Zaginął żeglarz, Bernard Kuczera

2011-10-03 15:42 Jacek Reschke
Pozegnanie Bernarda w Opua
Autor: Archiwum autora Pozegnanie Bernarda w Opua

Morze w okolicach Bay of Islands na Nowej Zelandii upomniało się o Bernarda Kuczerę, żeglarza o „lwim sercu”, genialnego konstruktora i niezwykłego człowieka. Zaginął doświadczony żeglarz, znakomity budowniczy stalowych jachtów, człowiek, który swoje życie związał z morzem, oraz mój przyjaciel.

Ostatni raz widziała go załoga statku rybackiego, w okolicach Bay of Islands na Nowej Zelandii, płynącego samotnie niewielką 3.5 metrową dinghy  w odległości 11 km od brzegu. Rybacy byli bardzo zdziwieni, że ktoś odpłynął samotnie tak daleko w morze na tak malej łódce, ale Bernard dawał sygnały, że wszystko jest OK. Wracając po paru godzinach z łowiska, rybacy zobaczyli ponownie tą samą dinghy, ale już pustą.

Przez dwa tygodnie szukał go na wodzie i na ladzie, niestety bezskutecznie, nowozelandzki Coast Guard, motorówki Greenpeace, członkowie rodziny, znajomi i lokalni żeglarze. Wynajęto nawet prywatny helikopter. Zdaniem najbliższych, Bernard prawdopodobnie wypłynął szukać plaży, na której mógłby podczas odpływu zmienić śrubę w swoim nowym jachcie; wszystko wskazuje na to, że wypadł za burtę. Co mogło być tego przyczyną? W rejonie gdzie ostatnio go widziano, pływało sporo dużych pni drzew, łódka Bernarda mogla uderzyć w jeden z nich. Nie jest tez wykluczone że, mimo dobrego zdrowia, w wieku 63 lat, mógł mieć zawal serca, lub po prostu stracić przytomność. Jak wspominała żona Bernarda Nadine, dokuczały mu ostatnio niewyjaśnione zawroty głowy.

Jest mi niezmiernie trudno pisać o Bernardzie i o tym, co się z nim stało. Przede wszystkim dlatego, że zginął przyjaciel, z którym dzieliłem rozliczne żeglarskie pasje. Ale i dlatego, że jego zaginięcie tak trudno zaakceptować; dla wszystkich którzy go znali Bernard był człowiekiem  niezniszczalnym. Miał bardzo silną osobowość, pokonał w swoim życiu nie jedną przeszkodę i  zawsze wychodził cało z rozmaitych opresji życiowych i żeglarskich. A tu zaginął w sposób całkowicie niewytłumaczalny, i dla rodziny, i przyjaciół, żeglarzy  i znajomych. Wszystko wskazuje na to, że zabrało go morze, które tak dobrze znal, szanował,  kochał, a przede wszystkim rozumiał.  I wreszcie jest mi trudno, bo mimo, co mam zamiar opisać, był żeglarskim i życiowym KOLOSEM,  pozostawał człowiekiem bardzo skromnym i niewiele osob o nim slyszalo. A byl rzeczywiście osobą absolutnie wyjątkową, z licznymi sukcesami i osiągnięciami. Jak na jednego czlowieka zrobil w swoim zyciu bardzo wiele.

Z zawodu inzynier mechanik, Bernard, przed wyjazdem z Polski pracował jako kierownik transportu w jednej ze śląskich kopalni. Za miejsce do życia – pracy i mieszkania - wybrał jednak morze, po którym plywał przez ostatnie niemal 40 lat. W ostatnim okresie jego bazą byla przepiękna Bay of Islands na Nowej Zelandii.  Na  poczatku żeglowal  wraz z załogą “CZARNEGO DIAMENTA”, a później razem z rodzina juz na swoich jachtach. Jeśli schodzil na ląd to tylko po to, aby zbudować kolejny jacht.

