Wspomnienie wyjątkowego rejsu "Chatki Puchatków"

2017-12-14 14:32 Janusz Tarasiewicz
Puchatek
Autor: Jerzy Tarasiewicz

W środę poinformowaliśmy o śmierci Janusza Tarasiewicza. Ten wybitny żeglarz wraz z Januszem Misiewiczem przeszedł do historii polskiego żeglarstwa jako bohater głośnej, pionierskiej wyprawy z 1959 roku, starą szalupą z m/s "Batory" przez Atlantyk. W 50. rocznicę Janusz Tarasiewicz opisał ten wyjątkowy rejs na łamach "Żagli". Poniżej przypominamy w całości jego tekst z wrześniowego numeru z 2009 roku.

Kiedy „Żagle” poprosiły mnie o napisanie okolicznościowego artykułu na 50-lecie pamiętnego rejsu „Chatki Puchatków”, miałem mieszane uczucia. To już 50 lat! (to ta niemiła część zaskoczenia), ale zaraz potem przyszła refleksja: to ktoś jeszcze o tym pamięta? I to była ta miła część. Ponoć ten, kto zasłużył na półwieczny jubileusz, ma prawo – choć trochę – się chwalić, więc – od czasu do czasu – w tym, co poniżej, się pochwalę.

Miłe złego początki

Krótko po wojnie Kazik Rywelski, Marian Kosecki i ja – trzech późniejszych „Puchatków” –  chodziliśmy do tej samej klasy szkoły podstawowej w Sopocie i byliśmy zafascynowani morzem. W 1947 r., gdy miałem 9 lat, zostaliśmy członkami Jacht Klubu Gryf w Gdyni, gdzie spędzaliśmy praktycznie każdą wolną chwilę. Wczesną wiosną skrobaliśmy stare drewniane kadłuby, uszczelnialiśmy je, malowali. Latem żeglowaliśmy, ale tylko po Zatoce Gdańskiej, bo komuniści wprowadzili poważne ograniczenia. Jesienią tego samego roku odbyły się egzaminy na stopień żeglarza, po których komisja egzaminacyjna pogratulowała mi pierwszej lokaty. Niestety, samego stopnia wtedy jeszcze nie uzyskałem, bo byłem na to za młody; do wymaganych przepisami dziesiątych urodzin brakowało mi kilku tygodni.

Chatka Puchatków
Autor: Jerzy Tarasiewicz "Chatka Puchatków" była niezabudowaną szalupą

Kolejne sezony też spędzaliśmy na jachtach Gryfa i nie sądzę, by wówczas ktokolwiek z naszej trójki brał pod uwagę inny zawód niż zawód oficera marynarki handlowej. Wszyscy więc złożyliśmy podania o przyjęcie do Państwowej Szkoły Morskiej i wszyscy trzej – oczywiście po egzaminach – zostaliśmy przyjęci. Liczba kandydatów na jedno miejsce – dziesięć! Nadeszło pięć wspaniałych lat szkoły morskiej, a w nich dwa długie szkolne rejsy na „Darze Pomorza” i kilka miesięcy praktyki już na prawdziwym statku handlowym. W moim przypadku był to wielomiesięczny rejs do Ameryki Południowej.

Pamiętajmy, że było to ponad 50 lat temu – statki tonęły często, ginęli marynarze. 10 lat po wojnie jeszcze nie wszystkie pola minowe były oczyszczone, miny zrywały się i dryfowały daleko od miejsca zakotwiczenia.

Wielu starych, przedwojennych marynarzy przeszło na zasłużoną emeryturę, a wielu młodych nie miało zielonego pojęcia o żeglowaniu małą łodzią. Będąc prawdziwymi entuzjastami morza, postanowiliśmy tę lukę wypełnić. Z poparciem kilku naszych światłych profesorów, w większości kapitanów żeglugi wielkiej, zaplanowaliśmy rejsy eksperymentalne: na oryginalnej szalupie okrętowej wyjdziemy w morze, gdy zapowiadany będzie sztorm i będziemy poszukiwać jak najlepszych metody sztormowania w różnych warunkach. I na różnych akwenach. Potem, aby nasze doświadczenia zostały szeroko rozpowszechnione, i niejako „na bis” – przepłyniemy Atlantyk. Wzięliśmy się do dzieła, a do naszej trojki dołączył Janusz Misiewicz, tak jak i ja wilnianin.

