Tratwą z Płocka do Malborka - powrót do wakacji
W 2014 r. z młodzieżą z Zespołu Szkół w Maszewie Dużym z gminy Stara Biała koło Płocka i instruktorami z Kręgu Harcerstwa Starszego „Wachta” postanowiliśmy zaprojektować i wybudować samodzielnie tratwę, którą moglibyśmy spłynąć po Wiśle do Gdańska (ostatecznie zmieniliśmy nasze plany i popłynęliśmy do Malborka).
Parametry, którymi kierowaliśmy się przy projektowaniu naszej tratwy były proste. Pierwszy i najważniejszy to bezpieczeństwo i wytrzymałość konstrukcji, następnie wyporność nie mniejsza niż 2500 kg, zanurzenie nie większe niż 45 cm, wymiary nie przekraczające 8 m na 4,5 m, łatwość wykonania (montażu i demontażu).
Ważnym czynnikiem były także jak najmniejsze koszty. Jako podstawowy nośnik tratwy wybraliśmy standardowe plastikowe beczki o pojemności 220 l każda. Konstrukcja złożona z pojedynczych beczek gwarantowała nam bezpieczeństwo tratwy w przypadku uszkodzenia nawet kilku beczek w czasie wpłynięcia na kamienie lub jakieś inne ostre przeszkody wodne. Beczki zamontowaliśmy obejmami z ocynkowanej blachy „bednarki” do ramy stalowej wykonanej z profili zamkniętych, tworząc modułowy pływak składający się z czterech beczek.
Takich modułów wykonaliśmy na potrzeby naszej tratwy sześć. Po skręceniu stworzyły one nam trzy pływaki o długości 8 m, co pozwoliło na stworzenie trimaranu złożonego z 24 beczek. Pokład ułożyliśmy z desek 25 mm na konstrukcji wręgowej wykonanej z krokwi o wymiarach 100 x 70 mm przykręconych co metr do konstrukcji stalowej pływaków. Do zewnętrznych krawędzi krokwi przymocowaliśmy metalowe słupki relingów o wysokości 110 cm. Na pokładzie ustawiliśmy wykonany ze stalowych rurek namiot, przykryty plandeką. Jako napęd i ster posłużył nam wysłużony dwusuwowy silnik Johnson 15 KM. I to już cała nasza tratwa...
Załoga i rejs
Nasza załoga składała się z ośmiu osób. Trzech członków kadry: Krzysztofa N., Krzysztofa H., Bartka oraz pięciu członków załogi: Patryka (najmłodszy uczestnik), Krystiana, Witka, Grzesia i Borysa.
Nadszedł długo oczekiwany dzień rozpoczęcia rejsu – 15 sierpnia 2015 r. W niedzielny poranek o godz. 5.30 zaokrętowaliśmy i załadowaliśmy na naszą tratwę wcześniej przygotowany sprzęt i prowiant. Nad Wisłę przyjechali także rodzice i przyjaciele, by nas pożegnać i jeszcze raz uścisnąć swoje pociechy. O godz. 8.00 odbiliśmy od przystani Klubu Żeglarskiego Petrochemia (635 km biegu rzeki) i ruszyliśmy ku przygodzie...
Dobrzyń nad Wisłą
Wisła o poranku tego dnia na Zalewie Włocławskim koło Płocka przywitała nas spokojną wodą i lekkim wiatrem „w plecy”. Na szczęście upału nie było, tylko nieco pochmurnie i parnie.
Pierwszy etap zakładał dopłynięcie do Dobrzynia nad Wisłą. Od początku spływu cała nasza załoga z zachwytem podziwiała widoki i krajobrazy znanej okolicy z całkiem nowej perspektywy wód Zalewu Włocławskiego – ileż było pytań i okrzyków zdziwienia podczas odkrywania tajemnic znanych miejsc.
Bartek, nasz bosman, pierwszy przejął rolę sternika. Sprawnie sterował nie tylko tratwą, ale i całą wachtą bosmańską. Ja i mój zastępca Krzysiek mogliśmy wreszcie chwilę odsapnąć.
