"Sharki" górą!
W The Tall Ships’ Races startują też jednostki mniejsze, których rywalizacja o dobre miejsce w klasie jest bardzo zażarta. W tym roku załoga YKP Warszawa zdobyła w regatach prestiżową nagrodę Friendship Trophy.
W Basenie Prezydenckim w Gdyni i marinie tłum ludzi. Powiewają odświętnie gale flagowe i granatowe proporce The Tall Ships' Races. Powietrze przepełnia żeglarska atmosfera, gwar i ekscytacja związane z nieuchronnie zbliżającym się momentem wyjścia w morze, na który czeka ponad dwa i pół tysiąca żeglarzy z całej Europy. Wśród nich my - załoga Yacht Klubu Polski, który obchodzi w tym roku swoje 85-lecie, oraz nasz dzielny jacht s/y „Sharki".
Po czterech męczących dniach w porcie, spędzonych na prowiantowaniu, sztauowaniu i szeroko rozumianych przygotowaniach do rejsu, wreszcie żegnamy się ze stałym lądem. Jedni z ulgą, inni z żalem. Przyjaciele z różnych części Europy będą uważali to miasto za najlepiej zorganizowany i najbardziej gościnny port regat (a w dodatku najtańszy, co też nie jest bez znaczenia). Trasa parady żagli wiedzie z Gdyni w kierunku Gdańska. Chociaż każdy stara się realizować plan przedstawiony na odprawie kapitanów, pierwsza parada wygląda nieco chaotycznie. Linia startu została wyznaczona na północ od Helu. Czasu na dotarcie do niej jest niewiele, ale udaje nam się zdążyć.
3... 2... 1... 0...
I startujemy ostrym bajdewindem - burta w burtę z jednostkami o wiele bardziej regatowymi, takimi jak „Esprit", „Antwerp Flyer" czy „Ebb Tide", które jeszcze przed wieczorem znikną za horyzontem, zostawiając wszystkich w tyle. Pierwszy wyścig idzie nam całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że jest to nasz pierwszy rejs na „Sharkim". Dopiero uczymy się jachtu i odkrywamy jego możliwości oraz drobne patenciki umożliwiające bardziej efektywne trymowanie żagli. „Sharki" jest względnie lekki (15 t przy 15 m długości) i dożaglowany. Na fale wjeżdża elegancko. Jak na drewniany jacht o poszyciu diagonalnym jest zadziwiająco suchy; zęzy pompujemy tylko od czasu do czasu i generalnie się nie przemęczamy. Przelicznik regatowy 0,7030 daje nam całkiem realne szanse na zajęcie miejsca na podium, a wiatr północno-wschodni - przewagę nad pełniej do wiatru chodzącymi jednostkami.
Race Control, this is „Sharki"!
Codziennie o 0515 i 1615 UTC przekazujemy do komisji regatowej naszą pozycję - na jejpodstawie określa się czas pozostały do przekroczenia mety i ustala ranking. Jako szczęśliwi posiadacze cudownego radia o zadziwiającym zasięgu zbieramy również pozycje od wszystkich okolicznych jachtów, które mają problemy z łącznością. To dzięki temu głos Magdy Makowskiej, naszego kapitana, staje się najbardziej rozpoznawalnym głosem regat. Po każdej sesji raportowania pozycji pniemy się w górę, z pozycji osiemnastej na szóstą, i w końcu na drugą! Oczami wyobraźni już widzimy panią kapitan odbierającą puchar za jakieś zaszczytne miejsce... Los jednak bywa przewrotny - zerwany baksztag skutecznie niweczy nasze ambitne plany. Nie udaje mu się jednak równie skutecznie wyeliminować nas z gry. Wykorzystując sytuację, zmieniamy dużą genuę na mniejszą i stawiamy sztormowego grota. Prognoza 10B to już nie są żarty, część jachtów nawet wycofała się z regat i schroniła się przed sztormem w Tallinie. Załoga „Sharkiego" sztormuje się pod wiatr (na szczęście wieje najwyżej 8B) w kierunku mety. Z drugiego miejsca spadliśmy na dwunaste w klasie C, ale najważniejsze, że wyścig został ukończony, maszt cały, i obyło się bez strat w ludziach.
Zdrastwujtie w Pieterburgie!
