Samotny rejs kpt. Andrzeja Wojciechowskiego na jachcie „Karfi” - podsumowanie
Równo 100 godzin minęło od rozpoczęcia mojego samotnego rejsu do momentu minięcia stawy Młyn na zachodniej główce Świnoujścia. W założeniach miały to być prywatne „regaty” trzech kolegów, które potwierdziłyby możliwość zorganizowania takiej imprezy w następnym roku, ale już oficjalnej wpisanej do kalendarza regatowego PZŻ. Chodziło o zebranie bagażu doświadczeń, które umożliwiłyby jak najlepsze przygotowanie imprezy na dystansie 500 mil morskich.
Nie do końca wszystko udało się zrealizować. Ze względu na zapowiadane ciężkie warunki sztormowe, moi koledzy postanowili – bardzo rozsądnie – nie wystartować 16 lipca, lecz poczekać na poprawę pogody. Tak byłoby najmądrzej. Natomiast mój harmonogram rejsów pozwalał mi na wyjęcie z moich planów właśnie tylko tego jednego tygodnia, od 16 lipca do 22 lipca. Pozostało więc podjąć decyzję. Albo w ogóle zrezygnować z płynięcia albo popłynąć samodzielnie w ogłoszonym terminie. Wielokrotnie przeglądałem różne serwisy pogodowe. Wynikało z nich, że:
1. Przeważająca siła wiatru, który będzie występował na Bałtyku południowym, będzie oscylować w okolicach 6 ˚B (z mocniejszymi szkwałami).
2. Kierunki wiatrów (przynajmniej na 3 dni naprzód) będą układały się na poszczególnych odcinkach trasy od pełnego bejdewindu do baksztagu
3. Ważnym aspektem było zebranie doświadczeń (na własnej skórze), aby móc służyć radą i pomocą przyszłym uczestnikom regat. Przecież w tygodniowym rejsie non stop nie da się przewidzieć dokładnie warunków pogodowych.
4. Jednym z ważnych elementów był również fakt, że znam bardzo dobrze Karfiego. Przeżyłem na nim sztorm (9˚B) na Atlantyku i wiedziałem, że od strony technicznej (pod warunkiem zachowania zasad dobrej praktyki żeglarskiej) jest w stanie przetrwać w ciężkich warunkach.
5. Znam również swoją odporność w trudnych warunkach i ufam swoim umiejętnością i wiedzy.
Decyzja została podjęta nie wątpliwie pod pewną presją. Nie mogłem się poddać na samym wstępie. Przecież po drodze (specjalnie tak ułożyłem trasę) było wiele miejsc, gdzie można było w ostateczności się schować. Dlatego uważałem (i dalej tak uważam), że nie była to decyzja samobójcza. Była to decyzja, która miała wykazać możliwość żeglowania przez kilka dni, samotnie, bez względu na warunki atmosferyczne. Przecież tworzę tę imprezę dla tych wszystkich, którzy marzą o startach w oceanicznych regatach. Tam niestety nie ma możliwości przepłynięcia całej trasy bez sztormów a wręcz przeciwnie niektóre trasy tych regat z założenia przebiegają przez rejony ciągłych sztormów. I nikt nie uważa ich uczestników za szaleńców.
Pomimo pewnych wahań wewnętrznych postanowiłem więc – zgodnie z planem – o godzinie 1200 rozpocząć swój samotny rejs.
Dwa refy na grocie i mała genua okazały się bardzo dobrym zestawem żagli. Karfi bez wielkiego przechyłu rozpędził się do 7 węzłów. Żegnany przez komandora Klubu Żeglarzy Samotników Janusza Charkiewicza i fotografa Marka Wilczka, którzy byli obok na motorówce, Karfi skierował swój dziób w stronę poszczególnych znaków kursowych wyznaczających trasę biegu. Po kilkunastu minutach człowiek zostaje sam. Zaczyna się rozglądać, próbuje ustawić jacht na samosterowność. Cieszy się, że rozpoczął realizację swojego planu i jest pełny optymizmu. Jacht żegluje ok. 70˚ do wiatru z prędkością oscylującą przez cały czas w granicach 7-8 węzłów. Przy zachodnim wietrze, morze praktycznie bez fali (1 do 1,5 metra). Żegluga wręcz upaja. Z nawyku obserwacji wyłapuję przed sobą biały żagiel, jakieś 2 mile przede mną, idący tym samym kursem. Niezapowiedziany ( i nie świadomy tego) „rywal”. Jest kogo gonic, jest się z kim porównać. To nic, że żeglarz przede mną nic o tym nie wie. Dla mnie ważne jest, aby przyśpieszyć, aby zmniejszyć dystans. Płyniemy tak przez ok.2 godziny. Na wysokości Greifswalder Oie zaczynają zbliżać się do nas mocno wybudowane cumulonimbusy. Idą od strony lewej burty, całymi stadami. Widać pod nimi ścianę opadu. Dochodzą od nich również mocniejsze podmuchy wiatru. Kilka z tych chmur przechodzi przed naszym dziobem, kilka za rufą. Po ich przejściu, za nimi, pokazuje się piękna tęcza. Jedna z chmur przykrywa mojego domyślnego „rywala”. Jacht znika nagle za ścianą deszczu. Po ok. 10 minutach chmura wypuszcza go ze swych objęć. Widzę jacht stojący dziobem do wiatru z łopoczącymi żaglami. Po chwili odpada i kontynuuje dalej żeglugę. Ciekawe, jaką miał siłę szkwał, który go dopadł? Nie zdążyłem sobie w myślach odpowiedzieć na to pytanie, gdy poczułem raptowny przechył na prawą burtę i mocne uderzenia grubych kropli deszczu. Siła z jaką uderzały była tak duża, że czułem je na całym ciele pomimo grubego sztormiaka. Karfi