Trójkąt Bermudzki dał się we znaki! Wywiad z Aleksandrem Dobą

2014-03-19 14:53 Rozmawiał Andrzej Kus
Aleksander Doba na Bermudach - fot. www.aleksanderdoba.pl
Autor: Archiwum Żagli

Żeglarz i kajakarz z Polic Aleksander Doba od października płynie kajakiem przez Atlantyk. Chce przepłynąć ocean w najszerszym jego miejscu. – Po uszkodzeniu kajaka wylądowałem na Bermudach – opowiada specjalnie dla „Żagli” pan Olek. – Nie poddam się i płynę dalej! Oto wywiad Andrzeja Kusa.

Rozmawia Andrzej Kus

 

„Żagle”: Jeden sukces już za Panem – jeszcze nikt nigdy nie przepłynął takiego dystansu kajakiem. Gratulacje. Co dalej? Jak dalej będzie wyglądała wyprawa?

Aleksander Doba: Faktycznie jest to najdłuższy dystans i najdłuższy czas samodzielnego pobytu na oceanie w krótkiej historii przepłynięć Atlantyku kajakami. Oficjalnie przede mną przepłynęło go trzech kajakarzy. Ja mówię, że „prawie przepłynęli”. Gdy zadaję pytanie: od której z Wysp Kanaryjskich zaczyna sie Ocean Atlantycki? Konsternacja. Od wyspy zaczyna sie ocean? Wszyscy moi poprzednicy startowali z wysp i kończyli na wyspach. Ja przepłynąłem Atlantyk z kontynentu Afryki do kontynentu Ameryki Południowej. Teraz zamierzałem przepłynąć między kontynentami Europy a Ameryki Północnej.

 

„Żagle”: Po uszkodzeniu jednostki podróż stanęła pod znakiem zapytania.

Aleksander Doba: Po godzinie od awarii steru wysłałem wiadomość o konieczności jego naprawy w stoczni lub na oceanie. Wciąż chciałem płynąć do celu, czyli na Florydę. Ani razu nie przeszło mi przez myśl, że zrezygnuję! Wysyłałem wiadomości, że mam wystarczające zapasy żywności i wszystko co potrzebne do kontynuacji wyprawy. Byłem nawet gotów siedzieć w kajaku bez wychodzenia na ląd i nie korzystać dosłownie z żadnej pomocy. Wszystko by być jak najbliżej idei samodzielnego przepłynięcia kajakiem między kontynentami. 

Dowiedziałem się, że naprawa steru potrwa jednak co najmniej kilka dni. Jest też konieczność odwiezienia mnie na południe od Bermudów. Nie było sensu bym siedział w kajaku jak pies w budzie.

Wtedy, i nie tylko wtedy bezcenną pomocą była wszechstronna akcja informacyjna przeprowadzona przez Piotra Chmielińskiego - mojego przyjaciela kajakarza mieszkającego w USA. O moich problemach wiedziały całe Bermudy. Po wyczerpującej nocy, gdy trafiłem na wyspę wpadłem dosłownie w reprezentacje rożnych lokalnych mediów. Zmęczony, nieuczesany, w stroju "służbowym" udzielałem wywiadów korzystając z pomocy językowej Piotra. Zaskoczyła mnie również serdeczność mieszkańców. Juz pierwszego dnia pobytu kajak został przeholowany do miejsca naprawy, wyciągnięty na ląd w specjalistycznym serwisie. Ze Stevem Hollisem uzgodniłem, co i jak ma być pospawane przy sterze. Steve to bardzo uczynny człowiek. W czasie pobytu przekonałem sie, że jego zakład "Ocean Sails" znają wszyscy kapitanowie jachtów i żaglowców przypływający na Bermudy.

Po naprawie steru fachowo naprawione zostały miejsca podwodne kadłuba, uszkodzone podczas wodowania kajaka na slipie w Lizbonie. Wodowaliśmy wówczas przy niskiej wodzie. Nie zauważyliśmy aż tak mocno uszkodzonego slipu. Wtedy dokonałem doraźnych napraw. Miejsca nie były jednak pokryte farbą antyporostow. Wykorzystały to kaczenice tworząc na nich dwie kolonie.

Obecnie kajak jest wyciągnięty na ląd, naprawiony, wyczyszczony przeze mnie z kaczenic i innych glonów. Wymieniłem wodę w zbiorniku, bo ta, zabrana z Lizbony trochę niemiło pachniała. Kajak jest gotowy do dalszej drogi, podobnie jak ja.