„Puchatek” po raz pierwszy

W 1956 r., już po końcowych egzaminach w szkole morskiej, przygotowaliśmy małą szalupę (6,1 m długości) do krótkiego próbnego rejsu dookoła Gotlandu. Łódź była w dobrym stanie, więc byliśmy gotowi do rejsu w niecałe dwa tygodnie. Nazwaliśmy naszą szalupę „Puchatek”, bo wszyscy bardzo lubiliśmy książkowego Kubusia Puchatka.

Formalnościom związanym z odprawą celną i graniczną nie było końca; no cóż, był to pierwszy od lat przypadek, że jakakolwiek łódź wypływała z basenu jachtowego w rejs zagraniczny. Wiała lekka bryza, ale gdy już byliśmy gotowi do wyjścia w morze, spojrzałem na maszt Instytutu Meteorologicznego. Akurat pokazano sygnał zapowiadający silny sztorm. Mieliśmy więc szansę na złą pogodę!

Chatka Puchatków
Autor: Jerzy Tarasiewicz Zdjęcie zrobione ze statku "Wisła"

Gdy blisko Helu chcieliśmy nanieść naszą pozycję na mapie, okazało się, że na naszej pełnej nawigatorów łodzi, nie było ani jednego... ołówka. Na szczęście pod brzegiem stał na kotwicy mały statek żeglugi przybrzeżnej, do którego podpłynęliśmy i poprosiliśmy o pożyczenie tego prostego, ale niezbędnego „narzędzia” pracy. Oficer zszedł z mostka i zapytał, dokąd płyniemy.

– Do Visby na Gotlandzie.
– To lepiej przeczekajcie tu kilka dni. Nadchodzi silny sztorm.
– To nam nawet... odpowiada!

Sztorm zaczął się już tej samej nocy i był rzeczywiście bardzo silny. Tak silny, że uznano nas za straconych. Tymczasem my, ku zdziwieniu jednych i radości innych, dotarliśmy do Gotlandu i wróciliśmy do domu. Cali i zdrowi... To wtedy umówiliśmy się, że po odpracowaniu jednego roku na statkach PLO  weźmiemy urlopy i zgodnie z wcześniejszym postanowieniem popłyniemy szalupą w długi atlantycki rejs z docelowym portem Fort-de--France na Martynice.

Rejs „Puchatka” odbił się dość dużym echem w naszej flocie. „Straciliśmy” nawet nazwiska i na statkach nie zwracano się do nas per „Panie Misiewicz”, czy „Panie Tarasiewicz”, lecz per „Panie Puchatek”. Nie było rady, nasza następna łódź musiała więc być nazwana „Chatką Puchatków”. Tak się jednak złożyło, że tylko my dwaj, to znaczy Janusz Misiewicz i ja popłynęliśmy w ten pamiętny rejs, którego 50. rocznicę obchodzimy w tym roku.

Hej, ruszamy w rejs...

Po kilkudziesięciu dniach i wielu sztormach na północy (różne problemy z formalnościami opóźniły nasz wyjazd o prawie dwa miesiące), uciekając przed zimnem kanałami i rzekami Francji, dotarliśmy nad Morze Śródziemne, do Zatoki Lwiej.

Nasz zwyczaj czekania w porcie podczas dobrej pogody i wychodzenia w morze, gdy zapowiadany był sztorm, zafascynował francuskich żeglarzy i francuską prasę.
Zostało nawet zaaranżowane nasze spotkanie z autorem „Dobrowolnego rozbitka”, słynnym doktorem Alanem Bombardem, który z miejsca zaproponował nam współpracę. Gdy wypływaliśmy z Marsylii, podczas zaczynającego się już mistralu, pewien dziennikarz z miejscowej gazety „La Provencal” doszedł zapewne do wniosku, że można na nas nieco zarobić i w puszczonej kaczce dziennikarskiej uznał nas za zaginionych. My tymczasem, po żegludze w mistralu z Marsylii na południe, żeglowaliśmy sobie komfortowo wzdłuż wybrzeży Afryki Północnej.

