Samotnie przez Atlantyk
Pozazdrościłem historycznych publikacji Zenkowi Szostakowi, redaktorowi i wydawcy szczecińskich ZESZYTÓW ŻEGLARSKICH. Do historii warto wracać, jako że historia najskuteczniej podtrzymuje pamięć, a pamięć według naszej doskonałej publicystki Elżbiety Isakiewicz to właśnie jest patriotyzm. Pomyślałem o przypomnieniu słynnego rejsu oceanicznego Jacka Pałkiewicza - absolutnego "wieloboisty-podróznika" i pioniera przetrwania w każdych, najtrudniejszych nawet warunkach. Dostałem pozwolenie na "przedruk" opisu jego dawnego, atlantyckiego rejsu. W 1975 r. Jacek Pałkiewicz w 44 dni przepłynął samotnie na łodzi ratunkowej Ocean Atlantycki, z Dakaru do Georgetown: 3.200 mil. Łódź, długa 5,50 m, ochrzczona imieniem "Paty", posiadała ożaglowanie o powierzchni 15 m2. Żeglarz nie posiadał ani sekstantu, ani radia do łączności. Miał też ograniczone zapasy wody i żywności. Za wyczyn ten otrzymał Nagrode Slocuma, przyznawaną we Włoszech przez dziennikarzy sportowych za wyczyn roku. Żyjcie wiecznie! Don Jorge
Pewnego dnia córeczka jednego z przyjaciół zaskoczyła mnie pytaniem: "To prawda, że samotnie przepłynąłeś ocean?". Było gorące letnie popołudnie i z gośćmi siedziałem w cieniu palm mojego ogrodu, sącząc kieliszek grappy, wódki z winogron, która rzekomo ma wpływać na dobre trawienie po szczególnie obfitym posiłku. Pytanie na tyle wprowadziło mnie w ambaras, że nie byłem w stanie udzielić od razu odpowiedzi. Ta historia sprzed kilkunastu lat, tak odległa od wszelkich wygód naszego życia, wydawała mi się zupełnie nierealna, jakby wyśniona czy przypadkowo zasłyszana.
Dopiero po jakimś czasie jestem w stanie przywołać wspomnienia i oto znów znajduję się na pełnym oceanie.
Mam twarz i ręce spękane, palące wargi, koszulkę nasiąkniętą solą. Wokół mnie rozciąga się ogromny bezmiar wodny i są dni, kiedy dominuje cisza i spokój, ale często otacza mnie wzburzony żywioł.
"Tak, kochanie, to prawda, przepłynąłem ocean, chociaż dzisiaj sam w to nie mogę uwierzyć".
Ileż to razy z zazdrością podziwiałem ludzi, którzy wypływali w morze, odwiedzali dalekie kraje, nieznane porty. Czytając książki Conrada wydawało mi się, że czuję zapach egzotycznego morza, ciepło białego piasku, słyszę szelest zielonych palm, widzę świat tak bardzo odległy od rodzimego Bałtyku, gdzie woda nigdy nie ma koloru turkusowego, a plaża jest zawsze szara i zimna.
Otrzymałem chrzest żeglarski na wodach północnej Europy, później na statkach "tanich bander" przepłynąłem tysiące mil po różnych akwenach świata. Któregoś dnia zaświtała mi myśl samotnej wyprawy przez Atlantyk na szalupie ratunkowej. Odwiedziłem kilka stoczni złomowych w okolicy Genui i dosyć szybko znalazłem to, czego szukałem.
Drewniana łódź była w bardzo dobrym stanie, miała 5,55 metra długości, wystarczająco dużo dla jednego członka załogi. Właściciel firmy nie mógł uwierzyć, że właśnie na tej skorupie zamierzam wybrać się za ocean. "Z pewnością przyjdzie panu często walczyć z humorami morza - zauważył - ale też zasmakuje pan niepowtarzalnych przeżyć, nie znanych ludziom lądu".
Na początku 1975 roku byłem już w Dakarze, skąd 5 stycznia, bez większych emocji odcumowałem, biorąc kurs na Trynidad. Szalupa została nazwana imieniem mojej trzyletniej córeczki Paty, ma dwa foki bliźniaki i mały rejkowy grot. Podobnie jak Thor Heyerdahl wypływający w morze na tratwie "Ra", tak i ja nie wiem, jak łódź zareaguje na próbę samosterowności. Reguluję żagle, zmieniam kąt pochylenia masztu, przebalastowuję rufę, mocuję rumpel gumowymi naciągami. Nic z tego, "Paty" nie chce płynąć sama. Oznacza to, że jestem skazany na nieustanne zajmowanie się sterem. Dzień i noc, jak się później okaże przez 44 dni, aż do wylądowania na plaży Georgetown w Gujanie.
