Rejs szlakiem Leonida Teligi: Andrzej Placek na Barbados
W 2017 roku obchodzimy 100. rocznicę urodzin Leonida Teligi. Pierwszego Polaka, który opłynął samotnie świat. Jego śladem wyruszył Andrzej Placek na drewnianym, ośmiometrowym jachcie "Tiggy". Dzielny żeglarz płynie podobnie jak Teliga (członek zespołu redakcyjnego "Żagli") pod patronatem naszego magazynu. Poniżej jego kolejna relacja z pasjonującej wyprawy.
Sam nie wiem od czego mam zacząć, chyba od momentu wyjścia z Cabo Verde. 20.12.2016 roku oddałem cumy i ruszyłem na Atlantyk. Od samego początku miałem pecha bo wiało i to ostro! Po wyjściu za wyspy dostałem potężną falę z prawego baksztagu. Baner, który częściowo osłaniał burtę poszedł w strzępy, kokpit był pełen wody, a w środku zrobił się basen. Moje szczęście, że nie było następnej fali.
Sztormowa pogoda nękała mnie prawie 20 dni. Już po wyjściu z Cabo Verde popełniłem mały błąd, który kosztował mnie dużo wysiłku, ponieważ poszedłem za nisko, myśląc, że tam będzie mniej wiało. Wiatr, który miałem, zamiast wiać w kierunku zachodnim, wiał w kierunku południowo - zachodnim. Już wiedziałem, że coś jest nie tak, ale nie miałem szans zmienić kursu przy tak potężnych falach i silnym wietrze (wiało 6-8B ).
Robiłem dziennie około 90 Mm, ale nie tam gdzie chciałem tzn. w kierunku na Karaiby. W dzień było lepiej, bo człowiek widział fale, najgorsze były noce, kiedy słyszałem tylko świst wiatru i huk (bo trudno to nazwać szumem) fal. Przechodziły wówczas myśli - załamie się ta fala nad "Tiggą", czy nie?! Parę razy załamała się, ale niegroźnie. Tylko parę litrów wody wlało się do kokpitu, bo miałem zamknięty jacht. Jedną z nocy zapamiętałem szczególnie. Wiatr był tak potężny, że na małym sztormowym foczku "darłem kapcie" 6 do 7 węzłów, a fale były ogromne. Takie fale spotykałem na Morzu Beringa. Tak mnie trzymało całą noc. W dzień troszkę wiatr odpuścił, a ja nadal płynąłem nie tam gdzie powinienem… Choć bałem się o "Tiggy" czy wytrzyma, podiąłem decyzję, żeby uciekać z tego wiatru. Odpaliłem silnik i na foku poszedłem bokiem do fal w kierunku północno-zachodnim. Czułem instyktownie, że tam wyżej jest ten prawidłowy wschodnio-zachodni pasat. Po około 12 godzinach wygrzebałem się z tego kotla i już było lepiej, a po dwóch dniach już miałem prawidłowy pasat. I tu zaczęła się żegluga, o której tyle się pisze i mówi. Słoneczko i ciepełko! Ale te 20 dni dało mi popalić i to z mojej winy…
Tak samo miał Leonid Teliga. Szczegółowo prześledziłem jego trasę. Okazało się, że też dostał potężny wiatr i to chyba nawet w tym samym miejscu. Jego wywiało dość daleko. Opisuje, że na wodzie widział odpadki z rzeki Orinoko, a to znaczy, że zszedł bardzo nisko. Jak pisał, aby podejść pod Barbados musiał iść bajdewindem. W czasie rejsu widywałem od czasu do czasu delfiny, ptaszki z długimi dziobami i ogonami. Jednej nocy jakiś ptaszek zabrał się na gapę.
Jeśli chodzi o jedzenie, to na takim małym jachcie nie należy to do prostych czynności. Zazwyczaj jadałem na podłodze trzymając wszystko między nogami, bo nie było innego wyjścia. Zrobienie kawy było całą procedurą, zawsze brakowało trzeciej ręki, ale z tym również sobie jakoś poradziłem. Kochana Tosia wyśmienicie znosiła te miotania jachtem na falach. Miała problem z załatwianiem się i musiała szeroko rozstawiać łapki. Picie wody również sprawiało jej kłopot. Raz woda uciekała od pyszczka, a za moment sama wpadała do pyszczka. Trzy razy spadłem z koi prosto w jej kuwetę i później musiałem ją kleić.
W czasie rejsu bałem się o "Tiggę", czy da radę, czy coś nie odpadnie, bo wiadomo - to już wiekowy jacht, ale dzielna łódeczka poradziła sobie. Miałem przeciek z pawęży w dwóch miejscach, ciekła woda raz mniej raz więcej, zależało jak silna była fala z rufy. Było to stresujące, ale do wytrzymania. Mam dwa zestawy pomp automat i ręczną, więc dawały radę. Po 23 dniach dotarłem do Barbados i stanąłem na kotwicy w nocy 12 stycznia 2017 około godziny 22.00.
Następnego dnia na pontonie zacząłem szukać miejsc, gdzie był Leonid Teliga. Znalazłem jedno, ale to już nie jest to co było (upłynęło dużo czasu!). Bar niby ten sam, ale nie ma żadnych żeglarzy, urzędują tylko turyści z Ameryki. Ci ludzie, których Teliga tu poznał już dawno poszli na wieczną wachtę. A tutejsza młodzież myśli innymi kategoriami. Jestem rozczarowany, choć zadowolony, że tu dotarłem. Lądowanie na plaży przy fali przybojowej jest identyczne jak w opisie Teligi. Ja też miałem problem, aby na tej plaży wylądować, tyłek zawsze miałem mokry... Wczoraj wieczorem również byłem w barze na plaży. Wracając walczyłem z pontonem i falą, aby go zepchnąć na wodę odpaliłem silnik, ale lewa noga została w wodze i śruba zawadziła o moją stopę. Całe szczęście, że miałem but, ale i tak duży palec jest w strzępach. Dziś dowiedziałem się, że zaraz obok jest kanał, w którym można suchą stopą wyjść na ląd i na dodatek w centrum miasta.
Niebawem ruszam dalej, tzn. na Sainta Lucię i dalej na Martynikę. W czasie rejsu łapałem się na tym, że niektóre czynności robię tak samo jak Teliga. Chociaż, mam większą satysfakcję, że przepłynąłem Atlantyk na jachcie mniejszym niż "Opty" i do tego 57-letnim, no i ja też już 66-latek… Dałem radę, ale to się odbiło na moim zdrowiu. Schudłem i bolą mnie ręce w stawach od ciągłego szarpania sie z żaglami, daje znać również kręgosłup. Teraz po dopłynięciu na Martynikę czeka mnie dość długa rehabilitacja, a "Tiggy" będzie potrzebować remontu i przeróbek. No i tu znów zaczną się problemy, bo z moją emeryturą nic nie zwojuje. O ile nie znajdą się fundusze nie dam rady płynąć dalej…
Pozdrawiam serdecznie
Andrzej, Tosia i "Tiggy"