Wśród wichrów i lodu
Zaczynają się gdzieś powyżej siedemdziesiątego stopnia szerokości geograficznej. Latem - troszeczkę wcześniej dwudziestoczterogodzinnym dniem już u dołu Norwegii. Prawie trzy miesiące pomiędzy siedemdziesiątym a osiemdziesiątym stopniem i pomiędzy Szpicbergenem a Grenlandią. Dzień upływający za dniem pomiędzy koją, mostkiem a mesą. I mgła i sztormy wielodniowe i góry lodowe, i wreszcie bariera zwarta, biała, nieprzebyta...
Pole lodowe na morzu arktycznym zaczyna się mgłą. Najpierw morze poorane bruzdami fal i pokryte zerwaną z grzywaczy pianą, która długimi i porwanymi pasmami wyznacza kierunek wiatru, potem, smuga za smugą spada na nie mgła. Z początku delikatnie, niechcący jakby pasemkiem zmętnienia z prawej lub lewej burty, potem zdecydowanie, całościowo otacza statek szczelną zasłoną. Niknie horyzont, fala zaczyna się uspokajać mimo, że wiatr tężeje. Ostatnia chwila na uruchomienie obu radarów, gdzie lód widać w postaci rozbłyskujących punkcików.
Statek przestaje się kołysać...
...wiatr na wantach i padunach buczy monotonnie, pojawia się z mroku pierwsza kra i za nią szereg innych, jedna za drugą i jedna obok drugiej. Przez mgłę, z góry przebija się słońce, światło jedynie bo cała tarcza jakby się rozpełzła na wiele. Światło odbija się od lodu, od grubych płyt przysypanych śniegiem.
Wypełzają glowlery, resztki torosów wspiętych do góry pod rozmaitymi kątami. Na świat przychodzi cisza, bo w tym zastygłym majestacie nie słychać zawodzenia wiatru i ginie też niski gang silnika. Manewrujemy pomiędzy mniejszymi płytami, stajemy przed barierą lodową, której widać tylko zarys bo reszta ginie w malignie. Stajemy na pomiar głębokości; tutaj prawie trzy tysiące metrów. Trwa to półtorej godziny w czasie której odpychamy się bosakami od napierających odłamów lodu. Świat polarny, alka, ptak podobny do pingwina, leci wprost na mnie jakby chciała się z rozmysłem rozbić o ścianę pokładówki. Głupkowaty wzrok, malutkie skrzydełka wiosłują z wytrwałością zamieniającą je w smugę powietrznych zawirowań. Potem morze znowu poznaczone pianą, smugami na falach, które tutaj oznaczają po prostu, ot, zwykłą pogodę.
Chmury nad oceanem wiszą nisko. Z jednej strony nikną na niewidocznej krawędzi pomiędzy morzem a niebem roztapiając się na horyzoncie w nieokreśloną burość, z drugiej opierają się o Szpicbergen obcinając mu na pół szczyty gór. Widać tylko podstawę brzegu w postaci czarnej kreski poprzerywanej tu i ówdzie plamami brudnego śniegu. Fiord się otwiera w monotonnym wybrzeżu kaskadą słonecznego światła i nieuporządkowaną, frenetyczną kreską białych górskich szczytów z których spływają lodowce do modrej toni spokojnej wody.
Dzień polarny
Jest łatwy - cały czas widno, niekiedy tylko troszkę ciemniej kiedy słońce chowa się na kilka godzin za wyspę. Wtedy też potrafi strzelić snopem przez przełęcz i zapalić niczym latarnię śnieżną pokrywę jednego czy drugiego szczytu. Ale nie dość, że dzień, to jeszcze żegluga semi-żaglowcem, pięćdziesięciometrowym statkiem z żaglami na guziki, mostkiem z nowoczesnym wyposażeniem, naszpikowanym komputerami, łazienkami, kabinami, telewizorami i czym tam jeszcze. Niewiele to ma wspólnego z jachtingiem a już z jachtingiem amatorskim na pewno nic. Toteż teraz trochę o nocy i jachcie, który też, co prawda, z jachtingiem amatorskim niewiele ma wspólnego, ale taki przypomina. Przynajmniej z daleka...
Jurka Różańskiego spotkałem przypadkiem z początkiem listopada w gdyńskiej marinie. Było ciemno, wietrznie i zimno. „Eltanin” przytulony do kei, światła miasta, wrzask jakiś z tej wieży spadającej na parkingu koło Gryfa. Rok wcześniej, z małym kawałkiem tygodnia czy dwu, Jurek po raz któryś z rzędu przypłynął „Eltaninem” do Hornsundu.