Swoją przygodę z morzem Bernard rozpoczął na początku lat siedemdziesiątych, kiedy to kolega, z którym  pojechał na narty namówił go na rejs żeglarski na  krakowskim jachcie “WANDA”. Chyba spodobało mu sie żeglarstwo, bo jeszcze w tym samym roku popłynął na śląskim “GWARKU” do Leningradu.  Gdy tylko dowiedział się, że na Śląsku powstaje pierwszy w Polsce prywatny, stalowy jacht, natychmiast włączył się w jego budowę. Tak właśnie związał się z Jurkiem Radomskim i jachtem “CZARNY DIAMENT”, na którym, startując z Polski w 1978 opłynął świat. Po drodze w Brisbane w Australii poznał Francuzkę - Nadine. Przepłynęli razem na “DIAMENCIE”z Australii do Durbanu, (RPA), gdzie wysiedli, aby zbudować już swój  jacht - 17 metrowy, stalowy  “NANOU”. Na “NANOU” przypłynęli razem do Europy, w 1987 roku wzięli we Francji  ślub  i popłynęli w rejs do Australii na Operation Sail 88.  Tam urodziła im się córka, Sofia.  Następnie całą rodziną pożeglowali na Nową Kaledonię, później  do Japonii i Wietnamu (skąd pochodził ojciec Nadine), a potem dookoła Pacyfiku i z powrotem do Australii.

W Sydney Bernard sprzedał  jacht i przeniósł się z rodziną do Nowej Zelandii. Kupił kawałek ziemi, ale nie po to, aby wieść spokojne, lądowe życie, ale aby zbudować kolejny jacht. Kuczerom nie przeszkadzało to, że nowa “stocznia” leżała parę kilometrów od oceanu, ani że nie było tam bieżącej wody, ani prądu  Po niecałych trzech latach zwodowali 25 metrową tym razem, ale też stalową “NANU”. Podczas budowy jachtu, urodził im się syn Sylvan.  Po zakończeniu budowy, cala czwórka  przeniosła się znowu na jacht. Przez parę kolejnych  lat pływali po wyspach Pacyfiku i Patagonii, a następnie  wrócili na Nową  Zelandię, gdzie Bernard wystawił “NANU”na sprzedaż.  Pojawił się znajomy Hiszpan, który zaproponował kupno jachtu, ale pod warunkiem, że Bernard poważnie go przerobi i zainstaluje drugi silnik. Bernard stwierdził jednak, że znacznie mniej pracy i wysiłku będzie kosztowało go wybudowanie dla Hiszpana nowego jachtu. I tak powstał 25 metrowy “AMODINO”, specjalistyczny jacht do antarktycznych, badawczych  rejsów polarnych.

W roku 2003, Nadine stwierdzila, że ma juz dość mieszkania na jachcie i rozpoczęła budowę pierwszego nie-pływającego domu Kuczerów.  Dzieci musiały też wreszcie pójść do normalnej szkoły. Po zwodowaniu „AMODINO”, Bernard postanowił skończyć z zawodowym budowaniem jachtów i wrócić na morze. Nie miał jednak na czym.  Rozpoczął więc budowę swojego ostatniego, jak się okazało, jachtu. Był to 24 - metrowy stalowy jacht o roboczej nazwie “THAT”, zwodowany w 2010 roku. Całkiem niedawno zmienił jego nazwę na  “SYLFIA” (od imion swoich dzieci Sylvan i Sofia) . Planował opłynąć na nim Arktykę.

I właściwie można by na tym skończyć żeglarską  biografię Bernarda, gdyby nie to, że tak wiele rzeczy, które robił w swoim życiu, i na lądzie i na morzu, było wyjątkowe, nieprzeciętne i zadziwiało wszystkich, którzy go spotkali. Przyznawali to nawet najbardziej doświadczeni żeglarze i konstruktorzy jachtów.

Jak pisała Nadine, Bernard miał wyjątkową umiejętność rozwiązywania problemów i pokonywania  przeszkód, w tym często bezdusznych i nonsensownych przepisów, w wyjątkowo logiczny, skuteczny i swoiście naturalny sposób. Przykłady można mnożyć. Od zdobywania materiałów i wyposażenia na “CZARNEGO DIAMENTA” (nie było wtedy w Polsce sklepów żeglarskich, trzeba było wszystko wykonać samemu, lub ściągać ze złomowisk za granica, nie było też dewiz na stosowne zakupy), poprzez podróżowanie po całym świecie z polskim  komunistycznym paszportem bez wielu wymaganych wiz, po sprzedaż “NANOU” w Australii z pominięciem opłat celnych  i podatku, czy wodowanie jednego z 25 metrowych  stalowych jachtów przy użyciu… spychacza.