sunął bokiem przez jakieś 10 może 15 sekund. Zaskoczenie było tak nagłe, że trudno określić mi czas trwania tego zdarzenia. Po chwili siła bocznego oporu spowodowała, że zaczęliśmy płynąc bardziej do przodu niż w bok. Dopiero teraz spojrzałem na wiatrowskaz. Pokazywał 32 węzły prędkości wiatru. Po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Pokazało się nawet słońce. Nauczka a raczej przypomnienie, żeby oczy mieć dookoła głowy, wzmogła moją czujność. Zacząłem oglądać się za swoje plecy. Stwierdziłem również, że zbliżam się do mojego „rywala”. Według mnie niósł za dużo żagla, co powodowało, co jakiś czas gwałtowne ostrzenie jego jachtu aż do łopotu i zbyt duży przechył. Obserwuję potężnego cumulonimbusa na godzinie 1000. Tor jego ruchu jest trudny do określenia. Może przejdzie przede mną. Według mnie na pewno dopadnie jacht „rywala”. Po pół godzinie widać wyraźnie, że chmura jest dużo bliżej, ale cały czas na godzinie 1000. A więc dopadnie mnie. Mam trochę czasu. Analizuję wszystkie zasłyszane i przeczytane informacje o zachowaniu się w takiej sytuacji. W rejsie turystycznym najlepiej byłoby zrzucić żagle i ewentualnie na silniku przeczekać uderzenie. Sprawdzam jednak trasę regatowo, więc silnik odpada. Zrzucenie żagli w pojedynkę a potem ich stawianie na rozchwianym morzu to też niebezpieczna zabawa. Poza tym wielu żeglarzy twierdzi, że pozbawianie się jakiegokolwiek napędu, też nie jest dobre w takich sytuacjach. Czytałem kiedyś o sztormowaniu przez stanięcie w dryf. Pomyślałem, że może sprawdzić takie rozwiązanie. Obejrzałem się znów w kierunku nadchodzącej chmury i stwierdziłem, że jest już zbyt, blisko aby Myślec o jakimkolwiek innym rozwiązaniu niż właśnie stanięcie w dryf. Szła na mnie ściana pyłu wodnego, który zbliża się do Karfiego z niewiarygodną prędkością. Przed tą ścianą z fali o wysokości 1-1,5 metra robiła się gładka powierzchnia, jakby tarka. Morze zostało w kilka sekund „wyprasowane”. W tym momencie zdałem sobie sprawę o sile szkwału. Decyzja, stanąć w dryf jak najprędzej. Dla Karfiego wyostrzenie i przejście linii wiatru, to zaledwie kilka sekund. Patrzę jeszcze w stronę sąsiada i widzę jak staje w linii wiatru, prawdopodobnie przy pomocy silnika. Widzę jak „fala uderzeniowa” zaczyna przechylać Karfiego. Cały lewy pokład, do nadbudówki, zanurzył się w morzu. Jacht pchany siłą szkwału przesuwa się bokiem. Wygląda to jakby był pługiem, który odgarnia śnieg. Stoję pionowo na ściance kokpitu, trzymając się lewą ręką achtersztagu a prawą kosza rufowego. Ster całkowicie wyszedł z wody, więc w ogóle nie reaguje. Cały czas myślę, czy woda wleje mi się do środka. Ale przebudowany na Karfim kokpit zatrzymuje wodę i nie pozwala jej dostać się do wnętrza jachtu. Naprawdę trudno mi powiedzieć ile to trwało. Zdążyłem przepuścić przez głowę kilka myśli. Czy jacht wytrzyma? Czy dam radę nacisnąć distress? Jak dostać się do kapoków? Czy dam radę wypiąć się z szelek asekuracyjnych? Może jednak trzeba było nie wypływać? Po kilkunastu może kilkudziesięciu sekundach przechył zmniejszył się tak, że tylko falszburta była w wodzie. I wówczas spadł grad, z siłą kłujących igieł. Nie wiedziałem gdzie schować twarz i dłonie. Ale instynkt kazał mi się dalej mocno trzymać achtersztagu i kosza rufowego. Po kilku minutach kataklizm przeszedł. Wiatr wrócił do 6˚B. Wyprowadziłem Karfiego z dryfu i ustawiłem na kursie. Przywiązałem ster i zszedłem do środka ocenić straty. Okazało się, że moje sztauowanie przetrzymało szkwał. Poza workami żagli i torbami z rzeczami do ubrania, które leżały na lewej burcie, cała reszta „drobiazgów” (prowiant, gary, sztućce, naczynia, książki, narzędzia itp.) leżała na swoim miejscu. Ruszyłem do wewnętrznej pompy zenzowej. Dziesięć ruchów handszpakiem opróżniło zbiornik balastowo-zenzowy. Nie było więc tego zbyt wiele. To dzięki zamknięciu, przed wypłynięciem, wszystkich zaworów w przejściach burtowych oraz wywietrzników. Po gretingach toczyła się tylko 5 litrowa butelka z wodą. Zabrałem z sobą pneumatyczny pas ratunkowy, (który kiedyś wygrałem w konkursie magazynu Wiatr) i wyskoczyłem do steru. Szybka analiza warunków. Wiatr 6˚B, kierunek zachodni. Karfi płynie sam z przywiązanym sterem, na dobrym kursie. Szukam sąsiada. Jest ok. 1 mili przede mną. Widzę, że walczy z rozdartą genuą. Tak jak myślałem, stanięcie w linii wiatru z łopoczącymi żaglami może doprowadzić do ich rozerwania. Taką zasadę wpajali mi na STS „Chopin” moi kapitanowie. Tzn. jak nie zwiniesz rejowych przed sztormem, to niesiesz je do końca. Może przeżyją, bo gdybyś je podniósł na gejtawach, to na 100% je rozerwiesz. Po uporaniu się z rozdartym żaglem mój sąsiad, na silniku skierował się na wody Greifswalder Bodden, a ja zostałem sam na