Samotnie przez Atlantyk...
2008-06-23
14:15
rozmawiał: Paweł Paterek
Tomasz "Cichy" Cichocki jest w pełni zawodowym żeglarzem. Jego największym marzeniem było samotne przepłynięcie Atlantyku. Kiedy był już pewien, że pod wieloma względami gotowy jest do takiej podróży - wystartował i wszystko się udało. Na swój sukces bardzo ciężko zapracował. Teraz rzucił sobie kolejne wyzwanie - przepłynąć samotnie Atlantyk jeszcze raz! Z Tomaszem Cichockim o jego doświadczeniach, praktycznych radach i przemyśleniach - specjalnie dla "Żagli" - rozmawia Paweł Paterek.
Panie Tomku, proszę powiedzieć jak doszło do pana samotnego rejsu przez Atlantyk?
Należę do ludzi, którzy widząc palec odgryźliby chętnie całą rękę, najlepiej z ramieniem. Ponieważ wychowałem się na Mazurach było tylko kwestią czasu, kiedy zapragnę popłynąć gdzieś dalej. Był więc Bałtyk, Morze Śródziemne i wszystkie jego okolice. Z czasem myśl o Atlantyku zaczęła coraz bardziej dominować w moich planach. Stąd pomysł budowy jachtu, lata szkoleń i zdobywania praktyki. Kiedy w ubiegłym roku doszedłem do wniosku, że nareszcie jestem gotów, pozostała do pokonania najtrudniejsza przeszkoda czyli przekonanie rodziny. Z czasem okazało się, że było to chyba trudniejsze niż sam rejs.
Jakie były najtrudniejsze momenty tego rejsu?
Momenty, które mogę uznać za najtrudniejsze można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza z nich to trudności związane z samą żeglugą. Walka z żywiołami w czasie sztormów, długie okresy ciszy, które doprowadzają do szaleństwa i upał, który temu towarzyszy. Do tej pory wydawało mi się ze "płynięcie" oceanu to ustawienie żagli i zmiana halsu co dwa tygodnie. Rzeczywistość jest taka, że należy pracować na żaglach prawie bez ustanku. Do tego dochodzą niekończące się przeglądy, drobne naprawy, sprawdzanie kursu i prowadzenie dokumentacji. Odrębną kategorią są figle, jakie płata nam umysł. Ponieważ ze względów bezpieczeństwa spałem jednorazowo nie dłużej niż 25 minut, byłem przez cały rejs / 40 dni / permanentnie niewyspany. Zmęczenie i samotność powodowały, że często zdarzało mi się słyszeć jakieś głosy, które mój umysł interpretował opacznie. To było chyba najtrudniejsze. Do tego dochodziła swiadomość, że jestem w sytuacji gdzie nikt nie jest w stanie mi pomóc i mogę liczyć tylko na siebie. W czasie bardzo ciemnych, samotnych nocy, a takich było sporo, ta świadomosć była bardzo przygnębiająca.
Jakim jachtem pan płynął i czy spełnił on oczekiwania podczas samotnego rejsu?
Jacht klasy CETUS /kadłub kevlarowy znakomitej stoczni Janmor / w całości wybudowany w polskich stoczniach. Długość 45 stóp, 8 koi i spora autonomia pływania. Jacht o ogromnej tzw. dzielnosci morskiej / chyba nikt do tej pory nie wie, co to naprawdę znaczy / dajacy ogromną satysfakcję każdemu żeglarzowi. Oczywiście pełne wyposażenie ratunkowe i nawigacyjne / jacht posiada nieograniczony zasięg pływania według PRS /. Pomijając drobne naprawy, co jest codziennością na oceanie nie miałem z nim większych problemów. W czasie sztormów ufałem tej konstrukcji bezgranicznie i jak się okazało słusznie.
Jak dużo prowiantu pan zabrał?
Mój prowiant to była w zasadzie zbieranina z całej Europy. Miałem naturalnie sporo produktów z Polski, ale ponieważ zaczynałem rejs we włoskim Crotone, część zapasów uzupełniałem po drodze. Z polski zabrałem przede wszystkim chleb długoterminowy / 50 kilogramów / trochę konserw / trochę, czyli jakies 30 kilo /zupy w proszku, kasze, dodatki i mnóstwo soków. Tych ostatnich było ponad 150 litrów. Po drodze dokupiłem makarony i oliwę we Włoszech, czekoladę w ilościach "przemysłowych" w Hiszpanii, a owoce i warzywa oraz pozostałe drobiazgi w Tangerze. Poza tym oczywiście duże ilości wody butelkowanej.
W czasie rejsu szczególną uwagę zwracałem na niebezpieczeństwo odwodnienia toteż napoje "wyszły" prawie na styk. Inne produkty poza warzywami oczywiście dojechały do celu z niewielkim zapasem. Przydadzą się na powrót.
Które urządzenia nawigacyjne uważa pan za zupełnie niezbędne podczas takiej żeglugi?
