Tam, gdzie się rodzą cyklony
Krzysztof Kolumb, Robinson Cruzoe... Opisywane w książkach przygody wydają się tak nierealne w dzisiejszych czasach wszechobecnej cywilizacji. A jednak... przez 3 miesiące czuliśmy się jak odkrywcy nowych lądów. Poznaliśmy smak tubylczego, często prymitywnego życia, widzieliśmy jeszcze dziewicze i nieznane białym tereny.
Po kilku latach marzeń i przygotowań, udało się nam pożeglować na WyspySalomona oraz osnuty przez żeglarzy złą sławą atol Ontong Java. 28listopada 2006 r. wychodzimy z Cairns w Australii. Nasz 12 metrowy jacht„Talavera” ma nowy silnik i jest świetnie przygotowany do tej wyprawy. My też.Cyklony, walki etniczne, malaria, piraci. Z tym wszystkim musimy się liczyć.Mamy wprawdzie radio i EPIRB, ale co z tego, skoro będziemy daleko pozaszlakami nie tylko handlowymi, ale i samolotowymi! Wyruszamy w 5 osób, w tym 12letni Kuba, który jest pierwszy raz na morzu i to od razu na Pacyfiku w czasierozpoczynającej się pory huraganowej! Pierwszy w sezonie cyklon Yani właśniezamiera w okolicach Fidżi, więc Mariusz uznaje, że to najlepsza pora napokonanie odległości...
...900 mil do Gizo
Tuż za Wielką Rafą Koralową dopada nas długa oceaniczna fala, ląd znika, a następnego dnia kontrolujący nas i życzący powodzenia samolot australijskiej służby granicznej jest ostatnią stycznością z cywilizacją. Na długie tygodnie... Życie na morzu wreszcie pozwala nam odetchnąć od wielu lądowych stresów. Mariusz jako kapitan dba o wszystko, ja nawiguję, a Kuba... pogrywa na trąbce, Janusz przejmuje sprawy techniczne, Leszek dogadza naszym podniebieniom, choć gotowanie na tych falach często graniczy z cudem... Morze jest prawie puste; brak statków, samolotów, czasem tylko jakiś zmęczony ptaszek przysiądzie na rufie. Są za to ogromne ławice delfinów, które wiernie towarzyszą naszej wyprawie i, czasem, swoimi skaczącymi ciałami wypełniają widok aż po horyzont. Gdy na mapie pojawiają się izobaty oznaczające głębokość przekraczającą 4 tys. metrów, stawiamy „Talaverę” w dryf i kąpiemy się obliczając, ile czasu zajęłoby... dotarcie do dna!
Co 4 godziny wysłuchujemy w coraz słabiej słyszalnym radio SSB prognozy pogody na nasz akwen i w obawie przed cyklonem rozrysowujemy sytuacje baryczne. W piątym dniu rejsu mijamy po lewej burcie Archipelag Luizjady, ale ląd z powodu ogromnej wilgotności, sięgającej tego dnia 80%, pojawia się nam tylko na chwilę. Już z wiatrem, na postawionym dużym spinakerze, pędzimy w kierunku Gizo, gdzie docieramy 6 grudnia o wschodzie słońca. Jeszcze tylko wąskie przejście między przybojami i otwiera się przed nami inny świat. Zielono, błękitnie, dziko. Razem z Mariuszem płynę na ląd, by odprawić „Talaverę” i jej załogę. Policjant podwozi nas do biura celnego, gdzie oficer wypełniając mnóstwo papierków, pożycza nam pieniądze na cruising permit i prosi o przywiezienie następnym razem z Australii silnika do motorówki, który chętnie by kupił. W innej części miasteczka oficer ds. kwarantanny nie przejawia chęci sprawdzania jachtu i okazuje się, że sprawiamy mu tylko kłopot przynosząc worek z resztkami owoców i warzyw. Maszerujemy do jeszcze jednego urzędu po wizy, gdzie pracownik częstuje nas miejscowym tytoniem i tłumaczy jak żuć orzechy beetlenuts, które są tutejszym narkotykiem. Dzięki tylu różnym odprawom poznaliśmy praktycznie całe Gizo, a przy okazji ludzi, wśród których spędzimy kolejne tygodnie.
Nasze pierwsze kotwicowisko...
