. Bywa, że Kapitan lub bosman Adam Kantorysiński opowiadają nam o fascynujących, morskich przygodach. Natomiast w dzień na rufowej ławeczce siadają zażarcie dyskutując - Kpt. Barański, I oficer Marcin Jażdżewski, bosman oraz mechanik, popularny „Dziadzia". Na jakie tematy? - pozostanie dla nas tajemnicą.
Fernando de Noronha 02.04
Pierwsze, cudowne spotkanie
Widok jak z bajki. Zielony kawałek lądu wystający z morza. Wyspa pozbawiona cywilizacji, choć znaleźliśmy kilka sklepów i pocztę. Wszędzie docieraliśmy autostopem i oczywiście nie obyło się bez przygód. Nigdy nie zapomnę kąpieli w oceanie z dwumetrowymi falami, które o mało mnie nie połamały. Nurkowanie w rafach koralowych wielu z nas pozbawiło aparatów fotograficznych. Kiedy chciało się nam pić - piliśmy mleko z kokosów, kiedy chciało się nam jeść - jedliśmy ich biały miąższ.
Z pamiętnika: (...) Obudził mnie drugi dzwonek na podniesienie bandery i krzyk kolegów: „wyjrzyjcie na zewnątrz - piękny widok!". Wyszedłem na pokład. Zaiste, widok był oszołamiający, zwłaszcza, że był to dla nas pierwszy kontakt z jakąkolwiek wyspą.
Rejs 03.04 - 15.04
Równik po raz pierwszy
W Niedzielę Wielkanocną nie było mowy o pracy. Na wspólnym śniadaniu próbowaliśmy poczuć magię świąt. Dla większości z nas były to pierwsze święta poza domem. Tym razem spędzaliśmy je z rodziną zastępczą, czyli załogą "Fryderyka Chopina". 5 kwietnia o godz. 11:22 przepłynęliśmy równik. Nasza pozycja o tej porze to 0°00' N, 37°22' W. Oczywiście czekał nas chrzest równikowy i spotkanie z samym Neptunem. Nasi oficerowie i nauczyciele przebrali się i przygotowali dla nas istne piekiełko. Musieliśmy przejść przez „tortury" u doktora i jego pielęgniarki, fryzjera, diabła, a w prezencie od Neptuna i jego żony Prozerpiny dostaliśmy do zjedzenia „przepyszne" danie dnia. Wtedy też nadano nam nowe imiona. Moje to „Wygięty rudel". A przed nami wakacje na Karaibach...
Z pamiętnika: (...) Ostatniej doby „zrobiliśmy" 122 mile morskie czyli bardzo przyzwoicie. Idziemy kursem 300° prosto na Wyspy Karaibskie. Znowu było pochmurno i w takich warunkach zbliżaliśmy się do równika. Gdy o 11:22 przekroczyliśmy 0°00' Jarek uderzył energicznie w dzwon. Oficerowie, mechanicy i Kapitan wznieśli toast. Dzisiaj po obiedzie - chrzest.
Karaiby 15.04 - 25.04
Sen czy rzeczywistość?
Trudno było sobie to wyobrazić, ale przecież byliśmy na słynnych Karaibach. I dlatego trzeba było się bawić na całego! W kilku zdaniach: francuska Martynika kojarzy mi się z kąpielą w ciepłym oceanie po zachodzie słońca, pięknymi palmami i barem ,,Hemingway'', w którym degustowaliśmy pyszne drinki. Dominika z kolei to niesamowite wrażenia z najbardziej dziewiczej wyspy Karaibów: łażenie po lasach palmowych, kąpiele w słodkiej wodzie wodospadu, jedzenie bananów, kokosów i grejpfrutów prosto z drzew, a także zabawa w pobliskim barze. Wyspy Święte to przede wszystkim masa sklepów, ale i piękne widoki ze wzgórza, na którym stał Fort Napoleona, teraz niestety zamknięty dla zwiedzających. W holendersko - francuskim St. Maarten byliśmy tylko po stronie należącej do Holandii, ale to wystarczyło, żeby w strefie bezcłowej zaopatrzyć się w sprzęt elektroniczny. 25 kwietnia Karaiby zostawiliśmy za rufą, a piękne przeżycia w naszych głowach, których nikt nigdy nam nie odbierze.
Z pamiętnika: (...) Wieczorem mieliśmy czas wolny. Poszliśmy z kolegami na plażę. Ciepłe morze, dookoła palmy i piękny zachód słońca na tle cumujących żaglowców. Do tego bar z różnorakimi drinkami, które degustowaliśmy dryfując w ciepłym oceanie. Rozkoszowaliśmy się tą chwilą bez końca. Ale koniec musiał kiedyś nastąpić...
Rejs 25.04 - 14.05
W 18 dni przez Atlantyk
Już od dłuższego czasu znaliśmy nasz żaglowiec na wylot. To co na początku wydawało się takie obce teraz było „chlebem powszednim". I co tu dużo mówić - coraz bardziej się ze sobą zaprzyjaźnialiśmy. Także z kadrą oficerską, która niekoniecznie dawała się lubić. Oczywiście poza Kapitanem i bosmanem, wzorcami prawdziwych, twardych żeglarzy, których podziwialiśmy.
Przeżywaliśmy fajne chwile kiedy okazało się, że na statku jest telewizor i wideo. Siadaliśmy wtedy wieczorami w klasie (czyli mesie znajdującej się na poziomie pokładu) i wspólnie oglądaliśmy filmy. Również obchodzenie kolejnych 18-tych urodzin było prawdziwą frajdą w postaci okazji do załapania się na kawałek ciasta.
