Sputnikiem dookoła Ziemi – z Panamy na Markizy

2017-06-14 14:07 Mateusz Stodulski

W myśl zasady „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”, każdy z nas marzy czasem by znaleźć się w jakimś wyjątkowym miejscu, zazwyczaj zupełnie odmiennym od tego w którym toczy się nasze codzienne życie.

Dla niektórych wyjątkowe są zielone górskie doliny, dla innych ośnieżone szczyty, a kto inny zadowoli się kwitnącą wiosenną łąką. Niektórzy szukają szczęścia na jeziorach, w lodach Arktyki, w podwodnych jaskiniach, na spalonych słońcem plażach, na mistycznych pustyniach czy w sercu światowych metropolii. Jakiekolwiek są wasze cele, próba sięgnięcia po nie może przynieść wam szczęście lub gorzkie rozczarowanie.

Jeszcze w czasach przedszkolnych bardzo lubiłem przeglądać niewielki, ale pięknie wydany atlas świata, znajdujący się w moim rodzinnym domu. Jak na standardy lat osiemdziesiątych była to naprawdę ładna książka, odróżniająca się od szarych, tanich wydawnictw kryzysowego PRL-u. Najpierw fascynowały mnie kolorowe flagi wszystkich państw świata znajdujące się na osobnej wkładce. Potem zaintrygowały mnie mapy, odnoszące się do jakichś tajemniczych krain zamkniętych między dwoma okładkami. Kiedy nauczyłem się czytać, nasza planeta zaczęła stopniowo przedstawiać mi się jako nieskończoność miejsc o egzotycznych nazwach. Do wielu z nich prowadziły linie dróg i torów kolejowych, ale niektóre odizolowane były od reszty świata przeogromnym szmatem mórz i oceanów. To właśnie te małe kropki, będące tylko pyłkiem w stosunku do niewielkiej Polski czy tym bardziej ogromnego ZSRR lub wielkiej Kanady zaintrygowały mnie najbardziej. Jak mogą wyglądać takie miniaturowe krainy i jakie życie toczą ich mieszkańcy?

Stopniowo zdobywałem wiedzę na temat tych odległych lądów i przekonywałem się, że to właśnie te miejsca, znajdujące się tak daleko od domu jak to tylko możliwe, mają wszystkie cechy godne tego, by marzyć o dotarciu do nich. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy, żeby po prostu polecieć tam samolotem. Podróż taka byłaby oczywiście strasznie kosztowna i chociażby z tego względu mało realna, ale przede wszystkim nie mieściła się w mojej koncepcji wyprawy do świata będącego bardziej częścią oceanu niż częścią lądu, z jego drogami, torami i lotniskami. Polinezja, kraina wielu wysp, zawsze była dla mnie odległym światem zarezerwowanym dla żeglarzy, którzy na swoich niewielkich łodziach odkryli i skolonizowali te wyrastające z Pacyfiku skrawki ziemi.

Po ponad trzech latach od oddania cum w Marinie Kamień Pomorski i po pokonaniu ponad piętnastu tysięcy mil, dotarliśmy w końcu do krainy, która przez tyle lat stymulowała moją wyobraźnię. Chociaż na Fatu Hiva, będącej dopiero przedsionkiem Polinezji jesteśmy zaledwie kilka dni, mogę z czystym sumieniem zawołać: warto było!

Nasz pierwszy poranek po nocnym lądowaniu odkrył przed nami scenerię nadającą się na plan do filmu o mitycznych stworach i zaginionych światach. Wschód słońca nad zatoką Hanavave przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Nie często zdarza się, że dziecięce wyobrażenia przeżywają konfrontację z dorosłą rzeczywistością, jednak tym razem nasze zmysły znalazły się w otoczeniu tak bajkowym, że odebrane wrażenia znokautowały niedoskonałą wyobraźnię wysyłając ją na przymusowy urlop.

