"Selma" na Georgii Południowej!
"Selma" dotarła na Południową Georgię! Jak przebiegał rejs, jakie panowały warunki, jak radziła sobie z nimi załoga i wreszcie jak wygląda życie na Georgii Południowej - można przeczytać w niezwykłej relacji kapitana Tomasz Łopata, uczestnika wyprawy.
Naszą żeglugę z Ushuaia na Georgię Południową z całą pewnością nie można określić słowem „jachting”. Pierwszy wpis do dziennika – wiatr 9-10B. Statystyki trasy Ushuaia – Grytviken: 1220 mil, 160 godz. na żaglach, 2 godz. na silniku, średnia prędkość 7,5 kt, trzy dni ze średnią ponad 200mil na dobę. Wiatr – 114 godz. powyżej 8B w tym 6 godz. powyżej 11B, 11 godz. powyżej 10B, 21 godz. powyżej 9B i 65 godz. powyżej 8B. Co daje tylko 2 doby poniżej 8B. Fale – tu już ocena jest czysto subiektywna i mogę tylko przytoczyć słowa sir Chichestera, który gdy dotarł w „pięćdziesiątki” napisał „fale na Oceanie Południowym zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie”. Ogromna przestrzeń oceanu wokół Antarktydy niezatrzymywana kontynentami, pędzona nieustającymi sztormami wytwarza fale o których trudno mówić, gdyż można być łatwo posądzonym o grafomaństwo. Więc napiszę tylko – nie są małe... Najgorsze oczywiście jest to, że sztormowy wiatr oscyluje z kierunków SW do N nie słabnąc na silne. Powoduje to, że jedna fala idzie prosto w rufę i wtedy jacht surfuje osiągając prędkości chwilowe 14 w, by potem w dolinie fali zwolnić. Jeśli wtedy następna fala przyjdzie prosto w burtę może być naprawdę groźnie. Wachtowy i sternik muszą zerkać cały czas za plecy oceniając sytuację, a w nocy wykazać się szóstym zmysłem lub po prostu mieć szczęście. Praca na sterze w tych warunkach była wyjątkowo ciężka. Dodajmy do tego zimno i padający czasem poziomo śnieg... Były momenty, gdy płynęliśmy z wiatrem ale fala przychodziła z baksztagu lub co gorsza w pół burty, co przy prędkościach ponad 10 w, wietrze 45 w wymagało pełnej koncentracji od sternika. Co jakiś czas fale z różnych kierunków nakładały się na siebie wytwarzając załamującego się „białego dziada”, przed którym nawet duże jednostki muszą czuć respekt. Dwa takie „dziady” zwaliły nam się do kokpitu zmieniając go chwilowo w basen i wywołując raz zamęt w kuchni z powodu niedomkniętego okienka. Na szczęście Selma jest wyjątkowo dzielną jednostką projektowaną na regaty w czasach, gdy jacht musiał wytrzymać wszystko. Do tego długość ponad 20 metrów i 40 ton powoduje, że czujemy się na niej naprawdę bezpiecznie. Ale baksztagowa fala zbierała swoje żniwa i pomimo dużego doświadczenia załogi przez pierwsze dwa dni mało osób zjawiało się na posiłki, a niektórzy z przykrym zdziwieniem odkryli, że jednak nie są odporni na chorobę morską. W końcu między chmurami pojawiły się szczyty Georgii i Południowej i zakończyliśmy tę (trudno uwierzyć) łatwiejszą część rejsu – żeglugę z wiatrem. Ale na razie nikt nie chce myśleć o zdecydowanie trudniejszej i co najmniej dwa razy dłuższej - powrocie pod wiatr i pod fale. Wpłynęliśmy na spokojne wody King Edward Cove. Każdy z dreszczem emocji myśli o nadchodzących cudach Georgii i każdy na swój sposób przeżywa wyłaniający się widok - Grytviken.
Zacumowaliśmy. Powitał nas pingwin królewski podchodząc pod samą burtę Selmy. Zaaferowany nowymi gośćmi potknął się na naszej cumie po czym zniesmaczony pożegnał nasze towarzystwo. Podczas gdy w mesie trwała odprawa, nieopodal nas, w kolonii słoni morskich przyszło na świat młode. Staliśmy zafascynowani, dzika przyroda bez zbędnych wstępów pokazała swe fascynujące oblicze. W mesie, podczas odprawy z panią Pat musieliśmy wykazać się znajomością reguł dotyczących ochrony przyrody na Georgii, dostaliśmy też wytyczne, gdzie możemy się poruszać i kotwiczyć. Przygotowaliśmy też specjalny płyn do dezynfekcji butów i ubrań, by nie roznosić bakterii i wirusów między poszczególnymi koloniami zwierząt. W końcu ruszyliśmy na wycieczki. Najpierw była wizyta na poczcie i wysyłanie kartek do najbliższych. A potem już spacer do Grytviken...
„Twarde miał serce Stary Larsen..”