Z pamiętnika: (...) Niedziela rozpoczyna kolejny wielki maraton, tym razem przez Atlantyk, w stronę domu, do Polski. Powoli zbliża się koniec tego wielkiego Rejsu.
Ponta Delgada, Azory 14.05 - 15.05
Europa, Europa...
Ponta Delgada na Azorach. Miasto zadbane, czyste i bardzo ładne. W powietrzu unosił się klimat Europy, a wśród załogi widać było smutek i rozrzewnienie po tym, co niedługo miało się zakończyć. Na betonowej ścianie falochronu zostawiliśmy rysunek NASZEGO „Frycka" - pamiątkę po Rejsie i symbol tego co czuliśmy w sercach.
Z pamiętnika: (...) Wachtę mieliśmy już od 4 rano. Nie pospałem sobie zbyt długo. Azory czekają. Nie było alarmu do żagli. Sami jako wachta ściągaliśmy wszystkie kliwry i sztaksle, by następnie je sklarować. Ok. 6 było już widać brzeg bardzo wyraźnie. Przed nami widniała wyspa Sao Miguel, a zmierzaliśmy do portu Ponta Delgada...
Rejs 15.05 - 29.05
Ostatni miesiąc, ostatnie dni...
Wszystko potoczyło się w ekspresowym tempie. Kanał Angielski, Morze Północne, Kanał Kiloński, Bałtyk, Kopenhaga, Świnoujście. Prawie cały czas płynęliśmy na silniku, aby jeszcze zawinąć do Kopenhagi i do Polski zdążyć na 31 maja. Taki był warunek armatora.
KOPENHAGA 29.05
...ostatnie miasto...
Ostatni port przed Polską, gdzie również czekało na nas sporo atrakcji. Wesołe miasteczko Tivoli, sławna ulica Nyhavn, kopenhaska syrenka i muzeum erotyki. Oprócz króla króluje tu luz i tolerancja, no i piwo Carlsberg, które pija chyba prawie każdy Duńczyk. Zawitała do nas także Telewizja Polska, która nagrywała o nas materiał do programu „Raj".
Z pamiętnika: (...) W drodze do kei salutowaliśmy przed statkiem królewskim, na którym podobno przebywała królowa Danii. Kopenhaga jest ładna, zadbana i czysta. A wszystko jest tak drogie, że nie opłaca się nawet rozmieniać dolarów na korony...
Rejs 30.05 -31.05
...czar ostatnich chwil
Te dwa dni to był czas, kiedy wymienialiśmy się adresami i wpisywaliśmy się w pamiętniki. W ciągu tych czterech miesięcy stworzyliśmy naprawdę zgraną paczkę, bardzo się zżyliśmy i rozstanie przyszło nam bardzo ciężko. Kapitan powiedział, że była to jedna z najlepszych załóg szkolnych jaką prowadził. Te ostatnie chwile były naprawdę miłe, ale żal z powodu kończącej się podróży i konieczności rozstania się, narastał. I jeszcze długo pozostanie.
Z pamiętnika: (...) Czas leci jak opętany i wszyscy czujemy, że zbliża się koniec Rejsu. Czy można sobie teraz wyobrazić początek tej przygody? Bardzo trudno. Przecież to było tak niedawno, a wydaję się jakby minęła wieczność. To, że staliśmy się zupełnie innymi ludźmi dojdzie do nas dopiero po pewnym czasie. A teraz już za kilka dni będziemy w domu. Co tych kilka dni znaczy wobec minionych 126...?
Świnoujście 31.05
W porcie przeznaczenia
Do kei w Świnoujściu zacumowaliśmy po południu. Powitanie było prawdziwie żeglarskie - staliśmy wszyscy na pertach rejowych, jak doświadczeni żeglarze z krwi i kości. Tak naprawdę staliśmy wtedy na czubku świata. Czekały na nas stęsknione i dumne rodziny - były łzy, ciepłe słowa, mocne uściski i siarczyste całusy. Tak wyglądało przywitanie z rodzicami i pożegnanie między nami. Na ceremonii zakończeniu Rejsu wręczono nam świadectwa uczestnictwa i dyplomy z chrztu równikowego.
Czego nauczyło nas morze? Na pewno pokory, cierpliwości, wytrwałości i odpowiedzialności za własne czyny. Czy popłynąłbym jeszcze raz na taki rejs? Z tą załogą i tym żaglowcem nawet na koniec świata...
Z pamiętnika: (...) Przed wejściem do Świnoujścia mijaliśmy „Pogorię", żaglowiec tworzący, tak jak „Frycek", historię polskiego i światowego żeglarstwa. Jesteśmy już w domu. Gdzie są moi rodzice? A, widzę - uśmiechają się i machają do mnie. To tak jakby przenieść się w czasie i przestrzeni.
Piotr Radwański,
uczestnik wyprawy
Wyprawa "Chrześcijańskiej Szkoły pod Żaglami" otrzymała nagrodę "Rejs Roku 1999", którą wraz z ks. Andrzejem Jaskułą odebrał Kpt. Ziemowit Barański
Chrześcijańska Szkoła pod Żaglami - stowarzyszenie zarejestrowane w 1998 z siedzibą w Pelplinie, zajmujące się organizowaniem obozów i wypraw żeglarskich, połączonych z wychowywaniem w duchu chrześcijańskim. Rejsy są organizowane pod opieką doświadczonych kapitanów oraz przy udziale kapelana. Pomysłodawcą i urzędującym do dziś prezesem zarządu jest ksiądz Andrzej Jaskuła, proboszcz parafii w Sośnie. Najbliższym projektem stowarzyszenia jest niemal dwuletni rejs dookoła świata, śladami pielgrzymek Jana Pawła II.