... leży w pobliżu wraku japońskiego transportowca Toa Maru. Leży na głębokości tylko 3 m i dzięki doskonalej przejrzystości wody jest świetnie widoczny. Chłopcy podnieceni jak małe dzieci, nurkują i cumami przywiązują Talaverę do tego muzeum historii. Mamy tym samym naprawdę dużą i bezpieczna kotwicę! Siedząc wieczorem na pokładzie, w ciszy i przepięknym otoczeniu wysepek, czasem tylko słysząc w oddali śpiewy i nawoływania tubylców, zastanawiamy się jak to możliwe, że w tak spokojnym dziś miejscu toczyły się tak zaciekłe walki w czasie II Wojny Światowej.
Nasz następny postój wypada w Marovo Lagoon gdzie tak naprawdę po raz pierwszy mamy „bliskie spotkania” z tubylcami. Otaczają „Talaverę” na swoich canoe - dłubankach z jednego kawałka pnia drzewa i oferują na sprzedaż rzeźby, owoce, warzywa. Wypytują o Polskę, o nasz rejs, a my zdobywamy od nich cenne informacje o miejscu, ich życiu i zwyczajach. Po pierwszych transakcjach gotówkowych szybko przechodzimy do handlu wymiennego. Kupujemy owoce, warzywa, ryby, lobstery, kraby i kalmary za długopisy, zeszyty, kolorowanki, naklejki, puszki z mielonką, a także za Mariusza tytoń, który szczególnie u mężczyzn cieszy się dużym powodzeniem. Sami objadamy się za to smacznymi owocami, uprawianymi oczywiście bez żadnych nawozów, bo słowo chemia jest tu nieznane.
17 grudnia z Honiary część załogi odlatuje do kraju i kolejne tygodnie spędzamy już tylko we dwoje. Honiara jest stolicą, ale poza przyjaznym klubem żeglarskim oferuje niewiele. Niczym nie osłonięte kotwicowisko z wchodzącą długą falą, konieczność samodzielnego transportowania ropy w kanistrach z samochodowej stacji benzynowej oraz etniczne zamieszki. Czym prędzej ruszamy więc...
...na podbój kolejnych wysp
Szukamy spokojnych i bezpiecznych zatoczek, ale - niestety – nie zawsze się to udaje. Ten akwen gwarantuje nam nie tylko widoki i atrakcje, ale również mrożące krew w żyłach sytuacje i niebezpieczeństwa.
Morze Salomona cechują ogromne głębokości sięgające 4-6 tys. metrów, a wypłycenia są gwałtowne, co bardzo utrudnia kotwiczenie. Czasem tuż obok burty wystaje z wody jakaś skałka lub koral, a czasem - w czasie odpływu - pod stępką mamy tylko kilka centymetrów. Ale są i inne „atrakcje”. Np. pewnej nocy osaczeni przez miejscowych złodziejaszków szybko podnieśliśmy kotwicę i niemal po omacku omijając podwodne rafy uciekaliśmy w ogromnym stresie.
Przewężenia między wyspami i duże głębokości sprawiają, że pływy są tu bardzo nieregularne, a podręczników locji, które by to dokładnie opisywały brak. Pław i znaków nawigacyjnych jest niewiele. Zresztą najczęściej są to bambusowe tyczki widoczne dopiero z odległości 2-3 metrów! Tak naprawdę żegluje się tu „na czuja”.
Na naszej trasie wiele jest trudnych podejść i przejść, jak chociażby przy Choiseul Island, gdzie z północno zachodniej strony wyspy, ogromne fale, natrafiają na wypłycenia i z hukiem rozbijają się, tworząc kipiele między którymi musimy lawirować. Zieleń dżungli porastającej wysokie brzegi aż razi w oczy, a jedynymi oznakami życia w tej gęstwinie są wielkie kolorowe ptaszyska. Przejścia mają 50 do 100 m szerokości, w dodatku z trudnymi do ominięcia rafami koralowymi, a przeciwny prąd w pewnym momencie jest tak silny, że płynąc na 3/4 mocy silnika, przesuwamy się względem brzegów... do tyłu! Bez dobrego i sprawnego silnika bylibyśmy tu bezbronni. Nagrodą za te wszystkie utrudnienia jest przepiękna wioska Toara z raptem 40 mieszkańcami. Jesteśmy zdumieni, że tu nikt do nas nie podpływa za to przez cały dzień docierają do nas śpiewy z kościoła. Okazuje się, że to Adwentyści Dnia Siódmego, dla których sobota jest dniem świętym. Dopiero następnego dnia zostajemy oprowadzeni po wiosce. I to przez samego syna wodza.
Jedyny żeglarski przewodnik po tych wodach, który mamy, opisuje nieliczne miejsca, do tego opatrzone tylko odręcznymi szkicami. Często czujemy się jak prawdziwi odkrywcy, np. wtedy, gdy decydujemy się płynąć na...