W kościele (prawie stuletnim) stoi popiersie założyciela Grytviken – Larsena oraz biblioteka pełna norweskich woluminów. Założone w 1904 roku Grytviken funkcjonowało jako stacja wielorybnicza przez 61 lat. Wciąż stoją na brzegu zbiorniki na olej wielorybi, wyciągarki, piły, kotły. Cała potężna machineria używana w jednym celu...
„Nie ma już wielorybich stad...”
175 000 wielorybów poniosło śmierć na wodach wokół Georgii Południowej. Wody zatoki King Edward miały przez cały ten czas kolor czerwony, a smród ze stacji wielorybniczych można było ponoć poczuć nawet pod wiatr. Wielorybnictwo przynosiło dochód i nikt nie myślał wtedy o zabijaniu wielorybów w kategorii rzezi. Była to bardzo ciężka praca w skrajnie trudnych warunkach przy której wielu ludzi poniosło śmierć. Wszystko w jednym celu – zdobycia bogactwa.
„Spłynęły tony mięsa krwią, dziś białe żebra w piachu tkwią...”
Od tamtej pory populacja np. Płetwala Błękitnego spadła do 1% i niestety nie odnawia się... Pływając po wodach antarktycznych od sześciu lat i spotykając osoby które są tu 5 razy dłużej niż ja, nie spotkałem jeszcze ani jednej, która widziałaby to szlachetne zwierzę...
„Stary kitoboj stoi w porcie... zaryty nosem w plaży piach”
Stoi ich nawet pare, rdza zżera kadłuby, a trawa wyrasta wokół dziobów. Łańcuchy kotwicznie żałośnie zwisają z kluz tworząc pordzewiałe kopy stali na plaży, lufa działka harpunniczego szyderczo celuje w niebo. Na brzegu poukładane groty harpunów. Już nie wystrzelą...
„Gryzie rdza harpunu ostrą pikę”
Ale między tymi smutnymi szkieletami budynków, maszyn, statków i sterty innego żelastwa jest życie. Nie ma tak licznych stad uchatek jak na starych fotografiach gdzie wraz ze słoniami morskimi setkami sztuk leżały na plażach. Ale są. Obok zardzewiałej wyciągarki wielorybich ciał leży parę sztuk samic, ogromny samiec i czarne maluchy. Patrzą spokojnie na fotografujących ich ludzi, one nie muszą się już ich obawiać. Krew jednak wciąż się leje, ale tym razem już tylko w walkach o haremy, samce napierają na siebie, rycząc ogłuszająco i uderzając się potężnymi cielskami. Dominator przepędza konkurentów i po chwili obejmuje już płetwą samicę rozpoczynając miłosne igraszki. Obok pingwiny królewskie patrzą na to wszystko z niezmąconym spokojem.
„Dziewiczy wrócił czas w Grytviken”
O starych czasach przypomina nam muzeum, a w nim eksponaty z epoki, sprzęt wielorybniczy oraz szokujące nas zdjęcia wielorybników podczas pracy - wielkie cielska wielorybów rozcinane piłami, nożami, ćwiartowane i przetapiane na olej... Obok, może dla równowagi, zdjęcia z życia mieszkańców, młoda para wychodząca po ślubie z kościoła, trójka roześmianych dzieci, dostojne władze Grytviken. Stoją również eksponaty z badań nad tutejszą fauną i florą oraz obrazy z niechlubnej inwazji Argentyńskiej. Nasi wspinacze podziwiali zdjęcia z wypraw górskich. Szczyty Georgii są uznawane za jedne z najtrudniejszych tras na świecie.
„Nie ma już ludzi z tamtych lat”
W końcu trafiłem na ścieżkę prowadzącą na cmentarz. Szukałem jednego grobu – sir Ernesta Shackletona. Ten niezwykły człowiek, jeden z pionierów wypraw antarktycznych wyruszył właśnie stąd w swą najsłynniejszą i najbardziej dramatyczną podróż. Po 18 miesiącach spędzonych w lodach, 18. dniowej żegludze 7. metrową szalupą i 36. godzinach marszu non-stop przez góry Georgii Południowej dotarł do punktu startu – Grytviken. Polecam gorąco zapoznać się z historią tej wyprawy. Stałem pełen zadumy przy jego grobie patrząc też na grób obok – w 2011 roku przywieziono tu prochy Franka Wilda, najbardziej wiernego towarzysza Shackletona, jego „prawej ręki”. Teraz razem pełnią wieczną wachtę w miejscu, które było im tak bliskie.
Grytviken – „Brama do Antarktydy”; historia od czasów Jamesa Cooka, który wprowadził Georgię Południową na mapy świata, przez kolejnych odkrywców, potem łowcy fok, rzeź wielorybów i na koniec uwolniona wreszcie od ludzi przyroda i naukowcy próbujący przywrócić faunę i florę do pierwotnego stanu.
Chodziłem po Grytviken wspominając słowa piosenki Jurka Porębskiego. Każde jej słowo pasowało do rzeczywistości. Wracałem szczęśliwy, że kolejne marzenie udało się zrealizować...