"Sputnikiem dookoła świata". Ostatnie przygody przed przerwą zimową

2014-10-22 15:35 Mateusz Stodulski

Powoli kończy się pierwsza część rejsu dookoła świata dobiega końca. Żeglarze dotarli do Marsylii i powoli szykują się przerwy zimowej. Zapraszamy do przeczytania kolejnej relacji członków załogi "Sputnika 2".

Właśnie minęła pierwsza od pół roku noc spędzona w prawdziwym łóżku. Nic nie bujało, nie skrzypiało i nie trzeba było sprawdzać czy kotwica trzyma. Po powrocie do domu znad upalnej delty Rodanu w drugiej połowie października spodziewałem się szoku termicznego, ale temperatura powyżej piętnastu stopni okazała się całkiem do zniesienia. Wyglądając z balkonu na wzburzone wody Zalewu Kamieńskiego zdałem sobie sprawę, że właśnie zakończył się trwający sześć miesięcy pierwszy sezon rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”, w trakcie którego na wiernym Sputniku II przeżeglowałem wraz z siedmioma różnym załogantami 3500 mil morskich i odwiedziłem 76 portów i kotwicowisk. Przez cztery pierwsze miesiące żeglowała ze mną żona. Przywiozłem 7314 fotografii oraz jeszcze więcej wspomnień. Próbowałem rozmawiać dziewięcioma językami odwiedzanych krajów, wymieniłem setki uścisków dłoni i uśmiechów, złowiłem zaledwie cztery ryby i aż dwa razy odzyskałem skradziony kajak. Raz usuwałem poważną awarię, którą miałem na własne życzenie. Wypiliśmy tonę wody, zjedliśmy ponad sześćdziesiąt kilo weków i zużyliśmy pół kilo soli. Zdobyłem doświadczenie, którego nie da się opisać żadnymi liczbami i co najważniejsze, zdążyłem do domu na czas, by spędzić z Karoliną ostatnie dni przed narodzinami naszego syna.

Z jachtu zszedłem w Marsylii. Dotarliśmy tam ze Sławkiem po trwającej dwa tygodnie żegludze z Barcelony. Po drodze było oczywiście kilka przystanków i parę kolejnych przygód.

W Barcelonie nastąpiła zmiana załogi. Komar wracał do Warszawy, a trzy wolne koje miały być obsadzone przez Sławka, który żeglował z nami w pierwszym miesiącu rejsu, oraz przez Sylwię i Roberta – nie znaną mi wcześniej parę, która zgłosiła się przez Internet.

Pobyt w stolicy Katalonii trwał kilka dni. Zacumowaliśmy w marinie królewskiego klubu żeglarskiego.

- Komar, mam świetną wiadomość. Nasza królewska marina jest wyposażona w saunę! To pierwszy taki przypadek od opuszczenia Niemiec. Kończymy porządkowanie jachtu i wieczorem trzeba się wreszcie porządnie wypocić.
- Nie masz dość po kilku miesiącach w tropikach?
- To zupełnie co innego. Uwielbiam saunę i od dawna o tym marzyłem. Dla mnie to większa atrakcja niż zwiedzanie kolejnych starych kościołów i ruin.
- No to będziesz musiał przełożyć ją na jutro, bo mamy zaproszenie na kolację od moich znajomych, którzy mieszkają niedaleko. Karolina i Dawid czekają na nas wieczorem.

Polsko-hiszpańska rodzina ugościła nas serdecznie. Okazało się, że nie byliśmy jedynymi gośćmi. Dyskusje w międzynarodowym gronie przeciągnęły się do późnych godzin nocnych. Rano w ramach rewizyty mieliśmy na jachcie odwiedziny naszych gospodarzy i ich dwóch małych piratów, których fascynował każdy detal Sputnika II.

- Starszy syn jest w szoku! - zauważył Dawid - Spodziewał się koła sterowego, a odkrył rumpel. Teraz musi to przetrawić.

Była niedziela, więc liczyliśmy na darmowy wstęp do Museu Picasso de Barcelona. Okazało się, że nie tylko my.
- Przykro mi Komar, ale ja nie będę stał w kolejce, która ma dwieście metrów! To jakieś szaleństwo! Proponuję wracać do mariny i odpalić wreszcie tą saunę.
- Szczerze mówiąc ja też nie mam ochoty tu sterczeć. Spadamy.
Sauna spełniła moje wszystkie oczekiwania. Była wliczona w cenę postoju, a piec nagrzewał powietrze do stu trzydziestu stopni. To nawet dla mnie o dwadzieścia stopni za dużo. Wieczorem dostaliśmy kolejne zaproszenie od Dawida i Karoliny.

