"Sputnik II", rejs dookoła świata: Załoga jest już w Bretonii
Dobra kotwica to niezawodny przyjaciel żeglarza. My mamy trzy. Jednej nie pożyczyłbym dwudziestu złotych, z drugą można iść na imprezę i wypić kilka piw, może nawet postraszyć miejscowych nastolatków, a z trzecią można próbować robić szybkie interesy, ale nie mam takiej, z którą mógłbym iść na wojnę, czyli stanąć w każdej zatoczce przy wietrze od pięciu do siedmiu w skali Beauforta.
Przy jeszcze silniejszym wietrze i tak wolę być na morzu lub w marinie. Mimo wszystko od czasu kiedy znaleźliśmy się w Bretonii i zrobiło się cieplej zmieniliśmy styl żeglowania i kiedy tylko się da stajemy w nocy na kotwicy. Tak jest taniej i przyjemniej, bo od połowy czerwca mariny zaczynają się robić zatłoczone.
Tym razem trafiło nam się wyjątkowe kotwicowisko. Stoimy na La Chambre w samym środku archipelagu Îles de Glénan, który jest nazywany francuskimi Karaibami. Składa się z kilkunastu małych wysepek i licznych skał, z których na sześciu znajdują się zabudowania. Krystalicznie czysta woda i błyszczący perłowy piasek z pokruszonych muszli i zerodowanego gruboziarnistego granitu powodują, że jesteśmy zawieszeni w szmaragdowej toni. Cały archipelag jest przy tym bardzo płytki, w bo średnia głębokość między wyspami nie przekracza metra przy niskiej wodzie. Żeby tu zawinąć jachtem balastowym, trzeba trafić na trzygodzinne okienko wyższej wody, które zdarza się dwa razy na dobę i znaleźć odpowiednie miejsce do postoju, gdzie nawet przy odpływie zostanie trochę luzu pod kilem. Woda ma dwadzieścia stopni więc mogłem pierwszy raz ponurkować z maską bez pianki. Na wysepkach znajdują się głównie szkółki żeglarskie, windsurfingowe i nurkowe. Bazy są prowizoryczne i spartańskie ale panuje w nich świetna atmosfera. Zaskoczyła nas tylko siedziba Centre Nautique des Glénans znajdująca się w murach starego i trochę zaniedbanego fortu na wyspie Ile Cigogne, stopniowo przejmowanego w panowanie przez kolonię mew. Podobno jest to jedna z pierwszych i najlepszych szkółek żeglarskich we Francji, założona w 1947 roku przez małżeństwo, które wcześniej działało we francuskim ruchu oporu, jednak obecnie cała wysepka wyglądała, jakby została w pospiechu opuszczona jakieś pięć lat temu.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU
Zanim tu dotarliśmy udało nam się jeszcze liznąć angielskie Wyspy Kanałowe i kawał francuskiej Bretonii. Dosłownie liznąć, bo sama Bretonia jest tak wspaniała, że można poświęcić na nią cały żeglarski sezon. Zacznijmy jednak od wysp.
„The Alderney race” to nie nazwa wyścigów formuły pierwszej ani regat dla brytyjskich żeglarzy w marynarkach. Tak nazwano wyjątkowo silny prąd pływowy, który biegnie między należącą do archipelagu Wysp Kanałowych wyspą Alderney a francuskim przylądkiem Cap de la Hague. Jego działanie jest z resztą znacznie rozleglejsze, ale w tej wąskiej cieśninie o szerokości ośmiu mil prąd w niektórych miejscach osiąga prędkość nawet ośmiu węzłów i zmienia kierunek co około sześć godzin. Dla jachtu turystycznego, którego przeciętna prędkość pod żaglami wynosi cztery do siedmiu węzłów, znalezienie się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie jest tutaj szczególnie istotne. Dlatego pokonywanie jachtem cieśniny jest w rzeczywistości bardzo podobne do udziału w regatach. Jakby nie kombinować, każdy żeglarz znający podstawy matematyki wyliczy za pomocą posiadanych tabel i mapek pływów, że jeżeli nie chce być cofnięty z powrotem do portu musi w konkretnym dniu znaleźć się w określonym miejscu o określonej godzinie, najlepiej z dokładnością do kilku minut. Efekt jest taki, że jachty płynące z różnych marin w tym samym kierunku, spotykają się na morzu punktualnie jak na starcie regat i razem gonią z prądem do mety. Każdy sternik obserwuje taktykę innych, bo strumień prądu nie jest stały i czasem wystarczy znaleźć się kilkadziesiąt metrów obok by płynąć szybciej lub wolniej. Kto pomyli godziny, temu grozi w najlepszym wypadku karne cofnięcie się o jedna kolejkę lub co gorsza znalezienie się w strefie łamiących się fal albo w pobliżu niebezpiecznych skał. Zabawa gwarantowana!