Bernard był  bardzo zdolny i szalenie praktyczny. W szkole średniej cieszył się opinią geniusza chemicznego. Za namową nauczyciela zdecydował się na studia chemiczne. Egzaminu wstępnego jednak nie zdał, ponieważ zgubił się na terenie budynków uczelni i nie mógł znaleźć wlasciwej sali  egzaminacyjnej. Zdesperowany, bo czas uciekał, wszedł w ostatniej chwili do pierwszej napotkanej sali, w której rozpoczynał się właśnie jakiś egzamin, i zaczął pisać. Okazało się, że był to egzamin na Wydział Mechaniczny. Zdał go bez żadnego problemu i tak, zamiast geniusza w naukach chemicznych został, jak uważa wielu - geniuszem technicznym.

A rzeczywiście znal się na wszystkim, od spawania po projektowanie jachtów, elektronikę, automatykę, naprawę silników i programowanie komputerowe. Był racjonalizatorem o szerokich zainteresowaniach, posiadał wiele umiejętności i nie było rzeczy której by nie naprawił.  Nowozelandzcy konstruktorzy jachtowi nazywali go “Michelangelo” . Gdy szukali rozwiązania naprawdę trudnego problemu – jechali do niego.  
Bernard był też bardzo życzliwy; pomagał rozwiązywać nie tylko problemy techniczne.  Jedną historię pamiętam szczególnie. Wspomniany wcześniej Hiszpan – Jose Ribos – dla którego Bernard zbudował “AMODINO” -  miał sąsiada. Nowozelandczyk chciał mieć ze swojego domu widok na ocean. Niestety zasłaniały mu go duże drzewa rosnące na działce Jose. Żeby się ich pozbyć, podlał je jakimiś chemikaliami, tak że drzewa uschły. Miał  nadzieję, że Hiszpan te suche drzewa  wytnie i będzie po wszystkim. Bernard, kiedy dowiedział się o tym, kopił w aerozolu najbardziej jaskrawe farby, wziął swój podnośnik, którego  używał do budowy jachtów i pomalował suche drzewa każde w kolorach tęczy. Na taki pomysl mogl tylko wpasc Bernard...

Płynąc z Południowej Afryki do Europy, w 1986 roku w jednym z afrykańskich portów Bernard spotkał francuskiego żeglarza, który wyznał, ze boryka się z prawidłowym obliczaniem pozycji z wysokości słońca.. W ciągu następnych paru dni Bernard kupił prosty programowalny kalkulator, wprowadził dane z pożyczonych tablic nawigacyjnych oraz  almanachu i napisał prosty program do obliczania linii pozycyjnej ze słońca.  Razem z Francuzem  kupili 100 takich kalkulatorów i sprzedawali je wraz z przygotowanym  przez Bernarda programem żeglarzom z innych jachtów. Sam korzystałem z tego wynalazku i  programu Bernarda pływając na “NANOU”.

Bernard żył z rodzina na morzu i gdy dowiedział się, że z Anglii do Japonii płyną dwa statki z ładunkiem  radioaktywnego plutonu, natychmiast włączył się do akcji zablokowania transportu, organizowanej przez Greenpeace (Nuclear Free-Seas Flotilla). Jak mało kto, zdawał sobie sprawę jak tragiczne w skutkach może być  transportowanie tak niebezpiecznego ładunku przez morza i oceany świata. Wraz z piętnastoma innymi jachtami przez trzy tygodnie blokował przejście szerokości 200 mil miedzy wyspami na Morzu Tasmana,  miedzy którymi musiały przepływać statki z plutonem.. Jacht Bernarda – płynął wtedy na „NANU” - , był największym jachtem flotylli, „statkiem – matką”., zaopatrującym pozostałe jachty w wodę i paliwo; na „NANU” odbywały się też odprawy kapitanów.  Ideą Greenpeace Bernard zaraził swoje dzieci. Sofia Kuczera pływa dzisiaj jako oficer na nowym, flagowym statku tej organizacji - “Rainbow Warrior”.

