Wisłą z Krakowa do Warszawy
Warszawski odcinek Wisły był akwenem, na którym zaczynałem moją żeglarską karierę. To na Wiśle właśnie odbywałem szkolenie organizowane przez moje koło żeglarskie i zdałem na stopień młodszego żeglarza śródlądowego. A było to ponad pół wieku temu...
W tamtych czasach nikt jeszcze nawet nie myślał o Zalewie Zegrzyńskim, który ogołocił Wisłę z żagli. Z mostu Poniatowskiego można było w pogodny letni dzień ujrzeć przynajmniej kilkanaście popularnych wówczas jachtów typu H, L (15 m2 żagla), B (8 m2), a nawet C (25 m2), o kajakach i hamburkach nawet nie wspominając. W sobotę i w niedzielę żeglowało się do Góry Kalwarii na start regat z metą w Warszawie. Uroda szeroko rozlanej powyżej Warszawy dzikiej rzeki urzekła mnie, obudziła marzenie o spłynięciu nią żaglowym jachtem od miejsca tak bliskiego jej źródeł, jak to tylko możliwe. Marzenie to pozostawało nie spełnione. Były ważniejsze sprawy, silna konkurencja morskich przygód i tysiąc innych powodów. Aż wreszcie powstały warunki do jego realizacji. W tym roku mój przyjaciel, Henio Supronowicz, właśnie ukończył trwającą od ponad dwudziestu lat budowę własnego jachtu, jednego z pierwszych modeli Sportiny, a ja namówiłem go na rejs Wisłą.
Gdzie wodować jacht?
Po telefonicznych konsultacjach z panem mgr. inż. Jackiem Kosowskim z krakowskiego Zarządu Gospodarki Wodnej i panem mgr. inż. Stanisławem Kmieciem z Nadzoru Wodnego załadowaliśmy jacht na przyczepę i zawieźliśmy do Niepołomic pod Krakowem, świadomie rezygnując z żeglowania pięknym krajobrazowo odcinkiem górnej Wisły. Były obawy, czy będziemy mogli przepłynąć przez śluzę w Przewozie za Krakowem. Przy niskim stanie wody próg tej śluzy znajduje się wyżej niż leżące za nim lustro wody! Sytuacja taka powstała w wyniku Planu "Wisła", który przewidywał budowę następnego stopnia spiętrzającego wodę poniżej śluzy w Przewozie, ale stopień ten nigdy jednak nie powstał. Wprawdzie życzliwie zapewniano nas, że możliwe jest "nałapanie" wody do śluzy i spłynięcie z wysoką falą, ale nie chcieliśmy ryzykować skakania przez wodospad ciężkim jachtem i postanowiliśmy zwodować go niżej.
To także, niestety, okazało się bardzo trudne. Po prostu i tak niska woda w ciągu ostatnich dni opadła jeszcze o prawie metr i betonowe ścieżki, po których przyczepa z łódką mogłaby zjechać do wody, kończyły się nagle pół metra lub wyżej nad jej powierzchnią. Pan Stanisław, który bezinteresownie poświęcił naszym sprawom prawie całą swą wolną sobotę, wskazał nam kolejne miejsce do wodowania (na 112 kilometrze rzeki), ale prowadzącą do wody betonową ścieżkę pokrywała na kilkusetmetrowym odcinku półmetrowa warstwa naniesionego przez wysoką wodę mułu. Wózek z łodzią i samochód zapadłby się w ten muł powyżej osi.
Z opresji wyratował nas miejscowy przedsiębiorca, pan Leszek Bentkowski, który przyjechał własnym spychaczem, oczyścił drogę i w końcu zwodował nasz jacht, używając lemiesza swego spychacza jak wysięgnika samochodowego dźwigu. Jednym słowem - udało się to tylko dzięki niezmiernej życzliwości i bezinteresownej pomocy obu panów. Za co ogromne podziękowania.
Niezbędna lektura
Z prądem Wisły ruszyliśmy zaopatrzeni w kserokopię świetnego przewodnika Wojtka Kuczkowskiego "Szlak Wisły", drukowanego w "Żaglach" w 1997 roku. Historię mijanych miejscowości przypominał nam przewodnik dla turystów wodnych pt. "Wisła" Stanisława Szymborskiego kupiony przeze mnie jeszcze w 1963 roku! Zaczytywaliśmy się także fascynującą książką Wojciecha Giełżyńskiego "Moja prywatna Vistullada", wydaną w 1983 roku, a będącą pokłosiem rejsu, jaki odbył autor hamburką wzdłuż całego biegu rzeki, przed Oświęcimiem rejs zaczynając. Wchłonęliśmy z tej prawdziwej wiślanej encyklopedii ogromną porcję wiedzy o Wiśle, dziejach leżących nad nią ziem i miast, niezrealizowanym (chyba na szczęście) planie jej skanalizowania. Mimo upływu czasu książka niewiele straciła na aktualności.