swoim kursie. Jeszcze dwa razy dopadały mnie szkwały z pod chmur „kowadeł”, ale były już dużo słabsze. Za każdy razem stawałem w dryf tuż przed uderzeniem szkwału, by po jego przejściu wrócić bez strat na właściwy kurs. Po przejściu frontu, siła wiatru ustabilizowała się na 6˚B. Mknęliśmy jak „Inter City” na świeżo wyremontowanym odcinku torów. Po minięciu boi Arkona mieliśmy baksztag. Średnia prędkość pokazywana na „zegarze” wynosiła między 8 a 9 węzłów. Człowiek sam do siebie się uśmiecha w takich chwilach. Jacht mknie do celu, bez trzymania steru. Można zając się posiłkiem. Najwygodniej sporządzić go przy pomocy chleba i kabanosów. Do tego kawa z termosu, przygotowana jeszcze w Świnoujściu i „żyć nie umierać”. Lipcowe dni są jeszcze długie, płynie się, więc dość komfortowo. Rankiem mijam północny Bornholm i na „motyla” kieruję się na Christianso. Przed południem mogę skierować się już w stronę Kołobrzegu. Wiatr ma cały czas sprzyjający kierunek. Płyniemy półwiatrem, dla Karfiego to najszybszy kurs. Wprawdzie po opuszczeniu wód otaczających Bornholm dopadły mnie ciągłe opady deszczu, lecz dobra prędkość wynagradzała chlupot wody w kaloszach. Im bliżej boi KOL tym wiatr bardziej odchodzi w prawo, by w końcu wyraźnie dmuchać z NW. Do tej pory udaje się unikać halsowania pod wiatr. Przebieg rewelacyjny, ale to głównie zasługa kierunku i siły wiatru. Pod Niechorzem zaczynają mi się zamykać oczy. Pierwsza noc była nieprzespana, bo czułem się znakomicie. Druga, do tej pory, również mijała bez problemów, ale organizm zaczynał domagać się odpoczynku. Robię mocną kawę do termosu, którą co kilkanaście minut łykam, aby utrzymać otwarte powieki. Tak dopłynąłem pod molo w Międzyzdrojach. Zwrot przez rufę i przyjmuję kurs w drogę powrotną. Odwracam się do tyłu. Widzę latarnię i główkę wejściową Świnoujścia. Tak blisko do spokojnej kei w Basenie Północnym. Można się wysuszyć i wyspać. To była największa pokusa zakończenia rejsu, właśnie w tej chwili. Głównie jednak z powodu dobrego kierunku wiatru z NW i prędkości 7-8 węzłów, przełamałem głos „rozsądku” na rzecz głosu „przygody” i postanowiłem więcej się nie oglądać do tyłu. Jacht nie miał większego problemu z utrzymaniem właściwego kursu. Siedząc w kokpicie próbowałem trochę odpoczac, zamykając oczy, które otwierałem przy mocniejszym uderzeniu fali w burtę. Korygowałem utracony wówczas kurs i znowu zamykałem oczy, do następnego uderzenia fali. Po ponownym minięciu boi KOL i ustawieniu kursu na Christianso, na horyzoncie pojawił się brzask. Kolejna noc za nami. im bardziej jesteśmy dalej od polskiego wybrzeża tym wiatr odchodzi bardziej w lewo. W końcu mamy dokładny West. Karfi znów słucha się przywiązanego steru, co pozwala zamknąć oczy na kilka do kilkunastu minut. Pod Bornholmem deszczowe chmury się rozsuwają. Pokazuje się słońce, ale również wiatr zaczyna słabnąc. Rozrefowuję całego grota, dzięki czemu utrzymuję prędkość 5-6 węzłów. Po minięciu Christianso pierwszy raz mam wiatr w dziób. Halsowanie pod słabą czwóreczkę nie przysparza większych kłopotów, chociaż zmęczenie cały czas daje znać o sobie. W między czasie rozgłośnie duńskie i szwedzkie ogłaszają „gale warning” dla Bałtyku W, S i SE. Niebo nic złego nie zapowiada, lecz nie zwykłem lekceważyć takich komunikatów. Po minięciu północnego Bornholmu i wyjściu na otwarte morze, zarefowałem grota na trzeci ref i zmieniłem genuę na marszowego foka. Prędkość spadła do 3 węzłów. Komunikaty o sztormie cały czas były jednak powtarzane, co studziło moje chwilowe zapędy do postawienia dużych żagli. Tym bardziej, że byłem coraz bardziej zmęczony a przede mną była kolejna noc. Przedostałem się przez statkową rutę pod szwedzki brzeg, ustawiłem jacht przy wietrze WSW na samosterowność i zamknąłem oczy, czy też raczej one zamknęły się same. Nie wiem jak długo to trwało. Obudził mnie odgłos padającego deszczu. Żadnych innych złych odznak nie odczuwałem. Postanowiłem jednak wychylić głowę na zewnątrz. Karfi płynął pełniakiem dokładnie na wschód. Poza lewym trawersem miałem latarnię Sandhammaren. Trudno było mi stwierdzić ile mil straciłem, gdyż nie miałem pojęcia, w którym momencie Karfi zawrócił. Siła wiatru dalej dość mizerna, a jego kierunek nie pozwalał na bezpośredni kurs na Arkonę. Zaczęła się halsówka. Wokoło słychać było maszyny mijających mnie statków. Żadnych świateł poza smugą latarni Sandhammaren. Nawet gdyby odwołano ostrzeżenie o sztormie, to też chyba nie zmieniłbym żagli na większe. Byłem zupełnie bez sił. W ten sposób dotrwałem do świtu. Koło 0700 chmury rozpierzchły się. Wiatr ok. 2-3˚B z dłuższymi, (co pewien czas) okresami zupełnej ciszy. Mapa elektroniczna pokazuje, że jakiś prąd cofa nas do tyłu. Chcąc nie chcąc stawiam genuę