Na starcie byliśmy punktualnie i razem z całą flotą ruszyliśmy w stronę Alderney po nocy na boi w Omonville-la-Rogue, blisko przylądka Cap de la Hague. Planowaliśmy nocować jeszcze bliżej startu w zatoczce Anse de St Martin ale kotwica numer dwa chyba dzień wcześniej była na piwie i nie dała się zmusić do działania. Nie było czasu na eksperymenty z kotwicą numer trzy więc cofnęliśmy się na boję do poprzedniej zatoczki.
Wyścig przebiegał w idealnych warunkach i prąd ciągnął nas momentami z prędkością ośmiu węzłów. Morze było prawie płaskie i można było obserwować jego powierzchnię. W pewnym momencie Karolina zawołała:
- Zobacz! Z lewej burty coś się rusza, podobnie jak to co widzieliśmy wczoraj!
- Rzeczywiście! Wiem co to za ryba! Nie pamiętam nazwy ale na pewno jest trująca.
Tym razem byliśmy bliżej i udało nam się zobaczyć najbrzydszą rybę świata! Nie wiem co ewolucja miała na myśli, może chodziło o jakiś dowcip ale koło nas dryfowała wielka ryba, którą łatwo zidentyfikowaliśmy w encykloedii. To samogłów. Wygląda jak wielki, dryfujący bokiem rybi łeb z płetwami.
Dzień wcześniej pojawiły się też piękne, nisko latające głuptaki. Na zachodniej półkuli flota i fauna zaczęła się zmieniać.
Wyścig zakończyliśmy chwilę przed zmianą kierunku prądu przed wejściem do mariny Beaucette na wyspie Guernsey. Alderney zostawiliśmy blisko z prawej burty bo tamtejsze główne kotwicowisko było otwarte na wiejący północno-zachodni wiatr. Do mariny jednak nie udało się wejść bo nadal brakowało jakichś dwóch metrów wody, żeby przeskoczyć nad znajdującym się w główkach osuchem. Trzeba było kręcić się w kółko przez półtorej godziny. Pływ tego dnia wynosił prawie osiem metrów. Kiedy tylko woda się podniosła z mariny wypłynął bosman i pokazał drogę na nasze miejsce. Wejście do mariny jest wykute w skale i ma zaledwie osiem metrów szerokości. Przy pracującej fali pilotaż rzeczywiście jest wskazany. W sztormowych warunkach wejście tutaj to samobójstwo. Marina jest wielką niespodzianką, bo z morza w całości zasłaniają ją skały i trudno uwierzyć, że jest tam basen na ponad sto jachtów. Skały są porośnięte kwitnącymi na różowo sukulentami a na brzegu rosną palmy. Wrażenie jest takie, jakbyśmy przeskoczyli do innej strefy klimatycznej. Miejscowi mówią po angielsku z zabawnym lokalnym akcentem a żeglarze w porcie to prawie sami Brytyjczycy.
- Cześć! Skąd jesteście?
- Przypłynęliśmy z Polski.
- Wspaniale! Kawał drogi! To dziwna historia, ale nie byłoby mnie tutaj gdyby moi rodzice nie poznali się w Zakopanem. Zaraz po wojnie ojciec wyjechał tam pisać książkę „When Poland smiles” i spotkał matkę, która była na jakimś szkoleniu. Obydwoje Brytyjczycy ale musieli jechać aż do Zakopanego żeby się spotkać. Aż trudno uwierzyć.