Zobacz koniecznie: Śródlądziem po Europie: EWĄ3 do Paryża
W takim błogim stanie pewnie dopłynęlibyśmy do Dobrzynia, gdyby nie wiatr (na szczęście w plecy), jaki dopadł nas gdzieś w połowie drogi do celu. Na szerokich wodach Zalewu Włocławskiego szybko zaczęły się robić najpierw niewielkie, ale już po chwili całkiem wyraźnie załamujące się fale, które całkiem nieźle bujały tratwą.
Okazało się, że nie dla wszystkich było to miłe. Młodych załogantów Witka i Krystiana dopadła choroba morska. Powiem szczerze – nie byliśmy na taką okoliczność przygotowani. Na szczęście obyło się bez poważniejszych konsekwencji. Po dopłynięciu do Dobrzynia szybko uzupełniliśmy apteczkę pokładową o Aviomarin.
Do Włocławka
Przy ciągłym i silnym wietrze (silniejszym niż poprzedniego dnia) dotarliśmy do przystani OSiR we Włocławku. Tam bardzo serdecznie zostaliśmy przyjęci przez bosmana przystani „Papę Smerfa”. Oczywiście manewrowanie podczas porywistych podmuchów tratwą z tak dużym żaglem namiotu było utrudnione i nie ominęła nas pierwsza szkoda – wygięcie słupka relingu. Na szczęście udało się nam szybko i sprawnie zacumować przy wskazanym nabrzeżu i już w spokoju mogliśmy przystąpić do przygotowania posiłku. Noc spędziliśmy pod namiotami przy budynkach przystani. Skorzystaliśmy z gościnności naszych gospodarzy i dobrodziejstw cywilizacji (toaleta, prysznic i kuchnia).
Teraz – postój!
Dzień trzeci spędziliśmy na zwiedzaniu Włocławka i drobnych poprawkach oraz naprawach tratwy. Nasza tratwa budziła duże zainteresowanie wszystkich tam obecnych. Nic dziwnego, że miejscowi zarzucili nas pytaniami, a jak się dowiadywali o naszych planach, życzliwie ostrzegali przed niskim stanem wody za śluzą i związanymi z tym niebezpieczeństwami i przeszkodami na drodze. Chętnie dzielili się uwagami na temat żeglowności i nawigacji po Wiśle.
Ku Nieszawie
Dzień powitał nas znowu wiatrem, silnie wiało od Zalewu Włocławskiego prosto w plecy. Śluzowanie mieliśmy umówione na 12.00. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i sklarowaliśmy sprzęt, przygotowując się do przejścia przez śluzę. Czekała na nas przecież pierwsza i nie byle jaka śluza, a tu silny wiatr w plecy i do tego świadomość, że na pokładzie mam niedoświadczoną załogę.
Kiedy dopłynęliśmy do wejścia i zameldowali obsłudze, okazało się, że musimy poczekać na otwarcie śluzy jeszcze dwie godziny; ostatecznie dopiero o 15.00 dostaliśmy zielone światło. Razem z nami przechodziły śluzę jeszcze trzy jednostki, należało więc uważać, tym bardziej że utrudnieniem był wiatr. Nasza młoda załoga poradziła sobie jednak dzielnie i tratwa całkiem sprawnie wpłynęła do komory śluzy. A później 16,5 m w dół – wierzcie mi, to robi wrażenie! Kiedy zeszliśmy na dół i otworzyły się wrota śluzy, ukazał się nam zaskakujący widok – kanał wyjścia ze śluzy o szerokości paru metrów był prawie suchy...
Już po 15 m za wrotami poczuliśmy, jak szorujemy beczkami o dno i zaczęła się prawdziwa przygoda! Przed nami już ugrzęźli na mieliźnie nasi towarzysze ze śluzy – Piotrek ze swoim „chałsbotem” i tratwa „Solidarności”, która miała trochę większe zanurzenie niż my.
Wskoczyliśmy z Krzyśkiem do wody, aby sprawdzić jej poziom i po raz pierwszy pada komenda „Wszyscy do wody!”. Jest nas ośmiu, wiec od razu nasza tratwa odzyskała pływalność i całkiem sprawnie dała się przepchnąć ku głównemu korytu rzeki. Część chłopaków podążyła z odsieczą Piotrkowi, ale w tym momencie usłyszeliśmy informację ze śluzy, że za chwilę puszczą wodę, aby nas fala ze śluzy przepchnęła ku Wiśle. Wszyscy więc szybko wskoczyliśmy z powrotem na pokład, czekając na prąd...