Monumentalne piękno tego miasta i bryza od... oczyszczalni ścieków zapierają dech w piersiach, gdy wchodzimy w ujście Newy. Najpierw dokładna kontrola celna i paszportowa, przez którą żaden szpion się nie przedrze. Co ciekawe, plik najważniejszych dokumentów jest dostępny tylko w rosyjskiej wersji językowej, więc Bóg jeden wie, co było w tym podpisanym przez panią kapitan cyrografie. Zanim zacumujemy, należy jeszcze zatankować paliwo ufundowane przez Rosjan, w myśl zasady „Jak dają, to bierz, jak biją, to uciekaj". Mają gest - jak się później przekonamy, zamiast przewidzianych dla nas 150 l paliwa do diesla, naleją naszemu rekinowi aż pod sam korek. Cumujemy „Sharkiego" w jednej z dwóch pływających marin, postawionych na Newie prawdopodobnie z okazji TSR i finału Volvo Ocean Race, który odbył się tam tydzień wcześniej. Marinki są zamknięte dla zwiedzających, więc znika konieczność wystawiania wacht trapowych i można poczuć się bezpiecznie, na przykład, łącząc się z końca kei z wielkimświatem, oczywiście za pośrednictwem bezprzewodowego Internetu. O pięć minut drogi od naszej mariny na załogi czekają czyste, eleganckie i przestronne kontenery sanitarne, przed którymi, o dziwo, nie tworzą się kolejki, oraz pralnia, gdzie, jak w każdym porcie, swoje trzeba jednak odczekać. Klimat Rosji tworzy swoista mieszanka dumy narodowej, tendencji do przesady, gry pozorów i propagandy, z nutką manipulacji. Fascynujące jest właśnie to, że nic nie jest takie, na jakie wygląda. Z rozmów z autochtonami jasno wynika, że obraz nowoczesnej, przyjaznej obywatelom i „innostrańcom" Rosji jest lukrowaną iluzją, stworzoną specjalnie na potrzeby Sail Training International, po to, aby żeglarze z Europy Zachodniej nie czuli się stłamszeni rosyjską rzeczywistością. W czasie tego wydarzenia Rosjanie mogą posmakować wolności „prawie-jak-na-Zachodzie" - nikt nie kontroluje dokumentów pod byle pretekstem, i w ogóle można robić, co się chce, pod warunkiem że zachowujemy się przyzwoicie. Policja raczej nie rzuca się w oczy - ciekawe tylko, ilu jest tajniaków. Wszystko wydaje się piękne, ale czar pryska, kiedy przyjrzymy się konkretnym incydentom, gdzie nie da się uniknąć wejścia w interakcję z lokalną władzą. Okolice trasy tradycyjnej parady załóg całkowicie zamknięto dla ruchu, więc większość ludzi może nas jedynie oglądać przez lornetkę z drugiego brzegu Newy, a po „lepszej stronie rzeki" znajdują się, oprócz załóg, tylko dziennikarze i pojedynczy szczęściarze. W powietrzu wyczuwa się, że impreza ma wymiar bardziej polityczny niż żeglarsko-sportowy. Przy dźwiękach orkiestry i rosyjskich pieśni patriotycznych w wykonaniu załogi „Shtandarta" docieramy do sceny, gdzie nagrody za pierwszy etap regatowy wręcza nie kto inny jak sam Władimir Putin. Uścisk dłoni Putina - bezcenny! Ach, jak lubimy ten rozmach! Tylko dla kogo, tak naprawdę, zorganizowano zlot żaglowców w Petersburgu?
Kurs - nord!
W końcu po czterech dniach pełnych wrażeń ruszamy w dalszą drogę, wykończeni białymi nocami i kulturalnymi ekskursjami. Trzeba przyznać, że program kulturalny był bogaty, a cztery dni na zwiedzanie Petersburga to stanowczo za mało przy tej liczbie „atrakcji obowiązkowych", co oznacza, że kiedyś trzeba będzie tam wrócić. Następny etap to tzw. Cruise in Company, gdzie wskazane są wymiany załóg między jachtami, a wybór portów pozostawia się kapitanom. Odwiedzamy Kotkę, Helsinki i Tallin, gdzie dokonuje wymiany załóg większość polskich jachtów (ze względu na dobre i tanie połączenia z krajem). Droga do Turku znowu pod wiatr, jak to na Bałtyku.