i rozrefowuję grota. Komunikaty „gale warning” ciągle są powtarzane. Koło południa przychodzą znów deszczowe chmury, ale wiatru dalej jak na lekarstwo. Nie wiadomo czy właśnie taka pogoda nie jest bardziej męcząca niż silny wiatr. Chęć jak najlepszego wykorzystania każdego podmuchu nie pozwala mi na odespanie poprzednich nocy. Co pewien czas mijają mnie , w obu kierunkach, jachty na silnikach. A prostopadle do mojego kursu suną promy do Ystad i Świnoujścia. Przed 2300 GPS pokazuje mi, że jestem tuż przed boją Arkona (jakieś 2 mile). Wiatr zaczął przybierać na sile. Ustalił się też jego kierunek na WNW. W ciągu 15 minut jego siła wzrosła z 2˚B na 6˚B. Niemcy również ogłosili ostrzeżenie sztormowe. Na horyzoncie od zachodu pokazała się chmura kowadło, taka sama jak te z pierwszego dnia. Zrzuciłem całkiem grota i zamieniłem genuę na foka marszowego. W radio słychać było rozmowy między statkami, odnośnie ostrzeżenia o sztormie. Jednak umieszczone w środku jachtu radio nie było zbyt dobrze przeze mnie słyszane. Do zatoki miedzy Arkoną a Jasmundem zmierzały dwa małe statki. Stał już tam całkiem spory statek załadowany kontenerami. Domyśliłem Si, że ma to związek z nadchodzącą chmurą. Postanowiłem płynąc również w głąb zatoki, dopóki będę mógł a gdy przyjdzie szkwał ustawię się baksztagiem i skieruję Karfiego pod osłonę wysokich klifów Rugii. Zbliżająca się chmura miała - dosłownie – kształt grzyba po wybuchu bomby atomowej. Widać było strugi deszczu, które uderzając w powierzchnię morza zamieniały się w pył wodny, który kłębiąc się w postaci białych bałwanów zbliżał się w moim kierunku z wielką prędkością. Zdążyłem obrócić się rufą do nadchodzącego uderzenia, gdy poczułem gwałtowne przyspieszenie kadłuba. Wiatrowskaz, który przed chwilą pokazywał siłę wiatru między 35 a 42 węzły, pokazywał nagle same kreski. Czyli jak mówią żeglarze „przekręcił się”. Nie wiem, jaka mogła być jego siła, nawet nie będę próbował zgadywać. Karfi „szedł” w ślizgu przez jakieś 15 minut. Przez ten czas znalazłem się w pobliżu klifów tuż za Lohme. Zrobiłem więc 4 mile w 15 minut. Prędkość w czasie tego 4 milowego ślizgu wynosiła ok. 16 węzłów. I to wszystko na 24 m² foka. Po przejściu szkwału prędkość wróciła do 8 węzłów. W ciągu 6-7 godzin powinienem być więc w Świnoujściu. Pod osłoną klifu zbliżałem się latarni morskiej Kolicker Ort. Ponownie zaczęto nadawać ostrzeżenie sztormowe. Tym razem wyraźnie słyszałem zapowiedź wiatru o sile 9˚B. Wiem z doświadczenia, że gdy zapowiada się siłę wiatru, to jest to wielkość, która występuje przynajmniej przez godzinę. Natomiast krótsze, kilku minutowe dużo mocniejsze szkwały, nie są ogłaszane. Głównie ze względu na swoje lokalne występowanie. Mam więc za pasem sztormową noc o szkwałach powyżej 9˚B, które na dodatek mogą mnie zaskakiwać dzięki czarnej nocy. Wprawdzie adrenalina trzyma mnie w dobrej formie, lecz wiem, że zmęczenie wróci i to być może w jeszcze większym natężeniu. To wszystko „szepcze” mi abym skorzystał z odległego o 4 mile, widocznego już portu Sassnitz. Kilka minut walczyłem ze sobą samym. Decyzję pomogła mi podjąć ulewa, która pomimo ubranego sztormiaka przeniknęła do samej bielizny. Miałem dość. Marzyłem tylko, aby się wysuszyć i wyspać. I w ten sposób podjąłem decyzję o zrobieniu przerwy i zawinięciu do Sassnitz. Po zacumowaniu, podłączyłem prąd i włączyłem farelkę. Porozwieszałem mokre rzeczy i nastawiłem budzik na 0500 rano. Obudziło mnie stukanie w pokład, to bosman zbierający opłaty za postój. Była 0900 więc budzik nie zadziałał? Czy raczej nie był w stanie mnie obudzić? Śniadanie, klar, SMS do żony i przyjaciół i byłem gotowy do powrotu. Wskoczyłem w wysuszony sztormiak i przygotowałem się do wyjścia z portu. W tej chwili podjechała straż graniczna z celnikami i zażyczyła sobie odprawy. No cóż, trochę byli zdziwieni, że sam tłukę się w taką pogodę, ale po 10 minutach już niepokojony przez nikogo skierowałem się w stronę główek wyjściowych.
Wiatr zachodni, siła 6˚B, idealne warunki do powrotu do Świnoujścia. Genua 2 i pełny grot pozwoliły przebyć dystans Sassnitz – Świnoujście w 5 godzin. Dokładnie o 1559 minąłem prawy trawers stawy Młyn. Minęło więc dokładnie 100 godzin od rozpoczęcia do końca mojego rejsu. Rejs pozwolił mi żebrać doświadczenia, których w żadnych książkach do tej pory nie znalazłem. Mam nadzieję, że jestem w stanie odpowiednio przekazać te doświadczenia wszystkim, którzy będą chcieli wystartować w następnym roku w I Regatach AWK 500 mil. Pozyskałem już głównego partnera, którym jest siec hipermarketów budowlanych Leroymarlin oddział Szczecin oraz patronat Klubu Żeglarzy Samotników. Chciałbym również, żeby poza żeglarzami startującymi samotnie, wystartowały załogi dwuosobowe.