Zanim jednak dotarliśmy to tej rajskiej wyspy, na której w ciągu zaledwie kilku dni zrywaliśmy w dżungli dziko rosnące owoce, kąpaliśmy się w wodospadzie, wspinaliśmy na odludne, wysokie przełęcze, pływaliśmy w morzu z trzymetrowymi mantami i doświadczaliśmy legendarnej polinezyjskiej gościnności, musieliśmy pokonać dwie wielkie bariery oddzielające nas od krainy tysięcy wysp. Pierwszą przeszkodą na naszej drodze był Kanał Panamski, stworzony dla wielkich statków i łączący dwa wielkie oceany. Doskonale służący profesjonalnej żegludze handlowej całego świata, ale dla żeglarzy podróżujących na małych jachtach będących kosztowną, czasochłonną i niezbyt komfortową koniecznością.

Drugą barierą była przestrzeń. By dotrzeć z Panamy na Markizy musieliśmy pokonać 4100 mil morskich pacyficznej pustyni, będącej jednym z najbardziej odludnych miejsc na naszej planecie. Od czasu zakończenia ery wielkich żaglowców, szlakiem tym kursują prawie wyłącznie tacy jak my żeglarze na małych łodziach. Czasem zapuszczają się tam dalekomorscy rybacy. Statki handlowe stanowią tu prawdziwą rzadkość. Żeglarz na małej łodzi jest tutaj dalej od reszty ludzkości niż załoga Międzynarodowej Stacji Kosmicznej!

Względne jest to, która z dwóch barier jest trudniejsza do pokonania. Nasze zmagania z mierzącym niespełna 40 mil Kanałem Panamskim zajęły nam prawie dwa miesiące i kosztowały nas około dwóch tysięcy dolarów oraz sporo nerwów, natomiast 4100 mil Pacyfiku przepłynęliśmy bezstresowo w 33 dni, zużywając w ciągu kilku bezwietrznych dni około 150 litrów ropy.

Miesięczne oczekiwanie na przeprawę przez Kanał jest dla żeglarzy normą i tym, czego się spodziewaliśmy, natomiast każdy kolejny tydzień ponad ten termin skracał nasz przyszły pobyt na wyspach Pacyfiku, ograniczony kalendarzem sezonu huraganów. Błędem z mojej strony było angażowanie agenta, który miał usprawnić całą procedurę tranzytu. Nasz człowiek znany jako Tito, pomimo początkowych zapewnień nie tylko nie miał żadnego wpływu na przyspieszenie toku spraw, ale co gorsza zdawał się go spowalniać. Czy było to spowodowane niedbalstwem, czy też nadmiarem zadań, których się podjął nie posiadając odpowiednich mocy przerobowych, tego nie będziemy już dochodzić. Moja rada dla podążających tą samą drogą jest jednak taka, aby przy przeprawie przez Kanał nie korzystać z usług żadnych agentów. Procedury, z którymi trzeba się zmierzyć są na tyle proste, że każdy kto posługuje się podstawowym angielskim jest w stanie przez nie przebrnąć, a osobista kontrola nad przebiegiem załatwiania kolejnych spraw przyspieszy ich tok lepiej niż jakikolwiek płatny pośrednik.

Po szóstym tygodniu oczekiwania na datę tranzytu przejąłem inicjatywę i rozpocząłem telefoniczne nękanie urzędnika odpowiedzialnego za ustalanie harmonogramu pracy Kanału. Pewnego sobotniego popołudnia po raz kolejny wybrałem ten sam numer i bez przekonania czekałem na tą samą co zawsze negatywną odpowiedź. Tym razem jednak rozmowa przebiegła inaczej.

- Dzień dobry, z tej strony jacht Sputnik III, chciałbym się dowiedzieć czy jest jakiś postęp w sprawie naszej daty tranzytu?

- Witam, dobrze że dzwonisz, tak się składa, że ktoś nam wypadł i mamy jedno wolne miejsce na jutro, 23 kwietnia. Ustal tylko ze swoim agentem, czy da radę dostarczyć ludzi i sprzęt i potwierdź to jak najszybciej. Pasuje wam ten termin?

- Oczywiście! Potwierdzam natychmiast. Nie mam zamiaru czekać ani dnia dłużej.

Podekscytowany, ale też pełen obaw o współpracę z naszym agentem zatelefonowałem do Tito.

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.