W czasie dwudniowego przelotu nasza nowa załoga (o jeszcze wyższym stopniu feminizacji niż poprzednia) zostaje wtajemniczona w obsługę patentów na jachcie, a część składa należny hołd Neptunowi. Fińskie szkiery robią na nas ogromne wrażenie. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte, gdy statki podszywają się pod pławy i co druga kardynałka nie świeci. Na szczęście noc nie trwa długo, bo już o 0330 czasu lokalnego robi się jasno, i spektakularny świt w szkierach nastraja nas pozytywnie na cały dzień. Najwybitniejszym chyba wynalazkiem Finów jest sauna, prawdziwe dobrodziejstwo ludzkości. Sauna rano, sauna wieczorem, sauna nago, sauna w każdym odwiedzonym przez nas fińskim porcie. W Turku nawet w łazienkach dla załóg jest ogólnodostępna sauna, w której regenerujemy siły przed następnym etapem regatowym. Po drodze na start wpadamy na noc do maleńkiej marinki w Nagu, gdzie, oczywiście, obowiązkowo zaliczamy saunę, po czym o 0300 nad ranem wyruszamy na linię startu. Wyścig drugi zaczyna się na południe od wyspy Utö i jego trasa wiedzie na zachód od Gotlandii. Nasza pani kapitan nie jest zachwycona wyborem tego wariantu przez STI i już wkrótce wszyscy przekonamy się dlaczego. Za Gotlandią wieje słabo, ale 3B wystarcza „Sharkiemu", żeby osiągnąć prędkość 6 w. Z prognoz podsłuchanych przez VHF usiłujemy odtworzyć sytuację baryczną, żeby ułożyć jakąś strategię, ale bez aktualnych mapek pogodowych wysiłki pani kapitan przypominają raczej wróżenie z fusów. Na dziesięć godzin przed zamknięciem mety z naszych kalkulacji wynika, że spokojnie zmieścimy się w czasie i przetniemy metę na długo przed jej zamknięciem, ale Neptun, niestety, jak zwykle ma inne plany i nie zamierza z nami współpracować. Kilkanaście mil od mety wpływamy w ciszę, i ani prośby, ani groźby, ani trymowanie żagli na wszystkie możliwe sposoby, żeby złapać najmniejszy podmuch wiatru, nie skutkują. Morale załogi spada do niebezpiecznie niskiego poziomu, a frustracja rośnie. „Sharki" na dobrze wytrymowanych żaglach wyciąga 2 - 2,5 w na wietrze 4 w, wynik nie najgorszy, ale, niestety, niewystarczający. W momencie zakończenia wyścigu jesteśmy dokładnie o 3,27 mili od linii mety. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, więc z dwojga złego wybieramy to pierwsze.
Z którejkolwiek strony by na to patrzeć, ściganie się jest jedynie pretekstem dla zorganizowania regat. W końcu w The Tall Ships' Races liczy się przede wszystkim integracja międzynarodowego środowiska żeglarskiego, dobra zabawa (a tej nie brakowało) i niesamowita atmosfera, którą tworzą tysiące ludzi dzielących tę samą pasję.
Ostatni port - Kłajpeda
I już stoimy w litewskim porcie. Ceremonia wręczenia nagród transmitowana jest na żywo przez litewską telewizję. Communication Prize, nagroda za pomoc w komunikacji na morzu, nie jest dla nas niespodzianką (w końcu głos „Sharkiego" był najbardziej rozpoznawalny i nieraz słyszeliśmy, że „Radio «Sharki» FM najlepsze"). Zaskakuje nas jednak totalnie finał ceremonii. Oto słynną Friendship Trophy - najbardziej prestiżową nagrodę regat, przyznawaną jachtowi, którego załoga w opinii kapitanów w największym stopniu przyczyniła się do budowania międzynarodowej przyjaźni i zrozumienia, zdobywa... „Shaaaarki"!!! Sukces tym większy, że jesteśmy najmniejszym jachtem w 53-letniej historii regat, który otrzymał to zaszczytne wyróżnienie!
Za nami kawał Bałtyku przeorany kilem. Droga powrotna do kraju dłuży się niemiłosiernie, szczególnie że nęka nas zagadkowa plaga insektów. Jak to zwykle bywa, koniec przygody jest smętny. Żal nam rozstawać się z jachtem, który tak dzielnie się spisał w warunkach bojowych, i wszystkimi poznanymi na regatach ludźmi. Na szczęście myśl o następnych regatach (a za rok będą aż cztery tego typu imprezy!) pozwala nam przetrwać do przyszłego roku. Możecie być pewni, że jeszcze usłyszycie o załodze Yacht Klubu Polski Warszawa!
Tekst i zdjęcia: Marta Stebnicka
Artykuł pochodzi z listopadowego wydania miesięcznika "Żagle" 11/2009.