- Witajcie! Czego się napijecie i jak minął dzień?
- Białe winko będzie idealne. Właśnie wracamy z sauny. Była doskonała.
Zauważyłem, że Dawid wydał się lekko zdziwiony i rozbawiony.
- Z sauny? Ale weszliście tam przez pomyłkę czy specjalnie? No chłopaki... nie wyglądacie!
- Nie rozumiem... Co cię tak zaskoczyło? Ja bardzo lubię się czasem dobrze wygrzać...
- Z tego co wiem, to jedyną saunę w okolicy ma tutejszy klub dla gejów. Rozumiem, że właśnie tam byliście?
- Haha, no to w takim razie nie znasz wszystkich atrakcji swojego miasta. Jest jeszcze przynajmniej jedna w naszej marinie.

Kolejny wieczór minął w miłej i wesołej atmosferze.
Następnego dnia pożegnałem się serdecznie z Komarem i oczekiwałem na przybycie Sylwii i Roberta. Sympatyczna, nowa załoga zainstalowała się na dziobie i resztę dnia spędziliśmy na wspólnym zwiedzaniu miasta.

Do kompletu brakowało już tylko Sławka. Przed jego wtorkowym przyjazdem zdążyliśmy jeszcze zaprowiantować jacht a ja postanowiłem ostatni raz skorzystać z sauny. Po pierwszych piętnastu minutach wygrzewania się coś nagle błysnęło, huknęło i niezadowolony wróciłem na jacht.
- Dobrze, że Sławek niedługo będzie. Rano ruszamy. Chyba właśnie zajeździłem królewską saunę. Nie ma sensu dalej tu siedzieć.

Wieczorem byliśmy już w komplecie, a rano w ramach aklimatyzacji nowej załogi zrobiliśmy zaledwie kilkanaście mil do mariny El Masnou. Przy okazji chcieliśmy też sprawdzić port, w którym zaplanowaliśmy zimowy postój Sputnika II. Od razu okazało się, że Sylwia i Robert są wrażliwi na chorobę morską. Nie było w tym nic dziwnego, więc następnego dnia postanowiliśmy kontynuować aklimatyzację. Tym razem martwa fala całkowicie rozbiła nowych adeptów żeglarstwa. Po kolejnych pięciu milach Robert zdecydował o przerwaniu rejsu. Nie pomogły przekonywania, że znaczna większość ludzi przechodzi chorobę morską w identyczny sposób i że pełna aklimatyzacja następuje po dwóch, trzech pełnych dobach na morzu. Żeglarstwo pełnomorskie to jednak pewien specyficzny rodzaj przyjemności, do którego nie każdy może dojść na skróty, więc z pełnym zrozumieniem sytuacji postanowiliśmy rozdzielić się w Premia de Mar by spotkać się ponownie na lotnisku w Marsylii.

Żeglując tylko ze Sławkiem postanowiliśmy zrobić większy przeskok wzdłuż wybrzeża. W miarę zbliżania się do granicy francuskiej wiatr powoli tężał. Postanowiliśmy trzymać solowe wachty po trzy godziny. Przed świtem wypadła moja kolej. Sławek spał, ja rozkoszowałem się szybką jazdą z wiatrem w plecy. Czułem, że Sputnik II prawie zrywa się do lotu. Na samym grocie osiągał prawie siedem węzłów. Ustawiłem samoster wiatrowy i pozwoliłem jachtowi przejąć kontrolę nad sytuacją. Tylko na to czekał! Czułem, że łajba popisuje się przede mną, jak delfiny, które często dodawały nam otuchy skacząc nad dolinami fal. Po pół roku życia na pokładzie mojego statku kosmicznego czułem, że wytworzyły się między nami połączenia nerwowe i że żegluje nam się razem lepiej niż kiedykolwiek. Wiedziałem, że ponad czterdziestoletni jacht stara się podziękować mi za daną mu szansę spełnienia się w tym, do czego został stworzony. Ja również byłem mu wdzięczny za to, że nie zawiódł mnie w żadnej sytuacji i że pozwolił mi poczuć się częścią środowiska, które wzywa mnie od najmłodszych lat. Moje zmysły zostały poszerzone, moja percepcja przełamywała kolejne bariery. Wierny towarzysz podróży współpracował ze mną bez wysiłku i bez zgrzytów. Ja dbałem o niego a on o mnie i całą załogę, która powierzyła mu swój los.

Po dobie żeglugi dotarliśmy na wspaniałe kotwicowisko przy El Port de la Selva w okolicy przylądka Cap de Creus, który jest najdalej na wschód wysuniętym brzegiem Półwyspu Iberyjskiego. To tutaj Salvador Dali namalował swój słynny obraz „Trwałość pamięci”, na którym ludzki czas rozpływa się, zniekształca i rozpada w obliczu majestatycznej, mineralnej i pozornie niezmiennej rzeczywistości wynurzających się z morza Pirenejów.
 