Czynność ta nie przeraża mnie zbytnio, bo wypływam na ocean, aby dodać wiary ofiarom katastrof morskich i udowodnić, że właśnie na takiej, typowej szalupie ratunkowej, jakie znajdują się na każdym statku handlowym, rozbitek ma szanse dotarcia do stałego lądu. Nie mam żadnej łączności ze światem zewnętrznym, zapasy wody i żywności są minimalne, nie posiadam sekstansu, wskutek czego skazany jestem na ustalanie pozycji wyłącznie metodą zliczeniową, biorąc pod uwagę prędkość, prąd i dryf.
Przez wiele dni żegluga wydaje mi się całkiem normalna, ale sytuacja zmienia się radykalnie z chwilą, kiedy wpadam w objęcia sztormu. Fale zalewają wnętrze łodzi i muszę nieustannie wylewać wodę wiaderkiem, bo pompa wodna oczywiście nie wystarcza. Nocny chłód przechodzi w zimno. Nie czuję głodu, chociaż już nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś jadłem. W tej trudnej sytuacji wiem, że teraz muszę wykazać się rzeczywistą znajomością sztuki przetrwania.
Od czasu do czasu gigantyczna fala wypełnia do połowy szalupę, która traci stateczność i w każdej chwili może się wywrócić. Wiem, że nie zatonie, ale przy wzburzonym morzu nie będzie jej łatwo postawić z powrotem.
Po dwóch dniach walki z żywiołem siła woli i wytrzymałość fizyczna powoli topnieją. Nadludzkim wysiłkiem i determinacją zmuszam się do trwania. Ciąży także samotność, bo wiem, że absolutnie nie mogę liczyć na nikogo z wyjątkiem siebie. Ja, który tak kochałem zawsze morze, teraz go nienawidzę i przysięgam sobie, że jeśli szczęśliwie dotrę do lądu, to już nigdy więcej nie postawię nogi na pokładzie jachtu.
Mordercze zmagania z szalejącym żywiołem wyczerpują mnie kompletnie. Po trzech nieprzespanych nocach boję się, że mogę stracić instynkt samozachowawczy. Nie jem, nie śpię, trzęsę się z zimna i ze strachu. Jestem przemoczony do suchej nitki i od ciągłej wilgoci mam całe pośladki pokryte małymi krostkami i siedzenie sprawia piekący ból. Ale wewnętrzny głos jest silniejszy: "Nie poddawać się za wszelką cenę! Wytrwać do końca!"
Planując tę wyprawę nie przypuszczałem, że będzie ona wymagała tak dużo hartu, odwagi i siły woli.
Kogo pociąga świat wielkiej przygody i silnych wrażeń, musi oczywiście liczyć się także z nieodłącznym elementem ryzyka. Na nic może się zdać doskonała organizacja, gdzie wszystko jest skalkulowane, jeśli po drodze ktoś zachoruje bądź na przykład natrafi się na katastrofalne warunki klimatyczne. Zawsze jestem bardzo wymagający w stosunku do siebie oraz innych i uważam, że pruska dyscyplina jest niezbędna do osiągnięcia sukcesu. Mimo takiego podejścia do tematu pozostawiam zawsze miejsce na fantazję i skorygowanie planów, kiedy to jest niezbędne lub przydatne do osiągnięcia celu.
Kiedy wybieram się na jakąś trudną ekspedycję, zawsze liczę się z możliwością niepowodzenia. Ci, którzy nie zważając na niebezpieczeństwo za wszelką cenę pragną dotrzeć do celu, mogą kiedyś nie wrócić do domu.
I właśnie teraz, gdzieś pośrodku oceanu, zdaję sobie sprawę, że nie ma sensu ryzykować. Przy pierwszym spotkaniu z jakimś statkiem poproszę o wzięcie mnie na pokład.
Trzeba trafu, że dwa dni po sztormie widzę na horyzoncie sylwetkę statku. Co więcej, idzie prawie na mnie i kiedy na kubańskim "Oceano Antartico" widzę załogę gotową do przyjęcia rozbitka, bo oczywiście za takiego mnie wzięto, przeżywam silną rozterkę. "Czy naprawdę muszę się poddać? Czy przebaczę potem sobie tę decyzję?". Moment wahania trwa pół minuty, może minutę, wreszcie jakiś wewnętrzny głos podejmuje męską decyzję: "Nie!".
To "nie" przy burcie statku, który ofiarował mi bezpieczeństwo, ciepłą koję, ludzki posiłek i gwarancję powrotu do domu, uważam za najwartościowszą lekcję i największy sukces mojego życia. Odzywa się we mnie z całą siłą, ilekroć w trudnych chwilach przychodzi mi na myśl, że musiałbym się poddać, czy zrezygnować z jakiegoś trudnego przedsięwzięcia.
Ci, którzy oskarżali mnie o brak roztropności, czy wręcz o szaleństwo, z pewnością nigdy w życiu nie poczuli smaku podróży do granic możliwości, która zawsze gotowa jest zapewnić dreszcz emocji, dużo radości i szczęścia. Kto bowiem spróbował takiej przygody, nie potrafi już rozstać się z takim stylem życia.
Jacek Pałkiewicz