W ćwierć wieku później
W tym roku minęło 25 lat od zakończenia pierwszego w historii samotnego, kobiecego rejsu dookoła świata. Jakie refleksje budzi jubileusz w autorce tego najwyższej klasy wyczynu żeglarskiego?
Któregoś dnia usłyszałam radiową informację, że oto właśnie minęła 40. rocznica lotu Walentyny Tiereszkowej, pierwszej kosmonautki świata. Potem było kilka słów o tym, jak ten lot właściwie jej zaszkodził, mimo że niby ją doceniono, o tym, że miała kłopoty rodzinne i inne takie plotkarskie ble, ble... Walentyna latała tylko (aż?) 75 godzin.
Na "Mazurku" płynęłam dookoła świata ponad 2 lata. Pewnie za długo, wszyscy się do tego przyzwyczaili, więc prezydent Putin do mnie nie pospieszył z gratulacjami na 25-lecie. Zresztą żaden inny też nie. Zgodnie z panującą modę biorę sprawy w swoje ręce i sama przypominam, że to jednak się zdarzyło i że opłynęłam świat samotnie na jachcie jako pierwsza. Taka wodna Tiereszkowa pod polską banderą.
Trwało to jednak tak długo, że oprócz zajęć żeglarskich, miałam czas na przemyślenie wielu innych spraw, również związanych z naszym rodzimym żeglarstwem. Po powrocie na polski brzeg kilka problemów widziałam już inaczej.
Inaczej wyobrażałam sobie organizację i filozofię żeglarstwa, inne kluby, inne źródła rekrutacji kadr, inne również sposoby szkolenia oraz ustawienie uprawnień. Część moich pomysłów zweryfikowało życie i jest inaczej, ale obserwacja przez 25 lat skłania do wniosków o może przesadnym optymizmie dotyczącym i materii, i ludzi. W społeczności wywodzącej się z roli, która potrzebuje morza z powodu letniej plaży, żeglowanie na małym jachcie jest fanaberię dla dziwaków albo prestiżowym zajęciem dla tych, co już kupili piąty samochód dla psa, bo gosposia ma czwarty. Zresztą na morskim jachcie jest mokro, kiwa i do domu z łazienką daleko.
Natomiast potwierdziły się obserwacje, które poczyniłam już wcześniej, a dotyczące naszego, damskiego, miejsca w społeczności żeglarskiej i na jachcie morskim. Furda, że jakaś baba latała w kosmos, furda, że pań ze sportowym stopniem kapitańskim było kilkanaście, że nawet są "prawdziwe" panie kapitan: vide: Danuta Kobylińska-Walas i jej młodsze następczynie.
Zawsze byłyśmy żeglarkami drugiej kategorii w tym 200 000 tłumku. Ja zresztą też. Zdarzali się dostojnicy (z litości nie wymieniam, którzy) uważający, że, cytuję: "jak na kobietę to kulę ziemską opłynęłam zupełnie dobrze". Taka husarska elegancja...
Obserwacja tego światka skłoniła mnie do ponurej refleksji, że następne pokolenie kobiet też będzie miało niełatwo. Więc jeśli na jachtach pełnomorskich nie jesteśmy przyjmowane z entuzjazmem przez panów kapitanów i załogantów, to może jednak powinnyśmy żeglować na przykład bez tych panów kapitanów i załogantów?
Takie przedsięwzięcie zrealizowałam trzykrotnie przed moim rejsem dookoła świata. Trzy rejsy z damskimi załogami udały się znakomicie. Największe problemy występowały na lądzie, formalne i towarzyskie.