Zrobię wszystko, aby AWK 500 mil wpisały się na stałe do kalendarza regatowego naszego kraju.
Równo 100 godzin minęło od rozpoczęcia mojego samotnego rejsu do momentu minięcia stawy Młyn na zachodniej główce Świnoujścia. W założeniach miały to być prywatne „regaty” trzech kolegów, które potwierdziłyby możliwość zorganizowania takiej imprezy w następnym roku, ale już oficjalnej wpisanej do kalendarza regatowego PZŻ. Chodziło o zebranie bagażu doświadczeń, które umożliwiłyby jak najlepsze przygotowanie imprezy na dystansie 500 mil morskich. Nie do końca wszystko udało się zrealizować. Ze względu na zapowiadane ciężkie warunki sztormowe, moi koledzy postanowili – bardzo rozsądnie – nie wystartować 16 lipca, lecz poczekać na poprawę pogody. Tak byłoby najmądrzej. Natomiast mój harmonogram rejsów pozwalał mi na wyjęcie z moich planów właśnie tylko tego jednego tygodnia, od 16 lipca do 22 lipca. Pozostało więc podjąć decyzję. Albo w ogóle zrezygnować z płynięcia albo popłynąć samodzielnie w ogłoszonym terminie. Wielokrotnie przeglądałem różne serwisy pogodowe. Wynikało z nich, że:
1. Przeważająca siła wiatru, który będzie występował na Bałtyku południowym, będzie oscylować w okolicach 6 ˚B (z mocniejszymi szkwałami).
2. Kierunki wiatrów (przynajmniej na 3 dni naprzód) będą układały się na poszczególnych odcinkach trasy od pełnego bejdewindu do baksztagu
3. Ważnym aspektem było zebranie doświadczeń (na własnej skórze), aby móc służyć radą i pomocą przyszłym uczestnikom regat. Przecież w tygodniowym rejsie non stop nie da się przewidzieć dokładnie warunków pogodowych.
4. Jednym z ważnych elementów był również fakt, że znam bardzo dobrze Karfiego. Przeżyłem na nim sztorm (9˚B) na Atlantyku i wiedziałem, że od strony technicznej (pod warunkiem zachowania zasad dobrej praktyki żeglarskiej) jest w stanie przetrwać w ciężkich warunkach.
5. Znam również swoją odporność w trudnych warunkach i ufam swoim umiejętnością i wiedzy.
Decyzja została podjęta nie wątpliwie pod pewną presją. Nie mogłem się poddać na samym wstępie. Przecież po drodze (specjalnie tak ułożyłem trasę) było wiele miejsc, gdzie można było w ostateczności się schować. Dlatego uważałem (i dalej tak uważam), że nie była to decyzja samobójcza. Była to decyzja, która miała wykazać możliwość żeglowania przez kilka dni, samotnie, bez względu na warunki atmosferyczne. Przecież tworzę tę imprezę dla tych wszystkich, którzy marzą o startach w oceanicznych regatach. Tam niestety nie ma możliwości przepłynięcia całej trasy bez sztormów a wręcz przeciwnie niektóre trasy tych regat z założenia przebiegają przez rejony ciągłych sztormów. I nikt nie uważa ich uczestników za szaleńców.
Pomimo pewnych wahań wewnętrznych postanowiłem więc – zgodnie z planem – o godzinie 1200 rozpocząć swój samotny rejs.
Dwa refy na grocie i mała genua okazały się bardzo dobrym zestawem żagli. Karfi bez wielkiego przechyłu rozpędził się do 7 węzłów. Żegnany przez komandora Klubu Żeglarzy Samotników Janusza Charkiewicza i fotografa Marka Wilczka, którzy byli obok na motorówce, Karfi skierował swój dziób w stronę poszczególnych znaków kursowych wyznaczających trasę biegu. Po kilkunastu minutach człowiek zostaje sam. Zaczyna się rozglądać, próbuje ustawić jacht na samosterowność. Cieszy się, że rozpoczął realizację swojego planu i jest pełny optymizmu. Jacht żegluje ok. 70˚ do wiatru z prędkością oscylującą przez cały czas w granicach 7-8 węzłów. Przy zachodnim wietrze, morze praktycznie bez fali (1 do 1,5 metra). Żegluga wręcz upaja. Z nawyku obserwacji wyłapuję przed sobą biały żagiel, jakieś 2 mile przede mną, idący tym samym kursem. Niezapowiedziany ( i nie świadomy tego) „rywal”. Jest kogo gonic, jest się z kim porównać. To nic, że żeglarz przede mną nic o tym nie wie. Dla mnie ważne jest, aby przyśpieszyć, aby zmniejszyć dystans. Płyniemy tak przez ok.2 godziny. Na wysokości Greifswalder Oie zaczynają zbliżać się do nas mocno wybudowane cumulonimbusy. Idą od strony lewej burty, całymi stadami. Widać pod nimi ścianę opadu. Dochodzą od nich również mocniejsze podmuchy wiatru. Kilka z tych chmur przechodzi przed naszym dziobem, kilka za rufą. Po ich przejściu, za nimi, pokazuje się piękna tęcza. Jedna z chmur przykrywa mojego domyślnego „rywala”. Jacht znika nagle za ścianą deszczu. Po ok. 10 minutach chmura wypuszcza go ze swych objęć. Widzę jacht stojący dziobem do wiatru z łopoczącymi żaglami. Po chwili odpada i kontynuuje dalej żeglugę. Ciekawe, jaką miał siłę szkwał, który go dopadł? Nie zdążyłem sobie w myślach odpowiedzieć na to pytanie, gdy poczułem raptowny przechył na prawą burtę i mocne uderzenia grubych kropli deszczu. Siła z jaką uderzały była tak duża, że czułem je na całym ciele pomimo grubego sztormiaka. Karfi sunął bokiem