Spacerując po spokojnym miasteczku, w którym kilka dni wcześniej zakończył się sezon turystyczny trafiłem na tablicę informującą, że Cap de Creus jest początkowym punktem dla wielu pielgrzymów wyruszających w stronę przeciwległego przylądka Finisterre.

- Ale numer! Zobacz Sławek, kilka miesięcy temu będąc na Finisterre robiłem sobie jaja, że zaliczyłem na skróty finał pielgrzymki, a teraz jesteśmy blisko miejsca, gdzie możemy psim swędem machnąć początek i będzie komplet. Idziemy jutro o świcie, wyjdzie sporo ponad dwadzieścia kilometrów w trudnym terenie więc lepiej dobrze się wyspać.

Trasa była wyjątkowo malownicza ale wymagająca. Mimo stosunkowo niewielkiej wysokości nad poziomem morza, górzysty szlak co chwilę piął się pod górę i opadał zmuszając do nas do sporego wysiłku. Wieczorem ostatkiem sił dowlekliśmy się na jacht. Nogi bolały, ale satysfakcja była pełna. Spaliśmy jak zabici.

Prognozy pogody na najbliższe dni zapowiadały sztormową pogodę, która miała nadejść za dwa dni. Mogliśmy zostać na kotwicowisku przez ponad pół tygodnia, albo wyruszyć natychmiast i w ciągu doby przeskoczyć do Francji w okolicę słonych mokradeł delty Rodanu.

Ruszyliśmy od razu i nad ranem dotarliśmy do Le Grau-du-Roi. W samą porę, bo wiatr zaczął już wiać od dziobu i gwizdać na wantach.
 
Przez pierwszy dzień lało. Mogliśmy tylko czytać i oglądać filmy w zacisznej kabinie jachtu. Kolejny sztormowy dzień był przynajmniej suchy, więc przeznaczyliśmy go na pieszą wycieczkę do  średniowiecznego miasteczka Aigues-Mortes.
Siedząc na murach starej twierdzy i popijając doskonałe miejscowe wino czytaliśmy informacje na temat tego niezwykłego miejsca.

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

- To miasteczko ma bardzo ciekawą historię. W XIII wieku Ludwik IX Święty zbudował je jako port na miejscu starej osady specjalnie po to, by wyruszyć na wyprawę krzyżową. Francja nie miała wtedy żadnego portu nad Morzem Śródziemnym, a król był chyba sknerą i nie chciał płacić Włochom za transport wojska na drugi brzeg. Gość musiał chyba nadużywać wina. Uparł się, żeby na tych malarycznych mokradłach, położonych sześć kilometrów od morza zbudować port i mimo tego, że nikt nie chciał tu mieszkać konsekwentnie realizował swój plan. Malaria wykańczała setki ludzi, ale chęć zabijania pod znakiem krzyża była silniejsza. Ściągał tu ludzi kusząc ich zwolnieniem z podatków i darmowymi działkami... na bagnach... W końcu zbudowano port i odpowiednią ilość okrętów. Ludwik załadował swoją ekipę i popłynęli mordować Saracenów. Za pierwszym razem coś chyba poszło nie tak, bo Jerozolimy nie zdobyli bo on sam dostał się do niewoli.

- Może chociaż zmądrzał po tej porażce.
- Co Ty! Po wykupieniu z niewoli i powrocie na bagna chyba znowu przyssał się do butelki, bo zorganizował kolejną krucjatę, tyle że tym razem wykończyła go dyzenteria i zamiast na tronie Jerozolimy ostatnie dni życia spędził na kiblu.

- Ale miasto stoi i ma się całkiem dobrze. Kompletne mury obronne z wieżami i starówka są świetnie zachowane.
- Może dlatego, że nikt się tu nie pchał specjalnie. Bagna są spoko, ale ile czasu można się gapić na flamingi?
Spacerując po liczącym ponad siedemset lat rynku natknęliśmy się na ustawiony w środku miasta pomnik króla. Monarcha opierający się o kotwicę, lewą rękę trzyma na rękojeści miecza. W wyciągniętą do przodu prawą dłoń ktoś wsunął mu... butelkę lokalnego winka.
 
Wieczorem wróciliśmy na jacht i kontynuowaliśmy degustację różowego Gris de Gris. W pewnym momencie dołączył do nas Sébastien, który wyraźnie szukał towarzystwa i ni w ząb nie znał angielskiego. Po drugiej butelce bariera językowa zniknęła.

- Mateusz, o czym z nim tak zawzięcie dyskutujesz? Nie wiedziałem, że znasz francuski! - Spytał wyraźnie rozbawiony Sławek.