Od końca października trwa tam noc polarna. Słońce nie wschodzi ponad horyzont i daje tylko bladą poświatę na niebie w okolicach południa. Za miesiąc zniknie i to, pozostaną ciemności, czasem księżyc, czasem zorza polarna. Fiordy, jeżeli zamarzają, to dopiero z początkiem nowego roku. Do tego czasu tylko czarna woda i huk walących o siebie i brzeg growlerów. Noc oczywiście przychodzi wcześniej. Wraz z pierwszym śniegiem pod koniec sierpnia, we wrześniu.
Z początku udaje normalny cykl światła i ciemności, by pod koniec miesiąca pogalopować naprzód zostawiając każdego dnia coraz mniej i mniej światła. W połowie października są już i śnieżne zawieje i piękne kolory krótkiego dnia kiedy słońce wisząc tuż nad horyzontem urządza kilkugodzinny i nieustający czerwienią zachód. W połowie października już wszyscy wyjechali, odleciały ostatnie helikoptery, łączność ze światem tylko elektroniczna za pomocą satelitarnej anteny Internetu. Zima, się zaczyna. I w takim początku zimy należało przetransportować człowieka do Longyearbyen. Różne historie się zdarzają ale taka jak ta tylko jedna. Dostaliśmy od Jurka znać, że płynie. Jachtem wzdłuż brzegu Szpicbergenu, w ciemnościach tej nocy i krótkim tylko dniu. Odległość z Longer do Hornsundu to ponad sto mil morskich. Coś jakby z Gdyni do Kalmaru mniej więcej...
Wyszło nam, że przybędzie coś koło drugiej, czwartej w nocy. W zasadzie, wszystko jedno o której, bo dnia tyle tylko co kot napłakał. Jedna wiadomość z Longer via telefon satelitarny i oczekiwanie na bezpośrednią łączność VHF, która wobec tłumiących sygnał masywów górskich możliwa jest dopiero na wysokości Werenshelda na samym już prawie podejściu do fiordu. Godzina, półtorej może od bazy. Godzina na przygotowanie transportu pasażera z lądu na jacht powinna nam wystarczyć. Zatem w kimono - UKF-ka w salonie jak zwykle nastawiona na odbiór i podrzemując czekamy. Około drugiej jest łączność, słaba bo słaba, zagłuszana warkotem silnika i uciekająca chwilami, ale – nadchodzi!
Najpierw traktor
Trzeba odkopać ze śniegu, wsadzić w chwyt powietrza nagrzewnicę, odpalić. Do traktora parę metrów, stoi pomiędzy bazą a elektrownią oświetlony sodowym, żółtym światłem. Mamy z Kaziem wprawę i idzie to szybko. Koła przez chwilę buksują w zaspie i rusza. Stara maszyna, kołysząc się na zastrugach niczym statek w baksztagu jedzie zboczem w dół ku brzegowi fiordu gdzie w poręcznej szopie drzemią już zimowym snem nasze pontony. Jedziemy je obudzić.
Pojedyncze sylwetki na stoku majaczą w ciemności, na roziskrzonym gwiazdami niebie zapalają się delikatne zielenią smugi aurora polaris. Szopa też zasypana śniegiem. Zaczynamy odkopywać traktorem, potem jeszcze łopatami, a potem wspólnym wysiłkiem i przy pomocy łomu odsuwamy bramę.
W środku światło odbija się ciepło od drewnianych belek zgromadzonych na przyszłoroczną budowę. Podczepiamy do traktora największy, pięciometrowy, ponton i na kółkach wyciągamy go na dwór. Światło jarzeniówek oślepia i widać tylko sam skraj brzegu i zbite w torosy zwały lodu. Reflektor pokazuje kilkudziesięciometrową przylepę. W zwykłym miejscu nie da się wodować. Koło zbiorników z paliwem przylepa wydaje się ciut mniejsza. Zwarta masa lodu sięga na jakieś piętnaście metrów a dalej połyskuje czernią kręty kanał wolnej wody. Kółka pontonu są zamontowane na samej jego rufie, by dziobu nie wlec po śniegu trzeba go na linie przymocowanej do wysięgnika koparki unieść wysoko w górę.
Włażę z liną na wysięgnik...
...a Kazimierz jadąc traktorem tyłem ciągnie ponton wzdłuż brzegu. W UKF-ce chrypi głos z „Eltanina”, że jest i że krąży, nie będzie rzucał kotwicy. Odczepiamy od pontonu podwozie i wysiłkiem ośmiu ludzi ciągniemy kevlarową powłokę po lodzie. Czterdziestokonny Evinrude waży ponad sto kilogramów i, podczepiony do pawęży, bynajmniej nie ułatwia zadania. Z trudem udało się wtłoczyć ponton na wodę pomiędzy lodowymi górkami. Pomimo mrozu pot zalewa oczy, oddechy urywane, na ogół cisza, czasem przekleństwo, czasem dowcip. Pasażer, ubrany w termiczny kombinezon, na czworakach pełznie po lodzie. Stojąc po pas i piersi w wodzie ładujemy bagaże. Temperatura wody około zera, powietrza minus siedem. Jeszcze odpalić to amerykańskie bydlę... Z oszczędności nie ma elektrycznego rozruchu i trzeba szarpanką przezwyciężyć wszystkie opory licznych pomp i wtryskiwaczy. Oszczędności, psia ich jucha...