Jednak chyba największe wrażenie na żeglarzach, którzy poznali Bernarda zrobiła akcja wykuwania “CZARNEGO DIAMENTA” z rafy koralowej. Przeplywajac Morze Czerwone jacht wszedl na rafe. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Nie było pieniędzy, ani technicznych możliwości wyprowadzenia jachtu na głęboką wodę. Bernard z Jurkiem Radomskim zdecydowali się jednak nie opuszczać jachtu i przez 67 dni  schodząc pod wodę jedynie z rurką i maską młotkiem i przecinakiem odkuwali rafę kawałek po kawałku tworząc 30 metrowy  kanał, którym jacht spłynął wreszcie na głęboką wodę.

Muszę jeszcze wspomnieć o niezwykłej budowie stalowych jachtów, z czego  Bernard był najbardziej znany.
 Żeglarze, sami budujący jachty, z reguły robią to tylko raz w życiu. Taka budowa zazwyczaj trwa dwa razy dłużej  i wychodzi parę razy drożej niż w planie pierwotnym. Poza tym robią to zwykle kosztem urlopów, wakacji i często rodziny. Dla wielu z nich jest to parę lat wymazanych z życiorysu i nie chcą tego więcej powtarzać. Bernard zbudował takich jachtów w swoim życiu sześć ! Gdy spytałem kiedyś dlaczego to robi,  odpowiedział, że mniej więcej co 7 lat zmieniała mu się sytuacja rodzinna i tez czesto koncepcja pływania, i że łatwiej mu było sprzedać istniejący jacht, jeszcze w dobrym stanie (zazwyczaj z przyzwoitym  zyskiem) i zbudować nowy, niż przebudowywać stary. Dodał jeszcze żartując, ze  jacht należy budować szybko (w ciągu 1- 1.5 lat),  bo jeśli budowa trwa dłużej, to można go juz nigdy nie skonczyc. Dlatego przed budową każdego jachtu miał zawsze wystarczającą ilość pieniędzy i całą niezbędną - jak sam określał - “graciarnię” gotową i pod ręką.

Budowa 17 metrowego “NANOU” zajęła Bernardowi i Nadine  tylko 10 miesięcy.   Jak wspomina Nadine, przed rozpoczeciem budowy mieli tylko stare żagle i łańcuch kotwiczny z “CZARNEGO DIAMENTA”, oraz silnik i okna, które Bernard wymontował z zatopionego u brzegów Mozambiku jachtu. Bernard wykorzystał nawet  rozbity autobus szkolny, z którego wymontował  wszystko, co nadawało się do nowego jachtu . Nadine w dzień pracowała jako kelnerka w pobliskiej restauracji, żeby zarobić na materiały, a w nocy często pomagała Bernardowi przy stoczniowej robocie.
 Swój drugi jacht “NANU” Bernard planował wykorzystać również do rejsów czarterowych.  Ale budowa normalnego, czarterowego jachtu nie leżała w naturze Bernarda. Jego 25 metrowa konstrukcja miała zamiast balastu miecz (dzięki czemu jacht mógł podpływać blisko   brzegu) oraz ogromną ładownię, w której mieścił się..... terenowy samochód.  Na pokładzie byl dźwig, który mógł ten samochód opuszczać na plażę.
 Wielu żeglarzy , budując  samodzielnie stalowy jacht wybiera gotowe konstrukcje nie większe niz 10-15 m. Bernard projektował swoje jachty sam, a jedynym ograniczeniem ich wielkości była głębokość miejsca gdzie je wodował (zwykle ujście rzeki, która przepływała w sąsiedztwie jego “stoczni”), oraz wielkość największej w Nowej Zelandii przyczepy do przewożenia jachtów. Uważał, ze duże jachty są łatwiejsze w budowie, bezpieczniejsze, mogą dłużej pływać bez zawijania do portów, i można na nich zbudować większą nadbudówkę, gdzie według niego powinno toczyć się cale życie na jachcie.
 Charakterystyczne dla konstrukcji jachtów Bernarda  były też maszty. Budując “NANOU”, zabrakło mu pieniędzy na zakup aluminiowego masztu. Zaprojektował więc i zmontowal  maszt ze stalowych rur w formie kratownicy. Takie maszty okazały się trzy razy bardziej wytrzymałe niż maszty aluminiowe, ważąc tylko 2 kg więcej na metr długości (co przy wielkości i ciężarze jachtów Bernarda nie miało większego znaczenia). Chodzi się  po nich łatwo i łatwo instaluje dodatkowe urządzenia. Jeden z takich masztów sprawdził się na “NANOU” i od tego czasu Bernard instalował podobny na wszystkich swoich jachtach, nawet gdy stać go już było na  maszt aluminiowy.