- Nie mam zielonego pojęcia! Ale chyba jesteśmy na etapie planowania kolejnej wyprawy krzyżowej do Maroko! To wszystko przez tutejsze bagienne wino. Koleś nawet nie wie, że trafił lepiej niż mu się wydaje! Zaraz pokażę mu moją szabelkę, na pewno się ucieszy!

Poszedłem do kabiny dziobowej i przyniosłem swoją ręcznie robioną na zamówienie szablę, którą zawsze mam na pokładzie. Po krótkim pokazie fechtunku Sébastien zaczął prosić mnie, żeby krucjatę odłożyć na później i po dopiciu swojego kielicha zniknął w bocznej uliczce.

Rano sztorm się uspokoił i mogliśmy ruszyć dalej. Następnym portem było miasteczko Saintes-Maries-de-la-Mer tuż przy ujściu jednej z odnóg Rodanu. Okolica słynie z pozyskiwania ze słonych bagien miliona ton soli morskiej rocznie, uprawy ryżu, bezkrwawej corridy i dorocznej pielgrzymki cyganów w maju. W miarę zbliżania się do ujścia rzeki woda w morzu stawała się coraz bardziej brązowa.

- Musisz szczególnie uważać na dryfujące pnie. Widziałem ich już wiele i nie chciałbym tutaj żeglować w nocy... Rzeka niesie tego sporo i zderzenie z pełną prędkością mogłoby się dla nas skończyć źle. - Poinstruowałem Sławka przekazując mu wachtę.

Marina była bardzo przytulna, wyjątkowo niedroga i wyposażona we wszystkie udogodnienia. Pierwszy raz od kilku dni udało nam się uzyskać sprawny dostęp do internetu.

- No to nieźle trafiliśmy! - zawołałem po przejrzeniu wiadomości na facebooku – Kuzyn pisze, że tutejsze bagna są uważane za ostatni bastion malarii w Europie. Ja już naliczyłem u siebie kilka ukąszeń. Mam nadzieję, że nie miałem pecha trafić na ostatniego zakażonego komara!
- Mnie też pożarły! Głupio by było wykończyć się na malarię w Europie!

Po dokładnej analizie informacji znalezionych w internecie przekonałem się, że ostatnie przypadki choroby wystąpiły tu ponad pięćdziesiąt lat temu i obecnie nie ma się czego obawiać. Kraina Camarque jest jednak wciąż uznawana ze miejsce, gdzie istnieją warunki dogodne dla rozwoju epidemii.

Czas naglił, a pogoda średnio sprzyjała, więc wykorzystując okienko pogodowe po raz kolejny przeskoczyliśmy, by przeczekać. Tym razem do Port de Carro. W tym małym porciku rybackim znaleźliśmy schronienie przed złą aurą i... niewiele więcej. Za to doświadczyliśmy wspaniałej francuskiej gościnności i życzliwości.

Na koniec udaliśmy się do słonecznej Marsylii. Trzy godziny krążyliśmy po tutejszych marinach by znaleźć wolne miejsce, co graniczyło niemal z cudem! Nie spodziewaliśmy się takiego tłoku poza sezonem, ale o popularności tego miejsca świadczyły dodatkowe „suche doki”, w których jak na regałach poustawiane były piętrowo motorówki, nie mieszczące się na wodzie. Taki sposób przechowywania łodzi jest tutaj bardzo popularny ze względu na cenę i faktyczny brak innej możliwości. Właściciele motorówek chcąc korzystać ze swojego sprzętu, muszą z odpowiednim wyprzedzeniem zamówić wodowanie na konkretną godzinę. Obsługa mariny błyskawicznie realizuje zamówienie i po zakończeniu pływania odstawia sprzęt na półkę.
Nam udało się znaleźć ostatnie wolne miejsce w porciku oddalonym o prawie dziesięć kilometrów od centrum miasta. O zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć, z resztą i tak w planach było dwudniowe pakowanie i doprowadzenie jachtu do porządku. Problemem okazało się jednak znalezienie sprawnego połączenia na lotnisko. Ostatecznie zmuszony byłem zamówić taksówkę, która kosztowała tyle samo ile mój zamówiony wcześniej bilet lotniczy...

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU

Po całym dniu spędzonym w podróży dotarłem ostatecznie do domu. W tym samym czasie Kasia i Robert z Jacht Klubu Kamień Pomorski dołączyli do Sławka, by w ciągu najbliższych dwóch tygodni odprowadzić jacht na umówione zimowisko. Schodząc ze Sputnika II poklepałem go serdecznie jak dobrego rumaka i poprosiłem o bezpieczne dowiezienie całej ekipy pod Barcelonę. Sławek musi teraz znaleźć sposób na przeczekanie wiejącego przez kilka dni mistralu i znalezienie własnego języka z jachtem, który chętnie zaprzyjaźnia się z dobrymi sternikami. Pomyślnych wiatrów!

Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle

Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.