 

„Żagle”: Jednak nie jest łatwo…

 

Aleksander Doba: Cały czas mam wielki problem, jak wydostać sie z Bermudów. Wielkie żaglowce zjawiają sie tutaj co kilka dni. Niestety wszystkie przypływają z Karaibów i kierują na Azory. Żadnemu, by zabrać mnie na południe nie pasują wiejące tu wiatry. Pozostają jedynie statki lub kutry motorowe. I tu jest problem. Po awarii steru cofnąłem się na wschód i popłynąłem jeszcze bardziej na północ. Bermudy były najbliższym lądem. Jedynie do nich miałem niewielką szansę by dopłynąć samodzielnie. Było to przecież 200 Nm bez sprawnego steru! Dokonałem tego, chociaż z wielkimi trudami.

 

Abym mógł skutecznie planować i realizować kontynuacje wyprawy powinienem być przewieziony z kajakiem daleko na wschód i na południe. Pozycja N 25  W 57, wg stratega wyprawy Andrzeja Arminskiego, powinna dać mi stuprocentową szansę na dopłynięcie do Florydy. To jednak około 600 Nm od Bermudów. Koszty transportu to kilkanaście tysięcy dolarów lub nawet więcej. Nawet moja roczna emerytura na to nie starczy. 

Biorąc pod uwagę możliwości finansowe proponuję punkt dowiezienia mnie na start o połowę bliższy Bermudom. Prawie dokładnie na południe 320 Nm N 27  W 64. Andrzej Armiński ocenił szanse powodzenia dla startu z tej pozycji na 50 procent. Uważam jednak, że mam 99 procent szans na dopłynięcia do Florydy. Startując tam kierowałbym sie na południe by przeciąć "starą" trasę lezącą kilka mil na południe. W ten sposób nawiązałbym do poprzednio przepłyniętej samodzielnie trasy.

 

„Żagle”: Jak to jest zejść na ląd po ponad 140 dniach kołysania. Potrafi się Pan teraz odnaleźć?

Aleksander Doba: Moje pierwsze kroki na lądzie po ponad 141 dobach na oceanie były dla obserwatorów na pewno zabawne. Dopłynąłem samodzielnie do nabrzeża zatoki Elys Harbour w poniedziałek 24 lutego krótko po świcie. Znajduje się ona na zachodzie wysp Bermudów. Ostatnia noc na oceanie była dla mnie bardzo stresująca i wyczerpująca. Deszczowa i burzliwa. Musiałem sięgać po paszport i meldować sie u dwóch urzędniczek z urzędu celno emigracyjnego. Przyjechały specjalnie z drugiego krańca wysp by dokonać pierwszej, skróconej odprawy paszportowej. Wypełzłem na betonowa keję z małą beczką w której miałem dokumenty. Gdy wyprostowałem się dotarło do mnie, że nie mogę utrzymać równowagi. Wiedziałem, że to nie beton się kiwa, a zawodzi mój błędnik. Wyglądałem z jak solidnie pijany. Zataczałem się, a urzędniczki często musiały mnie podtrzymywać. Szybko powiedziałem, że nie mam broni, narkotyków, alkoholu, papierosów ani niczego podejrzanego. Ktoś podał mi ręcznik, bym mógł wytrzeć dłonie i wyciągnąć dokumenty. Skrócona odprawa zakończyła się wspólnym zdjęciem z uśmiechniętymi paniami. Następnie kajak odholowany został na północno-zachodni kraniec Bermudów do miasta Saint Georges. Tam był budynek odpraw granicznych.

 

„Żagle”: Pana pobyt na Bermudach nie potrwał jeden dzień.

Aleksander Doba: Jestem na Bermudach już ponad tydzień. To piękne wyspy. Niestety nie mam czasu na zwiedzanie. Dostałem wiele zaproszeń na przyszłość, jednak szara rzeczywistość chyba nie pozwoli mi tutaj powrócić. Chociaż oczywiście bardzo bym tego chciał.

Zaburzenia równowagi powoli mijają. Czuję sie dobrze. Straciłem na wadze około 10kg. Jest to mniej niż w poprzedniej wyprawie, lecz teraz mam oprócz dużych zapasów jedzenia wielkie zasoby słodyczy. Uzupełniam kalorie, witaminy, minerały. Już nie mogę doczekać się kiedy będę zmagał się z przyrodą, a nie z problemami transportowymi.

 

„Żagle”: Ta wyprawa z pewnością nie należy do najprostszych. Nie pojawiły się chwile zwątpienia?