Polska prasa też zaczęła rozdmuchiwać naszą historię i tzw. eksperci od ratownictwa morskiego pisali różne bezsensowne artykuły o naszej wyprawie. Na szczęście były też i inne głosy, np. słynnego kpt. Tadeusza Meissnera, który dał wspaniałą ripostę tym bezsensownym atakom. Oto, co napisał w „Dzienniku Bałtyckim”.

„...dziś Tarasiewicz i Misiewicz mają znacznie więcej doświadczenia niż ich wszyscy dawni doradcy razem wzięci. I jestem więc głęboko przekonany, że doświadczenia te będą dla nas i dla wszystkich marynarzy, a szczególnie dla niedobrowolnych rozbitków bardzo cenne”.

Rozumek
Autor: Jerzy Tarasiewicz

Nasz cały rejs, od wypłynięcia z Gdyni do mego powrotu do Gdyni, zabrał nam niemal dokładnie 11 miesięcy. Najdłuższym etapem był przelot z Wysp Kanaryjskich do Martyniki, który trwał 35 dni. Przepłynęliśmy w linii prostej nieco ponad 6500 mil morskich trasą: Gdynia – Simrishamn (Szwecja) – Christianso – Svaneke (Dania) – Treleborg (Szwecja) – Kopenhaga – Helsingor – Göteborg – Risor (Norwegia) – Brinisse (Holandia) – Ostenda – Dover-Boulogne – Calais – Marsylia – Algier – Cherchell – Funchal (Madera) – Santa Cruz de la Pama (Kanary) – Fort-de-France (Martynika).

Po tym jak Janusz, z przyczyn zdrowotnych, odpłynął statkiem do Europy, ja przeżeglowałem jeszcze samotnie następnych 500 mil morskich z Martyniki do Puerto Rico, aby zapewnić transport naszej łodzi do Polski. „Chatka Puchatków” została umieszczona w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Według moich informacji podczas stanu wojennego łódź została przeniesiona na Oksywie, gdzie ślad po niej zaginął. A szkoda...

A szalupa wciąż płynie...

Nasza wyprawa zakończyła się sukcesem. Janusz Misiewicz brał potem udział w eksperymentach z nowym typem łodzi ratunkowych, po czym wrócił do floty, w której pływał aż do emerytury. Ja zostałem uznany za „wroga ludu” i niestety nie mogłem wykonywać tego zawodu. Nie miałem też prawa do wyjazdu za granicę. Szczęśliwie miałem jeszcze inną miłość – fizykę. Pięć lat studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, magisterium, a potem dwa lata pracy na tym samym uniwersytecie w Instytucie Fizyki.

Kilku z nas nie odpowiadało długie życie w komunistycznym kraju. Kupiliśmy więc wrak starej szalupy, zrobiliśmy z niej oceaniczny jacht. Nazwaliśmy ją „Rozumek”, bo miś Puchatek miał statek nazwany „Rozumek Puchatka”.

Przewieźliśmy tę łódź koleją do Rijeki w Jugosławii. Zatrzymaliśmy się na wyspie Cres w zacisznej zatoczce, gdzie zabudowaliśmy wnętrze łodzi. Potem dotarliśmy na niej do Balearów.

Kilka miesięcy później, po wielu przygodach, wyszliśmy na Atlantyk, na innej małej łodzi, którą dopłynęliśmy do wysepki Selvagem Grande, następnie zatrzymaliśmy się na jeszcze „ciepłym” miejscu po „Chatce Puchatków” na wyspie La Palma na Kanarach.

Jerzy Tarasiewicz
Autor: materiały Akademii Morskiej w Gdyni

Ostatecznie wylądowaliśmy w Port of Spain na Trynidadzie. Na Tobago kupiliśmy starą łódź przemytniczą (37 stóp długości), na której kręciliśmy się po całych Karaibach. No, ale to  było już nieco później (dokładniej: w 1967 r.), co –według Kiplinga – jest już zupełnie inną historią. Opisałem to w książce „Do trzech razy sztuka”...

To piękny zbieg okoliczności – pól wieku istnienia „Żagli” i 50 lat od zakończenia rejsu „Chatki Puchatków”. Sądzę, że to koincydencja warta toastu. Przynajmniej – w moim przypadku.

Janusz Tarasiewicz

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.