W Beaucette spędziliśmy jedną dobę, bo nie stać nas na opłaty powyżej dwudziestu funtów. Zdążyliśmy jednak zwiedzić okolicę. Na całej wyspie pełno jest starych fortyfikacji, głównie z epoki napoleońskiej, kiedy panicznie obawiano się tu francuskiego desantu. Potem niemiecka okupacja też zostawiła swoje ślady. Wokół pełno jest też szklarni, zaopatrujących wyspy w świeże warzywa. Od razu rzuciło nam się w oczy szczególne podejście do świętej tutaj własności prywatnej. Jest wiele prywatnych ulic z zakazem wstępu i sporo tabliczek ustawionych na bezpańskich wydawałoby się gruntach zarośniętych gęstymi krzakami, chociaż trudno sobie wyobrazić wtargnięcie potencjalnych intruzów.
Następnego dnia przenieśliśmy się na darmowe kotwicowisko Petit Port na południowym brzegu wyspy i spędziliśmy tam spokojne trzy dni. Prognozy mówiły o kilku dniach północno-wschodnich wiatrów więc znaleźliśmy tam doskonałe schronienie u podnóża klifów, które latem 1883 roku przez kilka dni malował Pierre-Auguste Renoir i które od tego czasu praktycznie wcale się nie zmieniły. Gdyby malował dzisiaj, jednym z pociągnięć pędzla byłby pewnie nasz jacht w lewym rogu zatoczki.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU
Wyspa Guernsey jest jakby jednym dużym, rozlazłym miasteczkiem, którego serce stanowi St Peter Port a reszta ukryta jest w parkowych przedmieściach i na rolniczych peryferiach. Do St Peter wybraliśmy się z plecakami na długi spacer. Do miasta można dojechać autobusem, ale szlaki na klifach są tak malownicze, że spacerowanie nimi jest moim zdaniem esencją pobytu tutaj. Dla samych ścieżek ukrytych wśród roślinności i wijących się w górę i w dół między skałami warto tutaj przyjechać. Samo miasto to średniej wielkości ruchliwy porcik turystyczny i centrum zakupowe z zadbaną starą zabudową i wielką mariną. Zjedliśmy tu ogromną rybę z frytkami i ruszyliśmy dalej. Znacznie ciekawsze są te miejsca na wyspie, do których prowadzą setki tajemniczych ścieżek z drogowskazami wykutymi na przydrożnych kamieniach.
Z wyspy zrobiliśmy spory przeskok z powrotem do Francji z pominięciem sporej części wybrzeża Północnej Bretonii. Szkoda nam było mijać taki kawał pięknego kraju ale wiatr sprzyjał żegludze na zachód, a w tej okolicy to nie zdarza się często.
Ponad dobę żeglowaliśmy bez przerwy do Camaret nieopodal Brestu. Mieliśmy zrobić jakiś przystanek po drodze ale nasz przelot idealnie wpasowywał się w czas korzystny dla pokonania z prądem Chenal du Four. Brest nas nie interesował a ten były rybacki port wydawał się idealnym miejscem na doprowadzenie się do porządku i uzupełnienie zapasów. Kiedyś swoją bazę miało tutaj kilkaset kutrów rybackich. Dzisiaj jest ich niewiele a kilka starych kolorowych kutrów pozostawiono na plaży jako malowniczą atrakcję turystyczną i pozwolono im rozpadać się powoli pod wpływem wody, wiatru i słońca. Na kei jest też siedemnastowieczny fort, który w swoim czasie odparł lądowanie angielsko-holenderskich wojsk i kamienny kościół z licznymi marynistycznymi akcentami.
Zaraz po zacumowaniu wybraliśmy się na wieczorny rekonesans, ale nie uszliśmy daleko.
- Mówicie po polsku? No cześć! Jestem Basia a to jest Pascal, jesteśmy razem ale on nie mówi po polsku, za to całkiem nieźle po angielsku. Ja nie mówię ani po francusku ani po angielsku ale jakoś się dogadujemy.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU
- Kolejna niespodzianka! Mieszkacie tu czy jesteście na wakacjach? My żeglujemy wzdłuż wybrzeża i tak nas tu przypadkiem przywiało.
- Pascal ma dzisiaj wolny dzień a ja jestem w odwiedzinach u córki i przyjechaliśmy na taki krótki weekend z niedaleka. Zapraszamy was na piwo, pogadamy sobie.