Aleksander Doba: Gdy odległości między punktami w pożądanym kierunku były duże, to moje samopoczucie było wspaniale. Gdy te odległości malały nastrój tez odbiegał od euforii. Oczywiście najgorsze samopoczucie miałem będąc spychanym przez przeciwne wiatry. Na trasie zahaczyło mnie pięć sztormów. Odbierałem bardzo cenne dla mnie prognozy pogody pięciodobowe przesyłane przez Pana Andrzeja Armińskiego. Starałem się dzięki jego radom ustąpić trochę sztormom. One i tak nieźle mnie wykołysały, a ostatni zerwał spoiny steru. 

Na Morzu Sargassowym, a szczególnie w jego akwenie znanym jako Trójkąt Bermudzki wiatry często wiały przeciwnie do kierunku, w którym chciałem płynąć. Trzymały mnie w Trójkącie Bermudzkim ponad miesiąc. Po awarii steru zapadła decyzja, którą odebrałem od Pana Andrzeja: „Olek, kieruj sie na Bermudy, kierunek NE, to tylko 200 Nm”. Tylko 200 mil morskich, to przecież około 370 km, bez sprawnego steru. Ze sprawnym miałem problemy by płynąć w pożądanym kierunku, gdy wiatry nie byly sprzyjające, a teraz? No cóż, zwinąłem trzy dryfkotwy. Ten dotychczas bardzo niekorzystny wiatr miał mnie pchać w kierunku Bermudów. Wielka frajda zamienić przeciwnika w sprzymierzeńca. Wreszcie znowu padłem ofiarę żywiołu. Po trzech dobach wiatry zorientowały się, że teraz wieją w kierunku jaki ja sobie życzę. Powoli zaczęły skręcać, by uderzać mi prosto w twarz

Moja psychika oczywiście ulegała wahaniom, ale ani razu nie wątpiłem, że w końcu doczekam serii dobrych wiatrów i wyrwę się z pułapki. Analizowałem mapy na pokładzie. Głownie mapy pilotowe Północnego Atlantyku na poszczególne miesiące. Trafiłem na nietypowo częste wiatry południowe.

 

„Żagle”: Już teraz wszyscy traktują Pana jak bohatera. Pan się nim w ogóle czuje?

Aleksander Doba: Kajakarstwo turystyczne stało sie moją pasją. Kajakarstwo oceaniczne jest częścią tej pasji. Jestem bardzo wdzięczny Panu Andrzejowi Armińskiemu, który kiedyś zaryzykował i zawierzył takiemu człowiekowi ja. To w jego stoczni mój szkic został zmieniony w projekt, potem w oryginalny kajak. Bez zrozumienia i poparcia mojej myśli, by w kajaku przepłynąć ocean nic by z tych wypraw nie było. To nadzór strategiczny nade mną oraz bezpieczny kajak pode mną, pozwalają mi na bezpieczne przepływanie Atlantyku w tak rożnych warunkach pogodowych. Czy realizując swoją pasję myśli się o bohaterstwie? Nie czuję się bohaterem. Protestuję, gdy ktoś mówi, że pokonałem Atlantyk. Wtedy często cytuję słowa Sir Ernesta Shakletona: "Morze, to żywioł, którego nie zwycięży się nigdy. Można być jedynie niepokonanym". Ja to stwierdzenie znam, podzielam ten pogląd i czuję się szczęśliwy nie będąc pokonanym przez żywioł wodny i powietrzny. Czuję respekt przed żywiołem, podziwiam go. Zwłaszcza, gdy są silne wiatry i duże fale. To fascynujące uczucie być tak blisko wody w takich chwilach w małej, bezpiecznej jednostce. Na jachtach przecież jest się o wiele dalej od wody!

 

„Żagle”: Na koniec proszę krótko porównać pierwszą i drugą wyprawę. Która z nich jest trudniejsza?

Aleksander Doba: Pierwsza wyprawa to przepłynięcie w najwęższym miejscu Atlantyku. Druga to próba przepłynięcie w najszerszym jego miejscu. Obie wyprawy w założeniu miały przepłynięcie z kontynentu na kontynent. Ocean ten sam, ale jakże inny. W pierwszej wyprawie gnębiło mnie ponad 50 burz tropikalnych o dużej sile. Trwało to najdłużej 7 godzin, potem raczej spokojnie. W obecnej wyprawie jedynie kilka dni flauty i może 30 ze słabymi wiatrami. Pozostały czas to wiatry umiarkowane, silne i bardzo silne. Druga wyprawa jest zdecydowanie trudniejsza niż pierwsza. Mam wielką satysfakcję, że daję radę i chcę dalej kontynuować przygodę. Słyszałem różne rady i sugestie bym to zakończył. Traktuję je jako dywersje i zdecydowanie odrzucam.

 

„Żagle”: Dziękujemy za rozmowę, gratulujemy i trzymamy kciuki za powodzenie dalszej części wyprawy!

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.