Wisła się nie zmienia
Podobnie jak przed laty Wisła pozostaje praktycznie nieuregulowana, mimo prowadzonych tu i ówdzie prac. Wyczytana z książki Giełżyńskiego informacja o złym oznakowaniu rzeki, wynikającym z odejścia z zawodu ludzi od pokoleń związanych z pracą na Wiśle, jest w dalszym ciągu prawdziwa. Wyjąwszy krakowski jej odcinek, odnosi się wrażenie, że pozycji niektórych tyk nie korygowano od dobrych paru lat, mimo że rzeka kilkakrotnie zmieniła w tym czasie swe koryto. Spotyka się tyki wręcz zamaskowane wyrosłymi wokół nich krzakami wikliny, a w miejscach, gdzie z dna wyłoniły się potężne wyspy i naprawdę trudno się zorientować, którędy biegnie nurt, tyk po prostu nie ma wcale lub wytyczają kierunek prowadzący wprost na przemiał.
Tu dobra rada dla amatorów żeglugi Wisłą: nie zapomnijcie zabrać ze sobą lornetki dla wypatrywania słabo widocznych tyk i mielizn Ð jest niezbędna! To też niski stan wody, przeciwny wiatr i, co tu ukrywać, dysproporcja między zbyt dużymi gabarytami sportiny a małymi głębokościami rzeki sprawiły, że prawie całą trasę pokonaliśmy na silniku. Próby żeglugi na żaglach udawały się tylko z wiatrem, samospływ wspomagany wiosłami i pychem nie pozwalał na skuteczne utrzymywanie kursu.
Mielizny i inne problemy
Rejs przebiegał pod znakiem ciągłego pakowania się na mielizny, wskakiwania do wody i przepychania łódki przez piasek w kierunku głębszej wody. Miejscami maksymalna głębokość rzeki na jej całej szerokości była współmierna z zanurzeniem łódki pozbawionej załogi (ok. 40 cm), a jeśli nawet gdzieś pod brzegiem było nieco głębiej, to akurat leżało tam zwalone drzewo lub woda kłębiła się na kamieniach. Czasem musieliśmy dosłownie kopać wiosłami piasek pod kilem, aby przepchnąć łódź do przodu. Ale co tam tyki! Na wielu mostach brak oznaczeń wskazujących żeglowne przęsło. Ta ostatnia uwaga nie dotyczy prawidłowo oznakowanych mostów w rejonie Warszawy, gdzie nawet na jednoprzęsłowych mostach Kanału Żerańskiego znajdują się zgodne z przepisami, choć zbędne tu oznakowania. O tzw. łatach, które umieszczone na filarach mostów wskazywałyby aktualną wysokość prześwitu nad wodą, można tylko pomarzyć.
Lina w poprzek
Największa niespodzianka spotkała nas koło elektrowni w Połańcu. Najpierw ze zdziwieniem zauważyliśmy znak zamknięcia szlaku, a potem stalową linę przegradzającą całą szerokość rzeki na wysokości metra nad wodą. Nasz kosz rufowy z podporą do opierania złożonego masztu był o kilkanaście centymetrów wyższy. Przy brzegu stała barka z holownikiem i prowadzono prace. Na pytanie, kiedy szlak zostanie otwarty, odpowiedziano nam, że za miesiąc... - Dlaczego nie zawiadomiliście okręgu krakowskiego o zamknięciu szlaku? - pytamy. Wiedząc o tym, nie wyruszylibyśmy w ten rejs. - Zawiadomiliśmy - padła odpowiedź.
Natychmiast sprawdziliśmy to telefonicznie - przez telefon komórkowy. Kraków nic o tym nie wiedział. Gdy przekazaliśmy tę wiadomość ekipie z barki z odpowiednio ostrym komentarzem, nagle na brzegu powstało poruszenie. Szybko poczęto montować znak zamknięcia szlaku od strony Warszawy, którego dotąd nie było, znak zakazu kotwiczenia i coś tam jeszcze, ale żadnego gestu ułatwienia nam przejścia nie doczekaliśmy się. Po wyjęciu masztu z cęgów, położeniu go nisko na pokładzie i uniesieniu nieco stalowej liny metodą podparcia jej wiosłem, ustawionym na kamieniach główki, udało się przeprowadzić pod nią jacht, trąc podporą masztu o linę.