Przy budowie  “AMODINO” Bernard nie miał już ograniczeń finansowych. Zamawiał i instalował urządzenia, które były najnowszymi osiągnięciami techniki żeglarskiej. Między innymi wyposażył jacht w niespotykane wcześniej w Nowej Zelandii latające dinghy. Sam poleciał wcześniej do Włoch, aby nauczyć się latać na tym  unikalnym wtedy w świecie “samolocie”.

Po zbudowaniu ostatniego jachtu “SYLFIA” Bernardowi pozostał duży , 8-cylindrowy silnik (kupił kiedyś okazyjnie 5 silników znanej, angielskiej firmy GARDNER – to tez osobna historia). Szkoda było mu go sprzedać, więc wymyśli sobie , że zbuduje do tego silnika “dinghy”. Silnik był rzeczywiście duży  (chyba 250 HP), więc “dinghy” okazała się też nie mała – liczyła prawie 20 metrów długości.  Nazwał ją roboczo “THIS”, żartując, że będzie to dinghy do jego nowego jachtu,

Bernard, dokładnie wiedział co robi. Przez lata budowy stalowych jachtów, dorobił się wielu naprawdę drogich maszyn i narzędzi  i nie chciał się ich pozbywać. Wymyślił więc, że zbuduje  motorowy jacht, na którym zainstaluje cały swój ”warsztat mechaniczny”, i będzie nim pływał po wyspach Pacyfiku, naprawiając żeglarzom jachty. Miał tylko jeden problem - dwa jachty (“THIS” i “THAT”) i jeden skipper. I znów nieprawdopodobne rozwiązanie! Zaprojektował system zdalnego sterowania dla swojej  “dinghy”. A żeby w razie potrzeby bezpiecznie przemieszczać się na środku oceanu z jachtu na jacht, zbudował na każdym z nich specjalny “dinghy dock”. Bernard, z tak charakterystycznym dla siebie śmiechem dodawał że będzie pierwszym żeglarzem na świecie, który opłynie świat samotnie na dwóch jachtach…Te plany pokrzyżowało mu jednak pojawienie się trzeciego jachtu,  którym musiał się zająć na prośbę Pauline, przyjaciółki  z Auckland. Jak sam powiedział, z dwoma, by sobie jakoś poradził, ale trzy jachty to już za dużo, nawet dla niego.

Bernarda cechowało wyjątkowe poczucie humoru. Jak opowiadała Nadine, budując “NANOU”, spytał ją kiedyś ile chce mieć z nim dzieci. Odpowiedziała, żartując, że dwanaście. Bernard zbudował więc dwanaście koi, a na rufie, wyjątkowo duże, jak na jacht  małżeńskie łoże. Sam też się dałem nabrać, kiedy, jeszcze na “NANOU”, usłyszałem, że następny jacht Bernarda  będzie miał  ładownie na samochód...

Nie ma już miedzy nami Bernarda Kuczery,  “marynarza o lwim sercu”, jak nazywali go Nowozelandzcy żeglarze. Był wspaniałym żeglarzem, budowniczym jachtow, obywatelem świata, którego życie wypełniała  miłość do  morza i rodziny, i dążenie do wolności i niezależności. 
Szkoda, że tak mało osób go znało, bo dla tych nielicznych którym się to udało, był przykładem, wzorem, źródłem pomysłów, motywacji i energii do działania, pchającej do realizacji własnych żeglarskich marzeń i planów. To, co  dla wielu z nas wydawało się nierealne i niemożliwe, Bernard wykonywał z łatwością.
 
Żegluj szczęśliwie po Hilo, przyjacielu.
 Jacek Reschke

Bernard Kuczera

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.