Udało się! Byliśmy na coraz wyższej wodzie, wijącej się między wydmami piachu, poprzecinanej strumykami, z wewnętrznie meandrującymi ciekami. Od razu zadałem sobie pytanie, jak tu znaleźć główny nurt, jak czytać ciebie Wisełko? Tego czytania uczyliśmy się wszyscy przez najbliższe dwa dni.
Po drodze czekało na nas wiele niespodzianek, pierwsza już na 690 km. Natrafiliśmy na przeszkodę, o której wspominali na przystani i piszą we wszystkich informatorach o Wiśle – rafy kamienne, które przy tak niskim stanie wody wyglądały jak początek wodospadu na górskiej rzece. Z daleka mieniły się spienioną wodą i ostrzegały szumem rwącej rzeki o swej obecności.
I tu mogłoby zakończyć się nasze podróżowanie, gdyby nie pomoc i asekuracja
Piotrka. Specjalnie poczekał na nas i z daleka ostrzegał i informował, gdzie kierować tratwę, by nie trafić na rafę. Przeszliśmy zgodnie z jego zaleceniami, ale kiedy usłyszałem huk i łoskot uderzenia beczek o kamienie, to przyznam szczerze, że oczami wyobraźni już widziałem naszą tratwę rozerwaną na części i uwolnione niebieskie beczki płynące już samodzielnie dalej po wodzie. Na szczęście konstrukcja zdała egzamin i poza kilkoma wgnieceniami obyło się bez większych strat (jak drobne były to wgniecenia zobaczyliśmy później, wyjmując naszą tratwę z wody).
Dalej Wisła wydawała się przewidywalna. Nic bardziej mylnego... Już parę kilometrów dalej niespodziewanie w środku nurtu nadzialiśmy się na niewidoczny wielki konar drzewa. Utknęliśmy na dobre, mimo kilku prób wycofywania się na silniku i wypychania się bosakami. Nie pozostało nam nic innego, jak znów podwinąć nogawki i wleźć do wody. Królowa Wisła dała nam lekcję pokory. Na nocleg stanęliśmy na lewym brzegu wyspy na zakolu przed Bobrownikami (695 km). Wykończeni długim oczekiwaniem na śluzowanie, intensywnością wrażeń i fizyczną pracą spaliśmy jak niemowlaki...
Dopływamy do Torunia
Po smacznym śniadaniu ruszyliśmy pełni animuszu w dalszy rejs. Mając jednak w pamięci wczorajsze przygody, wystawiamy wachtę dwóch chłopaków z lewej i prawej strony burty, aby mieli „oko” na wodny nurt i ewentualne przeszkody.
Mijamy ruiny zamku w Bobrownikach i podziwiamy odkryty szkielet starej łodzi. Na miejscu są prowadzone prace archeologiczne, więc płyniemy dalej. Kawałek za zamkiem mamy pierwszą „obcierkę” o dno, ale wszystko kończy się bez moczenia nóg.
Dopływamy spokojnie do Nieszawy z nadzieją, że będziemy mogli uzupełnić zapas paliwa. Niestety, tu spotyka nas niemiła niespodzianka – brak stacji paliw w Nieszawie – no i mamy problem... Ale od czego są przyjaciele! Znowu przyszedł nam z pomocą Piotr i pożyczył 10 l paliwa, byśmy mogli spokojnie dopłynąć do Torunia.
Przecztaj także: ZIELONA ZATOKA już czeka na turystów
Mijając Nieszawę, przy przejściu na prawy brzeg, za szybko wyprostowaliśmy tratwę i pierwszy raz tego dnia ugrzęźliśmy na mieliźnie. Kolejna „przepychanka” tratwy czekała na nas za mostem na A1. Wypychanie tratwy, choć męczące, okazało się fantastyczną zabawą dla nas wszystkich, a w szczególności dla młodych druhów. Nasz bosman Bartek zaczął się już specjalizować w wyszukiwaniu przejść na mieliznach i tak powoli nabieraliśmy doświadczenia w poznawaniu tajemnic naszej Królowej Polskich Rzek.