przez jakieś 10 może 15 sekund. Zaskoczenie było tak nagłe, że trudno określić mi czas trwania tego zdarzenia. Po chwili siła bocznego oporu spowodowała, że zaczęliśmy płynąc bardziej do przodu niż w bok. Dopiero teraz spojrzałem na wiatrowskaz. Pokazywał 32 węzły prędkości wiatru. Po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Pokazało się nawet słońce. Nauczka a raczej przypomnienie, żeby oczy mieć dookoła głowy, wzmogła moją czujność. Zacząłem oglądać się za swoje plecy. Stwierdziłem również, że zbliżam się do mojego „rywala”. Według mnie niósł za dużo żagla, co powodowało, co jakiś czas gwałtowne ostrzenie jego jachtu aż do łopotu i zbyt duży przechył. Obserwuję potężnego cumulonimbusa na godzinie 1000. Tor jego ruchu jest trudny do określenia. Może przejdzie przede mną. Według mnie na pewno dopadnie jacht „rywala”. Po pół godzinie widać wyraźnie, że chmura jest dużo bliżej, ale cały czas na godzinie 1000. A więc dopadnie mnie. Mam trochę czasu. Analizuję wszystkie zasłyszane i przeczytane informacje o zachowaniu się w takiej sytuacji. W rejsie turystycznym najlepiej byłoby zrzucić żagle i ewentualnie na silniku przeczekać uderzenie. Sprawdzam jednak trasę regatowo, więc silnik odpada. Zrzucenie żagli w pojedynkę a potem ich stawianie na rozchwianym morzu to też niebezpieczna zabawa. Poza tym wielu żeglarzy twierdzi, że pozbawianie się jakiegokolwiek napędu, też nie jest dobre w takich sytuacjach. Czytałem kiedyś o sztormowaniu przez stanięcie w dryf. Pomyślałem, że może sprawdzić takie rozwiązanie. Obejrzałem się znów w kierunku nadchodzącej chmury i stwierdziłem, że jest już zbyt, blisko aby Myślec o jakimkolwiek innym rozwiązaniu niż właśnie stanięcie w dryf. Szła na mnie ściana pyłu wodnego, który zbliża się do Karfiego z niewiarygodną prędkością. Przed tą ścianą z fali o wysokości 1-1,5 metra robiła się gładka powierzchnia, jakby tarka. Morze zostało w kilka sekund „wyprasowane”. W tym momencie zdałem sobie sprawę o sile szkwału. Decyzja, stanąć w dryf jak najprędzej. Dla Karfiego wyostrzenie i przejście linii wiatru, to zaledwie kilka sekund. Patrzę jeszcze w stronę sąsiada i widzę jak staje w linii wiatru, prawdopodobnie przy pomocy silnika. Widzę jak „fala uderzeniowa” zaczyna przechylać Karfiego. Cały lewy pokład, do nadbudówki, zanurzył się w morzu. Jacht pchany siłą szkwału przesuwa się bokiem. Wygląda to jakby był pługiem, który odgarnia śnieg. Stoję pionowo na ściance kokpitu, trzymając się lewą ręką achtersztagu a prawą kosza rufowego. Ster całkowicie wyszedł z wody, więc w ogóle nie reaguje. Cały czas myślę, czy woda wleje mi się do środka. Ale przebudowany na Karfim kokpit zatrzymuje wodę i nie pozwala jej dostać się do wnętrza jachtu. Naprawdę trudno mi powiedzieć ile to trwało. Zdążyłem przepuścić przez głowę kilka myśli. Czy jacht wytrzyma? Czy dam radę nacisnąć distress? Jak dostać się do kapoków? Czy dam radę wypiąć się z szelek asekuracyjnych? Może jednak trzeba było nie wypływać? Po kilkunastu może kilkudziesięciu sekundach przechył zmniejszył się tak, że tylko falszburta była w wodzie. I wówczas spadł grad, z siłą kłujących igieł. Nie wiedziałem gdzie schować twarz i dłonie. Ale instynkt kazał mi się dalej mocno trzymać achtersztagu i kosza rufowego. Po kilku minutach kataklizm przeszedł. Wiatr wrócił do 6˚B. Wyprowadziłem Karfiego z dryfu i ustawiłem na kursie. Przywiązałem ster i zszedłem do środka ocenić straty. Okazało się, że moje sztauowanie przetrzymało szkwał. Poza workami żagli i torbami z rzeczami do ubrania, które leżały na lewej burcie, cała reszta „drobiazgów” (prowiant, gary, sztućce, naczynia, książki, narzędzia itp.) leżała na swoim miejscu. Ruszyłem do wewnętrznej pompy zenzowej. Dziesięć ruchów handszpakiem opróżniło zbiornik balastowo-zenzowy. Nie było więc tego zbyt wiele. To dzięki zamknięciu, przed wypłynięciem, wszystkich zaworów w przejściach burtowych oraz wywietrzników. Po gretingach toczyła się tylko 5 litrowa butelka z wodą. Zabrałem z sobą pneumatyczny pas ratunkowy, (który kiedyś wygrałem w konkursie magazynu Wiatr) i wyskoczyłem do steru. Szybka analiza warunków. Wiatr 6˚B, kierunek zachodni. Karfi płynie sam z przywiązanym sterem, na dobrym kursie. Szukam sąsiada. Jest ok. 1 mili przede mną. Widzę, że walczy z rozdartą genuą. Tak jak myślałem, stanięcie w linii wiatru z łopoczącymi żaglami może doprowadzić do ich rozerwania. Taką zasadę wpajali mi na STS „Chopin” moi kapitanowie. Tzn. jak nie zwiniesz rejowych przed sztormem, to niesiesz je do końca. Może przeżyją, bo gdybyś je podniósł na gejtawach, to na 100% je rozerwiesz. Po uporaniu się z rozdartym żaglem mój sąsiad, na silniku skierował się na wody Greifswalder Bodden, a ja zostałem sam na swoim kursie. Jeszcze dwa razy dopadały