Brzydal, potwornej wielkości czarny jak noc polarna mieszaniec grenlanda i jakiś innych północnych przodków wciska się pomiędzy ludzi, drobiąc łapami po brzegu. Ma wypatrywać niedźwiedzi, bo one ciekawe każdego zamieszania, a bynajmniej wcale tu i teraz niepożądane...
Odpaliło, jedziemy!
Przez złom lodowy przepycham się wypróbowaną wielokrotnie metodą stałego i niewielkiego naporu silnikiem, większe growlery omijam. Światła na brzegu oświetlają tylko kawałek, potem już ciemność, tylko gwiazdy i zorza, która tymczasem się rozbudowała i migocze zawieszonym w przestworzach festonami frenetycznego światła. Poręczny reflektorek nie pomaga i gubię się raptem na tym kawałku świetnie z lata znanej wody.
Cała Isbjornhamna zapchana icebergami. Takimi niewielkimi co prawda, ale każdy nad wodą ze cztery razy większy od naszego pontonu. Drobna falka pokrywa powłokę cieniutkim pancerzem, robi się ślisko. Bardzo wolne obroty silnika, kolumna uderza o kamienie co natychmiast uświadamia mi naszą pozycję, znalazłem się. Powolutku wypływamy na zatokę, gasimy reflektor kierując się na światełko pokładowe „Eltanina”, które ukazuje się teraz przedtem przesłonięte przez górkę lodową. Woda się mieni czernią, niebo zapala się podbitą czerwienią bielą połykającą zieloność poprzedniego wcielenia. Wydaje się, że niebo syczy. Kula światła mknie niczym rozwijający się gwałtownie rulon dywanu, pęka gwiazdą niczym sztuczne ognie, niknie i zapala znowu w innym miejscu. Odbija się w wodzie, zapala iskry na lodowych krawędziach growlerów. Podchodzę do oblodzonej burty jachtu. Pokład jest pokryty szklistą pokrywą, relingi pogrubione lodem, który pnie się po wantach aż do salingów.
Odstawiam swój silnik i teraz tylko kaszlak „Eltanina” miarowym stukaniem staje się jedynym głosem w okolicy. Z kabiny bije światło i ciepło. I ciepły uścisk ręki i ciepłe słowo wśród tej krystalicznie zimnej polarnej nocy. Niebo w końcu zapala się wirującym kołem, którego szprychy przygasają i rozświetlają się na przemian, wędrują z południa na zachód by na północy wybuchnąć i zapalić się znowu na południu.
Taka jest noc i taki jachting, i taki człowiek, który ruszył w powrotną drogę jeszcze zanim zdążyłem dobić na powrót do brzegu.
Płynęliśmy powoli pomiędzy icebergami, z zachwytem wpatrzeni w niebo...
Longyearbyen - Puck 2007
Jarosław Czyszek, 45 lat, żonaty, troje dzieci, kapitan jachtowy. Wieloletni (1992 - 2006) kierownik Obserwatorium Geofizycznego Polskiej Akademii Nauk w Helu. Żegluje od 1973 roku, w latach 2001-2002 stały kapitan s/y „Generał Zaruski” - z czego jest szczególnie dumny. Od czerwca 2006 r. do lutego 2007 r. w Polskiej stacji Polarnej na Szpicbergenie jako magnetyk i odpowiedzialny za sprzęt oraz transport wodny XXIX. wyprawy PAN. Z powodu nagłej choroby ewakuowany na kontynent wraca na wyspę jako II oficer r/v „Oceania” w jej dwudziestej pierwszej podróży badawczej na Północny Atlantyk i Szpicbergen. Opisane zdarzenia to reminiscencje z tych właśnie podróży.
Icebergi – góry lodowe, wielkie bryły lodu powstające na naszej półkuli na Północnym Atlantyku spływające na południe i powoli topnieją. Od narodzin do stopnienia upływa ok. 3 lat (dzieje się to na drodze dł. ok. 3 tys. km)
Growlery – zdecydowanie mniejsze od gór lodowych bloki lodu częściowo zanurzone w wodzie
Torosy - nieregularne zwały lodu powstające w wyniku ściskania pokrywy lodowej przy pękaniu pola lodowego pod wpływem prądu morskiego lub wiatru. Zazwyczaj krawędzie lodu nasuwają się jedne na drugie. Ich przeciętna wysokość nad powierzchnią lodu wynosi 5 - 6 m