W końcu dotarliśmy na nocleg do Torunia. Zacumowaliśmy na Bulwarze Filadelfijskim, obok restauracji na wodzie, gdzie akurat odbywało się wesele. Nasza tratwa przeszła przy tym prawdziwy test wyporności, wstępowali do nas bowiem w gości młodzi ludzie przechodzący bulwarem oraz zjawili się przebywający na Kursie Zastępowych w Toruniu harcerze z Gorzowskiej Chorągwi. Było miło i wesoło.
W Fordonie
Raniutko uciekamy z miasta i szukamy spokojnego miejsca na poranną toaletę i zjedzenie śniadania. Znajdujemy takie 5 km od Bulwaru.
Jest piękny, spokojny poranek i nic tylko płynąć dalej. Wisła jakby bardziej przyjazna. Ale i w tym dniu na wysokości Solca Kujawskiego przy przejściu na lewy brzeg do przystani WOPR (763 km) znowu nasza tratwa ledwo się prześliznęła nad dnem.
Do Fordonu dotarliśmy już późnym popołudniem, mijając wyschnięte ujścia starej Brdy i prawie suche wejście nowego ujścia. Pod fordońskim mostem pożegnaliśmy dwóch członków załogi i już, niestety, bez bosmana Bartka i bez Borysa ruszyliśmy dalej, aby znaleźć miejsce na nocleg. Zacumowaliśmy 3 km dalej za mostem, na lewym brzegu, i przy ognisku spędziliśmy wspaniały wieczór przy gitarze, szantach i harcerskich piosenkach.
Do Świecia
Do Świecia dotarliśmy już bez większych przygód. Pod Chełmnem spadła na nas krótka, ale bardzo intensywna ulewa. Musieliśmy szybko zabezpieczyć odkryte ściany naszego namiotu, aby ochronić się przed deszczem.
Ponieważ, jak mówiłem, zabrakło nam paliwa do silnika, załoga musiała wybrać się z kanistrami do miasta, pokonując 12 km drogi. Warto było jednak trochę się potrudzić, aby zwiedzić urocze Chełmno i jego zabytki. Potem ruszyliśmy dalej, podziwiając piękno nadwiślańskiej przyrody. Noc spędziliśmy na wydmie pod Świeciem.
Do Korzeniewa
To już ósmy dzień rejsu – najdłuższy odcinek wyprawy. Po drodze odwiedziliśmy Grudziądz, który z perspektywy naszej tratwy wyglądał olśniewająco w blasku wschodzącego słońca. Po zacumowaniu przy nowym bulwarze, świetnie wkomponowanym architektonicznie w Stare Miasto, poszliśmy zwiedzać Starówkę i uzupełniliśmy zapasy. Jeszcze szybka sesja zdjęciowa na tle panoramy miasta i dalej w drogę.
Z tratwy podziwialiśmy kolejne miasto – Nowe z jego zamkiem, wsie na obu brzegach rzeki, niepowtarzalne widoki wysokich lasów oraz bogatą florę i faunę z orłami bielikami na czele. Przed Korzeniewem smutno, ale majestatycznie powitały nas filary zdemontowanego w 1928 r. mostu (863 km). Cumy rzuciliśmy w porcie w Korzeniewie.
Do Białej Góry i śluzy na Nogacie
Ten dzień, mimo iż trasa do przebycia była najkrótsza, przyniósł nam najwięcej wrażeń. Z samego rana zwiedziliśmy Kwidzyn z jego katedrą i kryptą Wielkich Mistrzów Krzyżackich. Oprowadził nas po niej za niewielką opłatą fenomenalny przewodnik, który jednocześnie sprzedawał bilety do krypty.
Teraz ruszyliśmy do Gniewu (877 km). Zacumowaliśmy nie bez kłopotów (wiatr i niska woda) w miejscu dawnej przeprawy promowej między Gniewem a Janowem (jedyna polska wieś, która wygrała plebiscyt w 1922 r.). Gniew ze swoją niepowtarzalną architekturą i majestatycznym zamkiem, widocznym z dala na nadwiślańskim wzgórzu, był kolejnym etapem naszej podróży. Na zamku chłopaki mieli niepowtarzalną okazję wziąć udział w lekcji fechtunku pod okiem prawdziwego rycerza. Fantastyczna przygoda.