mnie szkwały z pod chmur „kowadeł”, ale były już dużo słabsze. Za każdy razem stawałem w dryf tuż przed uderzeniem szkwału, by po jego przejściu wrócić bez strat na właściwy kurs. Po przejściu frontu, siła wiatru ustabilizowała się na 6˚B. Mknęliśmy jak „Inter City” na świeżo wyremontowanym odcinku torów. Po minięciu boi Arkona mieliśmy baksztag. Średnia prędkość pokazywana na „zegarze” wynosiła między 8 a 9 węzłów. Człowiek sam do siebie się uśmiecha w takich chwilach. Jacht mknie do celu, bez trzymania steru. Można zając się posiłkiem. Najwygodniej sporządzić go przy pomocy chleba i kabanosów. Do tego kawa z termosu, przygotowana jeszcze w Świnoujściu i „żyć nie umierać”. Lipcowe dni są jeszcze długie, płynie się, więc dość komfortowo. Rankiem mijam północny Bornholm i na „motyla” kieruję się na Christianso. Przed południem mogę skierować się już w stronę Kołobrzegu. Wiatr ma cały czas sprzyjający kierunek. Płyniemy półwiatrem, dla Karfiego to najszybszy kurs. Wprawdzie po opuszczeniu wód otaczających Bornholm dopadły mnie ciągłe opady deszczu, lecz dobra prędkość wynagradzała chlupot wody w kaloszach. Im bliżej boi KOL tym wiatr bardziej odchodzi w prawo, by w końcu wyraźnie dmuchać z NW. Do tej pory udaje się unikać halsowania pod wiatr. Przebieg rewelacyjny, ale to głównie zasługa kierunku i siły wiatru. Pod Niechorzem zaczynają mi się zamykać oczy. Pierwsza noc była nieprzespana, bo czułem się znakomicie. Druga, do tej pory, również mijała bez problemów, ale organizm zaczynał domagać się odpoczynku. Robię mocną kawę do termosu, którą co kilkanaście minut łykam, aby utrzymać otwarte powieki. Tak dopłynąłem pod molo w Międzyzdrojach. Zwrot przez rufę i przyjmuję kurs w drogę powrotną. Odwracam się do tyłu. Widzę latarnię i główkę wejściową Świnoujścia. Tak blisko do spokojnej kei w Basenie Północnym. Można się wysuszyć i wyspać. To była największa pokusa zakończenia rejsu, właśnie w tej chwili. Głównie jednak z powodu dobrego kierunku wiatru z NW i prędkości 7-8 węzłów, przełamałem głos „rozsądku” na rzecz głosu „przygody” i postanowiłem więcej się nie oglądać do tyłu. Jacht nie miał większego problemu z utrzymaniem właściwego kursu. Siedząc w kokpicie próbowałem trochę odpoczac, zamykając oczy, które otwierałem przy mocniejszym uderzeniu fali w burtę. Korygowałem utracony wówczas kurs i znowu zamykałem oczy, do następnego uderzenia fali. Po ponownym minięciu boi KOL i ustawieniu kursu na Christianso, na horyzoncie pojawił się brzask. Kolejna noc za nami. im bardziej jesteśmy dalej od polskiego wybrzeża tym wiatr odchodzi bardziej w lewo. W końcu mamy dokładny West. Karfi znów słucha się przywiązanego steru, co pozwala zamknąć oczy na kilka do kilkunastu minut. Pod Bornholmem deszczowe chmury się rozsuwają. Pokazuje się słońce, ale również wiatr zaczyna słabnąc. Rozrefowuję całego grota, dzięki czemu utrzymuję prędkość 5-6 węzłów. Po minięciu Christianso pierwszy raz mam wiatr w dziób. Halsowanie pod słabą czwóreczkę nie przysparza większych kłopotów, chociaż zmęczenie cały czas daje znać o sobie. W między czasie rozgłośnie duńskie i szwedzkie ogłaszają „gale warning” dla Bałtyku W, S i SE. Niebo nic złego nie zapowiada, lecz nie zwykłem lekceważyć takich komunikatów. Po minięciu północnego Bornholmu i wyjściu na otwarte morze, zarefowałem grota na trzeci ref i zmieniłem genuę na marszowego foka. Prędkość spadła do 3 węzłów. Komunikaty o sztormie cały czas były jednak powtarzane, co studziło moje chwilowe zapędy do postawienia dużych żagli. Tym bardziej, że byłem coraz bardziej zmęczony a przede mną była kolejna noc. Przedostałem się przez statkową rutę pod szwedzki brzeg, ustawiłem jacht przy wietrze WSW na samosterowność i zamknąłem oczy, czy też raczej one zamknęły się same. Nie wiem jak długo to trwało. Obudził mnie odgłos padającego deszczu. Żadnych innych złych odznak nie odczuwałem. Postanowiłem jednak wychylić głowę na zewnątrz. Karfi płynął pełniakiem dokładnie na wschód. Poza lewym trawersem miałem latarnię Sandhammaren. Trudno było mi stwierdzić ile mil straciłem, gdyż nie miałem pojęcia, w którym momencie Karfi zawrócił. Siła wiatru dalej dość mizerna, a jego kierunek nie pozwalał na bezpośredni kurs na Arkonę. Zaczęła się halsówka. Wokoło słychać było maszyny mijających mnie statków. Żadnych świateł poza smugą latarni Sandhammaren. Nawet gdyby odwołano ostrzeżenie o sztormie, to też chyba nie zmieniłbym żagli na większe. Byłem zupełnie bez sił. W ten sposób dotrwałem do świtu. Koło 0700 chmury rozpierzchły się. Wiatr ok. 2-3˚B z dłuższymi, (co pewien czas) okresami zupełnej ciszy. Mapa elektroniczna pokazuje, że jakiś prąd cofa nas do tyłu. Chcąc nie chcąc stawiam genuę i rozrefowuję grota. Komunikaty „gale warning” ciągle są powtarzane. Koło