Mam to szczęście, że mój jacht jest wyposażony we wszystkie niezbędne urz¹dzenia nawigacyjne i środki bezpieczeństwa. A więc: GPS ploter, navtex, radar, radio DSC, telefon satelitarny, epirb, GPS ręczny, zdublowany system autopilota. Wszystkie te urządzenia były niezwykle użyteczne na Atlantyku, ale w czasie awarii zasilania, która trwała 2 dni okazały się tylko kupą bezużytecznego złomu. Wtedy wyszło, że długie godziny spędzone na ćwiczeniach z ręcznym GPS-em i dobre mapy to podstawa. Warto też w czasie rejsu przeprosić się z książkami z zakresu nawigacji i meteo. Tych mam zawsze na pokładzie większą ilość. Reasumujac warto zainwestować w dobry GPS ręczny i sporo na nim poćwiczyć. Trzeba też mieć niezłe mapy i jeszcze lepsze książki. Duże poczucie bezpieczeństwa daje też Epirb i dobra tratwa ratunkowa. Często widziałem jednak, że nawet tych urządzeń nie ma wiele jachtów wybierających się na morze. Urządzenia nawigacyjne, nawet zdublowane to znakomite dodatki, ale tylko dodatki...
Co dla prawdziwego żeglarza znaczy i daje samotne żeglowanie?
Myślę przede wszystkim, że samotność nie jest monopolem żeglarzy. Wiele dziedzin sportowych rządzi się podobnymi prawami. Choćby alpinizm. Ja osobiście uznaję to za pewną formę spędzania czasu. Fascynuje mnie sam ocean, jego zmienność i nieprzewidywalność. Jest coś niesamowitego w poczuciu całkowitej odpowiedzialności za swoje działania i ich następstwa. Później naturalnie satysfakcja, że działania te były słuszne i zostały nagrodzone sukcesem. W wolnych chwilach mam czas na czytanie filozofów, a żadne chyba otoczenie nie daje większej możliwożci kontemplacji niż bezkres oceanu.
Wiem, że szykuje się pan do kolejnej takiej próby?
To nie tyle próba, co raczej kontynuacja. To, co nazywamy próbą mam już za sobą. Nie muszę już nic próbować i nic nikomu udowadniać. Proszę jednak nie interpretować tego, jak przechwałki. Mam nadal ogromny respekt dla oceanu i w pełni doceniam potęgę tego żywiołu, Tak naprawdę wciągnęło mnie samotne pływanie na długich dystansach i chciałbym skorzystać z szansy powtórnego pokonania Atlantyku samotnie gdyż nie wiadomo czy taka szansa trafi mi się powtórnie. Inna sprawa, że pokonanie takiego dystansu samotnie dwa razy w jednym sezonie to już pewien powód do zadowolenia.
Jest pan niemal w pełni zawodowym żeglarzem. Czy Polak może wyżyć z takiego zawodu?
Pływam z ludźmi od wielu lat. Moi klienci to w większości znajomi i znajomi znajomych. Często jestem zmuszony odmówić komuś rejsu, bo po prostu nie mam już czasu i miejsca. Mimo to jestem zdania, że koszty utrzymania jachtu i życia są tak wysokie, że ledwo jestem w stanie połączyć koniec z końcem. Ponadto duże firmy czarterowe i nieżyciowe przepisy skutecznie ograniczają nam Polakom i nie tylko zresztą możliwość zarabiania na żeglarstwie. Prawdę mówiąc bez moich sponsorów i przyjaciół prawdopodobnie nie utrzymałbym jachtu.
Odrębnym tematem jest skład załóg. Trafiają się prawdziwi żeglarze, którzy czują klimat, mimo iż często nie są wyszkolonymi wilkami morskimi. Pływanie z takimi ludźmi to prawdziwa przyjemność. Z drugiej strony czasami na statek wchodzą faceci w garniturach i kobiety w garsonkach, którzy są zdziwieni, że na jachcie nie na kucharza i maszyny do lodu. Takie składy to porażka, a jej dodatkowym elementem jest fakt że jest to niezły powód do zabawy dla wszystkich w marinie.
Czy ma pan swój własny pomysł i przemyślenia na temat możliwości ruszenia z marazmu polskiego żeglarstwa morskiego?
Jak każdy kto przeszedł gehennę rejestracji własnego jachtu w Polsce mam mnóstwo pomysłów na uproszczenie procedur i ograniczenie dominacji republiki kolesi odpowiedzialnych za decyzje w polskim żeglarstwie i jego przepisach. Jednak tak naprawdę sprawa sprowadza się do skopiowania któregokolwiek dobrego systemu Europejskiego, chociażby włoskiego. Truizmem wydaje się stwierdzenie, że należy postawić na młodzież, ale prawda jest taka, że tylko młoda krew jest w stanie cokolwiek zmienić. Nikt nie odmawia zasług starszym działaczom, ale ich rola powinna ograniczać się do funkcji doradczych, a nie decyzyjnych. Moim zdaniem kierunkiem rozwoju jest takie propagowanie żeglarstwa, które pozwoli młodym i utalentowanym żeglarzom pozyskiwanie sponsorów, Tak naprawdę jest wiele firm zainteresowanych nowymi formami reklamy, lecz firmy te nie wiedzą nawet dokładnie, jakie jest oddziaływanie żeglarstwa, co to jest Global Challenge i czy sukcesem skończył się projekt MK Cafe.
Poza tym problem jest nadal kwestia dostępności tej formy spędzania czasu dla szerokiej rzeszy młodzieży. Zwłaszcza tej uboższej. Być może ulgi podatkowe dla producentów sprzętu i dysponentów bazy mogłyby coś zmienić w tej sytuacji.
Takich problemów jest sporo i nie zamierzam tu wypowiadać się szerzej na ten smutny temat. Uważam jednak, że problemu nie należy zostawić samemu sobie, ale walczyć z tą patologią na każdym kroku.
Dziękuje za rozmowę. Gratuluje wyczynu, ale także odwagi i rozwagi.