Przy odbijaniu od brzegu w Gniewie musieliśmy sobie znowu pomagać wypychaniem tratwy na głębszą wodę. Kilkaset metrów płynęliśmy pod prąd, aby przejść na prawy brzeg w kierunku Białej Góry. Do śluzy dotarliśmy już bez przeszkód (tylko mała mielizna u wejścia troszkę nas zatrzymała) i zacumowaliśmy na Nogacie, tuż przy wejściu do śluzy. Wieczorem zwiedziliśmy piękną i odrestaurowaną śluzę oraz nowiutką przystań dla jachtów na Nogacie. Oby takich miejsc nam przybywało na naszych rzekach!
Do Malborka
Po raz kolejny przywitał nas piękny poranek i nic nie zapowiadało, że będzie deszcz. Po noclegu na tratwie szybkie śniadanie i przygotowanie do przejścia przez śluzę. Piotrek już do nas dotarł i pierwszy do niej wpłynął, dając nam znak, że śluza już czeka.
Nogat to zupełnie inna rzeka niż Wisła (to tak jak z autostrady zjechać na wąską powiatową drogę). Wszystko inne: kolor wody i brzegu, zapach i, co nas najbardziej zaskoczyło, ilość wody. Mimo suszy, tak widocznej na Wiśle, na całej swojej szerokości Nogat był żeglowny i dobrze oznakowany. Kilka razy mijaliśmy jachty motorowe.
Zobacz również: Śródlądziem po Europie: EWĄ3 z Paryża do Koblencji
Jak przez cały rejs, tak i tu, wiatr wspomagał naszą tratwę i szybko dotarliśmy do śluzy w Szonowie, gdzie wrota do Malborka otworzyły się przed nami na oścież. Razem z wrotami śluzy otworzyło się także niebo i Malbork powitał nas rzęsistym deszczem. Z wprawą i gracją, na jaką stać naszą tratwę, zacumowaliśmy pod murami zamku, tuż przy nowej przystani statków turystycznych.
Po zrobieniu porządków i sklarowaniu cum wybraliśmy się na zamek. Z miłym zdziwieniem zauważyłem smutek na twarzach naszej załogi, że to już koniec przygody. No cóż, cel naszych rocznych starań został osiągnięty. Czekał nas jeszcze powrót do Białej Góry i rozbiórka tratwy. Jeszcze tego samego dnia pod wieczór wróciliśmy pod śluzę w Szonowie, gdzie cumując w przytulnym miejscu, spędziliśmy fantastyczną noc – nigdzie na trasie nie spało mi się tak dobrze jak tam. Przy ognisku i gitarze spędziliśmy czas przy pierwszych wspomnieniach ze spływu.
Powrót
Od rana czekała nas ciężka, ale jakże ciekawa praca. Niestety – przy śluzie w Białej Górze nie było płytkiego miejsca, aby sprawnie dokonać demontażu tratwy, dlatego też cała operacja musiała być przeprowadzona na głębszej wodzie.
Konstrukcja tratwy doskonale się sprawdziła. Jej „modułowość” pozwoliła na całkiem sprawny demontaż siłą chłopięcych ramion. Oczywiście nie obyło się bez wpadnięcia do wody i zapoznania się z mulistym dnem Nogatu. Transport przyjechał o umówionej porze i już przy pomocy przyjaciół z Kwidzyna załadowaliśmy całą tratwę na jeden samochód, a resztę dobytku na przyczepkę drugiego samochodu.
Tak zakończyliśmy pierwszy spływ naszym „Obłoczkiem” po Królowej Wiśle. Za rok, także w sierpniu, ruszamy do Oświęcimia, by dopłynąć do Płocka. Wierzymy, że stan wody nie będzie gorszy niż w tym roku, co na pewno pozwoli nam zamknąć szczęśliwie cały szlak Wisły. Już dzisiaj zaczynamy przygotowania do przyszłorocznego spływu!
Zapraszamy do kontaktu przez stronę: www.stowarzyszenie-zrodlo.pl.
Tekst Krzysztof Nowacki, instruktor ZHR; zdjęcia archiwum wyprawy