południa przychodzą znów deszczowe chmury, ale wiatru dalej jak na lekarstwo. Nie wiadomo czy właśnie taka pogoda nie jest bardziej męcząca niż silny wiatr. Chęć jak najlepszego wykorzystania każdego podmuchu nie pozwala mi na odespanie poprzednich nocy. Co pewien czas mijają mnie , w obu kierunkach, jachty na silnikach. A prostopadle do mojego kursu suną promy do Ystad i Świnoujścia. Przed 2300 GPS pokazuje mi, że jestem tuż przed boją Arkona (jakieś 2 mile). Wiatr zaczął przybierać na sile. Ustalił się też jego kierunek na WNW. W ciągu 15 minut jego siła wzrosła z 2˚B na 6˚B. Niemcy również ogłosili ostrzeżenie sztormowe. Na horyzoncie od zachodu pokazała się chmura kowadło, taka sama jak te z pierwszego dnia. Zrzuciłem całkiem grota i zamieniłem genuę na foka marszowego. W radio słychać było rozmowy między statkami, odnośnie ostrzeżenia o sztormie. Jednak umieszczone w środku jachtu radio nie było zbyt dobrze przeze mnie słyszane. Do zatoki miedzy Arkoną a Jasmundem zmierzały dwa małe statki. Stał już tam całkiem spory statek załadowany kontenerami. Domyśliłem Si, że ma to związek z nadchodzącą chmurą. Postanowiłem płynąc również w głąb zatoki, dopóki będę mógł a gdy przyjdzie szkwał ustawię się baksztagiem i skieruję Karfiego pod osłonę wysokich klifów Rugii. Zbliżająca się chmura miała - dosłownie – kształt grzyba po wybuchu bomby atomowej. Widać było strugi deszczu, które uderzając w powierzchnię morza zamieniały się w pył wodny, który kłębiąc się w postaci białych bałwanów zbliżał się w moim kierunku z wielką prędkością. Zdążyłem obrócić się rufą do nadchodzącego uderzenia, gdy poczułem gwałtowne przyspieszenie kadłuba. Wiatrowskaz, który przed chwilą pokazywał siłę wiatru między 35 a 42 węzły, pokazywał nagle same kreski. Czyli jak mówią żeglarze „przekręcił się”. Nie wiem, jaka mogła być jego siła, nawet nie będę próbował zgadywać. Karfi „szedł” w ślizgu przez jakieś 15 minut. Przez ten czas znalazłem się w pobliżu klifów tuż za Lohme. Zrobiłem więc 4 mile w 15 minut. Prędkość w czasie tego 4 milowego ślizgu wynosiła ok. 16 węzłów. I to wszystko na 24 m² foka. Po przejściu szkwału prędkość wróciła do 8 węzłów. W ciągu 6-7 godzin powinienem być więc w Świnoujściu. Pod osłoną klifu zbliżałem się latarni morskiej Kolicker Ort. Ponownie zaczęto nadawać ostrzeżenie sztormowe. Tym razem wyraźnie słyszałem zapowiedź wiatru o sile 9˚B. Wiem z doświadczenia, że gdy zapowiada się siłę wiatru, to jest to wielkość, która występuje przynajmniej przez godzinę. Natomiast krótsze, kilku minutowe dużo mocniejsze szkwały, nie są ogłaszane. Głównie ze względu na swoje lokalne występowanie. Mam więc za pasem sztormową noc o szkwałach powyżej 9˚B, które na dodatek mogą mnie zaskakiwać dzięki czarnej nocy. Wprawdzie adrenalina trzyma mnie w dobrej formie, lecz wiem, że zmęczenie wróci i to być może w jeszcze większym natężeniu. To wszystko „szepcze” mi abym skorzystał z odległego o 4 mile, widocznego już portu Sassnitz. Kilka minut walczyłem ze sobą samym. Decyzję pomogła mi podjąć ulewa, która pomimo ubranego sztormiaka przeniknęła do samej bielizny. Miałem dość. Marzyłem tylko, aby się wysuszyć i wyspać. I w ten sposób podjąłem decyzję o zrobieniu przerwy i zawinięciu do Sassnitz. Po zacumowaniu, podłączyłem prąd i włączyłem farelkę. Porozwieszałem mokre rzeczy i nastawiłem budzik na 0500 rano. Obudziło mnie stukanie w pokład, to bosman zbierający opłaty za postój. Była 0900 więc budzik nie zadziałał? Czy raczej nie był w stanie mnie obudzić? Śniadanie, klar, SMS do żony i przyjaciół i byłem gotowy do powrotu. Wskoczyłem w wysuszony sztormiak i przygotowałem się do wyjścia z portu. W tej chwili podjechała straż graniczna z celnikami i zażyczyła sobie odprawy. No cóż, trochę byli zdziwieni, że sam tłukę się w taką pogodę, ale po 10 minutach już niepokojony przez nikogo skierowałem się w stronę główek wyjściowych.
Wiatr zachodni, siła 6˚B, idealne warunki do powrotu do Świnoujścia. Genua 2 i pełny grot pozwoliły przebyć dystans Sassnitz – Świnoujście w 5 godzin. Dokładnie o 1559 minąłem prawy trawers stawy Młyn. Minęło więc dokładnie 100 godzin od rozpoczęcia do końca mojego rejsu. Rejs pozwolił mi żebrać doświadczenia, których w żadnych książkach do tej pory nie znalazłem. Mam nadzieję, że jestem w stanie odpowiednio przekazać te doświadczenia wszystkim, którzy będą chcieli wystartować w następnym roku w I Regatach AWK 500 mil. Pozyskałem już głównego partnera, którym jest siec hipermarketów budowlanych Leroymarlin oddział Szczecin oraz patronat Klubu Żeglarzy Samotników. Chciałbym również, żeby poza żeglarzami startującymi samotnie, wystartowały załogi dwuosobowe.
Zrobię wszystko, aby AWK 500 mil wpisały się na stałe do kalendarza regatowego naszego kraju.