Kolejne niespodziewane spotkanie. Basia i Pascal to zupełnie niezwykła i miła para. Do tej pory nie rozumiem jak się dogadują ale wychodzi im to całkiem nieźle. Pascal zaoferował, że następnego dnia zaserwuje nam na śniadanie prawdziwe bretońskie przysmaki a następnie zabierze nas na wycieczkę po okolicy. Okazało się, że też jest żeglarzem i doskonale zna całe wybrzeże więc przy okazji udzieli nam swoich wskazówek nawigacyjnych.
Słowa dotrzymał i rano zjawił się na jachcie z torbą krabów i muli. Pod jego okiem przygotowaliśmy bretońskie śniadanie i w międzyczasie przejrzeliśmy wspólnie locję południowej Bretonii. Potem wsiedliśmy do auta i objechaliśmy cały Półwysep Crozon, z którego klifów rozpościera się widok na Atlantyk.
Kolejną noc spędziliśmy na darmowej boi i rano wypoczęci i zaprowiantowani ruszyliśmy w malowniczą wycieczkę wzdłuż klifów półwyspu, lawirując z prądem między licznymi skałami wyrastającymi pionowo z morza. Przy złej pogodzie wolałbym się tu nigdy nie znaleźć ale teraz taka wycieczka to świetna zabawa nawigacyjna i radość dla oka. Wiatru było jak na lekarstwo a głębokości przy brzegu znaczne, czyli idealne warunki na wędkowanie za pomocą pilkera. Błyskawicznie wyciągnąłem dorsza, makrelę i kurka czerwonego. Na obiad dla dwojga w sam raz!
Po opłynięciu całego półwyspu stanęliśmy na kotwicy numer dwa przy marinie Morgat, ale słabo trzymała więc nie tracąc czasu przenieśliśmy się na boję cumowniczą, bo właśnie zaczęła wiać brise de terre, która tutaj zaczyna się wieczorem i potrafi wiać do rana z bardzo znaczną siłą z północnego-wschodu.
Wieczorem przygotowaliśmy się nawigacyjnie do przeprawy przez cieśninę Raz de Sein. To jedno z tych miejsc, które przy niepewnej pogodzie trzeba omijać z daleka a przy dobrej należy przekraczać z największą ostrożnością. Cieśnina pomiędzy Pointe du Raz a wyspą Sein jest kuszącym skrótem, który pozwala zaoszczędzić ponad dwadzieścia mil, jednak przejście między skałami ma tylko milę szerokości i występują tu wyjątkowo silne prądy wywołujące dodatkowo bardzo stromą, łamiąca się falę. Są jednak cztery okienka w ciągu doby trwające po piętnaście minut, podczas których prądy pływowe ustają zupełnie i właśnie wtedy można starać się bezpiecznie przeskoczyć przez cieśninę.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU
Dwa z nich występują chwilę przed zaczynającym się prądem płynącym na południe a dwa przed prądem płynącym na północ. Kolejny raz bardzo ważne jest, żeby dotrzeć w okolice cieśniny dokładnie na czas. Chwilę za wcześnie i chwilę za późno może oznaczać problemy a w trudniejszych warunkach katastrofę.
Z naszych wyliczeń wynikało, że skoro nasze okienko będzie o godzinie 12:07 a z Morgat mamy do Raz de Sein szesnaście mil, to przy korzystnym wietrze o sile 3-4 w skali Beauforta rozwiniemy prędkość pięciu węzłów i teoretycznie dotrzemy tam po około trzech godzinach. Trzeba jednak odliczyć jeden węzeł prędkości na przeciwny prąd więc żeby pokonać szesnaście mil z realną prędkością czterech węzłów potrzebujemy czterech godzin żeglugi. Czyli pobudka o 7:30 i starujemy o 8:07.
Nie zdziwiło nas, że inne jachty postawiły żagle dokładnie w tym samym czasie. W okienko trafiliśmy punktualnie i nic nie wskazywało na to, że za piętnaście minut, kiedy już będziemy kawałek dalej, za naszymi plecami woda się zagotuje.