...atol Ontong Java
To laguna o powierzchni ok. 50km2 otoczona 122 kokosowym niskimi wysepkami, oddalona o 170 mil od najbliższego lądu – Wyspy Santa Isabel. Mariusz marzył o tym miejscu od kiedy wiele lat temu zobaczył je w filmie Jacques-Yves Cousteau, który opowiadał o miejscowych chłopcach potrafiących w samej masce zanurkować i wyłowić muszlę z dna na głębokości 25m. Wypływamy z Buali w monsunowej ulewie ograniczającej widoczność do 30 m. I przechodzimy między potężnymi przybojami. Te masy rozbijającej się na płyciznach wody zawsze wywołują we mnie ogromny respekt. Mariusz steruje jednak pewnie i spokojnie. Gdyby nie jego wieloletnie doświadczenie w żeglowaniu po australijskiej wielkiej rafie koralowej, pewnie mielibyśmy spore problemy. O samym atolu wiemy niewiele, locja ten temat pomija. Nawet w przewodniku Lonely Planet znajdujemy tylko mały akapit. Nasza mapa na ten akwen to „generalka” - od Fidżi po Australię, na której nasz cel zaznaczono tylko mikroskopijnymi kropeczkami.
Po 35 godzinach żeglugi w zmiennych warunkach, na horyzoncie, wyłaniają się wymarzone wyspy. Aż pienią się od przybojów. Po zewnętrznej stronie atolu głębokości sięgają 1000 metrów i kotwiczenie możliwe jest tylko po dostaniu się do środka laguny. Tylko gdzie to ....wejście?! Do zachodu słońca mamy niecałą godzinę, płyniemy wzdłuż kolejnych wysepek i wypatrujemy przerwy w tej kipieli. W końcu znajdujemy przejście za Luaniua Island – największej wyspie w atolu i jeden z miejscowych oferuje pomoc w pilotowaniu nas przez labirynt raf. Kluczymy jeszcze pół godziny, a zaraz po rzuceniu kotwicy, przy burcie Talavery pojawia się canoe z mężczyzną przedstawiającym się jako wódz i zezwala na zejście na ląd dopiero......następnego dnia. Wyspa okazuje się rodzynkiem Salomonów. Taki rajski obrazek marzeń. W asyście wyznaczonego przez wodza tubylca oraz gromadki dzieci, zwiedzamy wioskę. Niepodzielnie króluje tu kokos: dachy „domów” z liści kokosowych, ściany z misternie wyplecionych mat, posłania z mat wyplecionych kokosowymi liśćmi, suche łupiny służą za rozpałkę, a wysokie drzewa dają jedyny cień. Kokosy przy braku słodkiej wody, której zapasy deszczówki wystarczają tylko na 2 miesiące w roku, są też podstawowym źródłem zaspokajającym pragnienie i według statystyk wypijanych jest tu 650 tysięcy orzechów rocznie. Prądu brak, jak w większości salomońskich wiosek, ale przy kilku domach przejaw cywilizacji – panele solarowe zainstalowane przez rząd australijski, dostarczające wieczornego światła z kilku żarówek.
Zataczamy pętlę
Przez ponad miesiąc zataczamy pętelkę odwiedzając kolejno: Western Province, Central, Guadalcanal, Santa Isabel, Malaita Province oraz Choiseul, by ponownie dopłynąć do Gizo. Gdy tam dopływaliśmy na bezpiecznym kotwicowisku stało już kilka jachtów. Z rozmów w klubowym barze wynikało jasno, że te pozostałe, poza pobliskimi zatoczkami, nigdzie się nie ruszają. Przeczekują tu całą porę cyklonową i z niedowierzaniem słuchają opowieści o naszej żegludze po całych „Salomonach”. Kiedy decydujemy się na powrót do Australii, dostajemy amulety na szczęście i zobowiązujemy się napisać „mejle” gdy tylko szczęśliwie zejdziemy na australijski ląd.
Cairns osiągamy po 8 i pół dobach. Oficer, który nas odprawia, mówi że tylko przez ciekawość zgodził się przyjechać do portu w tak późnych godzinach. W czasie pory cyklonowej nie odprawiają tu żadnych jachtów! Wypija nawet z nami rum za łaskawość Neptuna, co jest niespotykane wśród bardzo formalnych zwykle Australijczyków. A my wprawdzie wchłaniamy zapachy miasta, ciesząc się z powrotu do cywilizacji, ale już snujemy plany rejsu na Archipelag Luizjadów i Trobriandów, gdzie moglibyśmy oddać hołd naszemu słynnemu antropologowi Bronisławowi Malinowskiemu...