Gdyby nie pomoc życzliwego przedsiębiorcy i jego spychacz, wodowanie naszej sportiny. W Niepołomnicach byłoby raczej niemożliwe
Rejs przebiegał pod znakiem wyskakiwania do wody i przepychania łódki przez piasek
Utrudnieniem dla wiślanej żeglugi pod żaglami mogą być przeprawy promowe
W Kazimierzu stanęliśmy na wprost wzorowo zorganizowanej przystani Kazimierzowskiego Towarzystwa Wiślanego
Pałac Kultury na horyzoncie to znak, że kończymy naszą przygodę
Policji - oklaski!
Inną ciekawostką była próba dowiedzenia się o godziny otwarcia śluzy w Kanale Żerańskim. Spróbujcie zadzwonić do informacji telefonicznej z pytaniem o numer telefonu śluzy (na wszelki wypadek podaję, byście nie musieli szukać: (22) 811-47-20. Zacząć trzeba od wyjaśnienia, co to jest śluza, ale i tak informacja i wszystkie instytucje związane z wiślaną żeglugą są bezradne. Jedynie komisariat rzeczny policji był w tej sprawie kompetentny. Nawiasem mówiąc, śluza czynna jest całą dobę.
Dwa tygodnie po pustej rzece
W sumie rejs na liczącej ponad 400 km trasie z Niepołomic do Zegrza zajął nam dwa tygodnie, dostarczył mnóstwa wrażeń i pozwolił poznać piękno Wisły - ostatniej chyba prawie dzikiej wielkiej rzeki Europy.
I co ważne: rzeki o stosunkowo czystej wodzie! Do picia wprawdzie się ona nie nadaje, ale kąpaliśmy się w niej codziennie, a nawet kilka razy dziennie i to z przyjemnością. Mogę dodać, że regularnie myliśmy zęby w wiślanej wodzie i używaliśmy jej do golenia. No, może poza odcinkiem krakowskim i bezpośrednio poniżej dużych miast, gdzie można zauważyć nieco brudnej piany na wodzie. W każdym razie opisywane przez Wojciecha Giełżyńskiego sytuacje, w których zanurzenie nóg w rzece owocowało ich owrzodzeniem, smród z wody utrudniał oddychanie, a oczy piekły pod wpływem wiślanych oparów, należą, na szczęście, do przeszłości. Zawdzięczamy to po części regresowi zanieczyszczającego rzekę przemysłu, budowie oczyszczalni ścieków oraz ograniczeniu wydobycia węgla przez śląskie kopalnie, które już nie zrzucają do Wisły tyle solanki i pozwalają żyć drobnoustrojom oczyszczającym rzekę. Sami też nie wyrzucaliśmy śmieci do wody, gromadząc je w plastikowych workach, chociaż oprócz większych miast, mieliśmy kłopoty z ich upłynnieniem. Jedynie w Kazimierzu, na wzorowo zorganizowanej przystani Kazimierzowskiego Towarzystwa Wiślanego, były kontenery na śmieci, a także czyste umywalki, prysznice oraz toalety. Mimo to rzeka jest pusta. Spotkaliśmy tylko trzy żaglowe jachty, ale żeglujące w pobliżu ich macierzystych przystani, jedną motorówkę, cztery kajaki i dzielną rodzinę spływającą na mewie (dwuosobowa, składana żaglówka w postaci brezentowego poszycia naciąganego na stelaż) - tata ze starszym synem wiosłowali, mama z córką siedziały przy sterze. W trzech miejscach pracowały refulery. Tylko na brzegach dość często widzieliśmy wędkarzy. Narzekali, że ryby słabo biorą. W Kazimierzu do dyspozycji wczasowiczów jest jeden czy dwa pasażerskie stateczki, w podkrakowskich Niepołomicach zaawansowana jest już inicjatywa organizowania krótkich rejsów barką z kawiarnią na pokładzie, od czasu do czasu spływa Wisłą grupa zapaleńców tratwami, ale to wszystko.
Namawiam więc na rejsy Wisłą, ale małymi, lekkimi jachtami, które da się "ręcznie" zwodować, napędzać w razie potrzeby wiosłami i dla których małe zanurzenie oraz lekki miecz nie są przeszkodami w halsowaniu po płyciznach. A wtedy może być to niezapomniana przygoda!