Tego dnia zrobiliśmy kolejny duży przeskok, podczas którego pokazały się pierwsze delfiny i zacumowaliśmy w Le Guilvinec. Wcale nie planowaliśmy tam cumować, ale wiatr niespodziewanie się skończył i przed zmrokiem nie mieliśmy szans dotrzeć do kolejnej mariny czy bezpiecznego kotwicowiska. Z mapy i locji wynikało, że jest to typowy duży rybacki port, w którym jachty nie mają czego szukać, a pomiędzy godziną 16:00 a 18:30 mają wręcz zakaz wjazdu gdyż jest to pora powrotu rybaków z morza.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU
Już po minięciu główek nasze obawy zaczęły się jednak rozwiewać. Zobaczyliśmy pełne kolorowych kutrów rybackich nabrzeża, które mogą stanowić inspirację dla każdego fotografa i malarza. Poza tym port żył. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie oczywiste. Widzieliśmy i znamy bardzo wiele portów, w których zawód rybaka zaczął zamierać czy wręcz jest niemile widziany a tutaj trafiliśmy na współczesne bretońskie rybactwo w pełni rozkwitu. W porcie znaleźliśmy ostatnie wolne miejsce przy niewielkim pomoście dla małych łodzi i natychmiast udaliśmy się na ląd. Miasteczko od razu nam się spodobało. Żeby było ciekawiej, na każdym rogu spotykaliśmy knajpki, w których była muzyka na żywo a na ulicach widać było w końcu bawiących się ludzi.
Okazało się, że nie dość, że trafiliśmy w ciekawe miejsce, to jeszcze trafiliśmy tu 21 czerwca, który we Francji jest oficjalnym świętem muzyki. Mimo zmęczenia bawiliśmy się doskonale po późnych godzin.
Rano trzeba było zorganizować tankowanie i wodę. Woda była na pomoście ale stacji benzynowej nigdzie nie widzieliśmy. Koło nas kolejno cumowali wędkarze wracający z połowów.
- Dzień dobry, przepraszam, czy rozmawia pan po angielsku?
Zagadnąłem jednego z wędkarzy.
- Tak, ja akurat rozmawiam.
- To świetnie, bo szukam stacji benzynowej i może wiesz gdzie znajdę najbliższą.
- Jesteście Brytyjczykami?
- Nie przypłynęliśmy z Polski.
- A to już lepiej. Nie ma tu żadnej zbyt blisko ale jak chcesz to podwiozę cię i zatankujesz.
- Wielkie dzięki!
Wsiedliśmy natychmiast i po drodze ucięliśmy sobie miłą pogawędkę a po powrocie na keję w dowód przyjaźni bretońsko-zachodniopomorskiej otrzymaliśmy od wędkarza trzy wielkie, żywe kraby, które zjedliśmy na obiad.
To nie był koniec niespodzianek. Myśleliśmy, że w niedzielę nie można tu niczego załatwić, a okazało się że tego dnia odbywa się w miasteczku targowisko, w ramach którego na każdej ulicy można nabyć wszelkie dobra, w większości lokalnego wyrobu. Od zapachów i kolorów można dostać zawrotów głowy. Były sery, ciasta, wędliny, pieczenie, owoce morza wina, cydr i wszelkie inne mydło i powidło. Bez atestów, banderoli, certyfikatów i sterylnych opakowań. Naturalne, prawdziwe jedzenie dla ludzi. Nikt się nie zatruł, nikt nie umarł, sanepid nie dostał medalu i wszyscy byli zadowoleni.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU
Na zakończenie dnia odwiedzili nas kolejni wędkarze, którzy szybko dowiedzieli się o naszej wizycie w miasteczku. Eric podarował nam cztery świeżutkie rybki. Jedna to przepyszny moron a trzy pozostałe były dla mnie nowością ale ich francuska nazwa nie do zapamiętania. Odwdzięczyliśmy się paroma kieliszkami polskiej wódki i zaproszeniem na zwiedzanie jachtu.
Następnego dnia w drodze na Îles de Glénan mieliśmy co wspominać i co filetować.
Bretonia jest piekną krainą a do tego zamieszkują ją wspaniali, życzliwi ludzie, zahartowani przez morze, które solą wysusza ich skórę zachowując pod spodem niezwykłą słodycz charakterów.
Rejs „Sputnikiem dookoła Ziemi” wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Lyofood, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team