Przylądek Horn: 400 lat od pierwszego opłynięcia. Wyjątkowy rejs na rocznicę
Od pierwszego opłynięcia przylądka Horn minęło w styczniu dokładnie 400 lat. Władze Chile z wielką pompą obchodziły ten jubileusz, robiąc z niego wielkie wydarzenie medialne. My na naszym malutkim jachcie postanowiliśmy uczcić rocznicę nie tylko przecięciem południka, ale także zejściem na wyspę Horn oraz eksploracją innych miejsc archipelagu.
W Puerto Williams, najdalej na południe wysuniętym miasteczku świata, stoi drogowskaz z odległościami. Widnieje tam Tokio, Nowy Jork, Rio de Janeiro i inne metropolie, a na szczycie – Tczew (!) – 14 430 km, a tuż pod nim Kraków – 13 750 km. Do Polski kawał drogi, za to do Hornu tylko 60 mil! (Tak na marginesie – to niedługo potem dowiaduję się, że tabliczka z Tczewem to dzieło znanego polarnego kapitana – Maćka Sodkiewicza).
Pracowicie przygotowujemy nasz jacht do rejsu, na Horn oczywiście, kiedy Francesco, szef mariny, przynosi nam list. Nie byle jaki – podpisany przez Michelle Bachelet – nie łudzimy się, że pani prezydent kojarzy nasz skromny "okręt", ale miło, bo chodzi o zaproszenie do udziału w obchodach 400 rocznicy pierwszego opłynięcia najgroźniejszego z przylądków. Dokonał tego prowadzący żaglowiec "Eendracht" holenderski kapitan Willem Schouten, jak się przyjmuje – 29 stycznia 1616 r. Dla uczczenia miasta, z którego pochodził, czyli Hoorn (ok. 40 km od Amsterdamu), a także ze względu na tak samo nazywający się inny należący do niego statek, budzący grozę przylądek, uznawany za miejsce styku Atlantyku i Pacyfiku, nazwał Kaap Hoorn.
Przylądek Horn, czyli skrawek niezgody
Terytorialnie Horn – zarówno przylądek, jak i wyspa (a także inne okoliczne wysepki) – to terytorium chilijskie. O tym, że zakusy na nie miała także Argentyna, świadczą wciąż znajdywane na wielu wyspach miny, pozostałość po konflikcie w latach 70. XX w. Nic więc dziwnego, że hornowa rocznica w dużej mierze ma znaczenie polityczne – jest po prostu doskonałą okazją do podkreślenia chilijskiej dominacji nad tym strategicznym zakątkiem świata.
Naszą załogę polityka jednak nie interesuje – liczy się żeglarska przygoda. Z lektury zaproszenia wynika, że główne obchody, z udziałem samej pani prezydent, przewidziane są na samym przylądku, dokąd zaproszone jachty mają dopłynąć w międzynarodowej flotylli zabezpieczanej przez Armadę de Chile (chilijska marynarka wojenna). Następny punkt programu to szybki powrót do Puerto Williams na bankiety i różne oficjałki. Skoro tak, to odpuszczamy. Raz, że nasz 10-metrowy jachcik za flotyllą nie nadąży, a dwa, że nie chcemy mieć w pamięci Hornu z tłumem przemawiających notabli. Zamiast w pośpiechu "zaliczać", chcemy się słynnym przylądkiem nacieszyć i na spokojnie przeżywać te chwile, co z założenia lepiej robić w samotności niż w tłumie.
Cierpliwość i pokora
W tej sytuacji wypływamy z Puerto Williams dobre trzy tygodnie przed planowanymi uroczystościami. Cały Kanał Beagle`a przesiaduję na pokładzie, upajając się widokami. Z prawej mijamy wyspę kormoranów, z lewej pingwinów (występują tu niewielkie rozmiarowo pingwiny Magellana), jest też kolonia mylonych z fokami uchatek. W pewnym momencie naszą uwagę zwraca wrak statku. Jako „statek wolności” wykorzystywała go pewna sekta religijna, która się chyba bardziej bawiła niż modliła. W każdym razie, kiedy pilot wprowadzający ich w styczniu 1988 r. do Ushuaia nakazał zrobić standardowe manewry, pijane towarzystwo stwierdziło, że nie ma ochoty pilota słuchać. Jaki był finał, świadczy rdzewiejący kadłub.
Teoretycznie, przy dobrych warunkach pogodowych, dopłynięcie do Hornu mogłoby zająć nam dwa dni, ale o dobrą pogodę w tym zakątku świata trudno. Natura szybko daje nam lekcję pokory – ze względu na silne, a zarazem przeciwne wiatry, na ponad tydzień grzęźniemy w wiosce Puerto Toro, wmawiając sobie że ów "koniec świata" to wymarzone miejsce na odpoczynek od cywilizacji – nie ma samochodów, Internetu ani nawet sklepu. Tymczasem komunikaty pogodowe wskazują sztorm za sztormem, a kiedy po kilku dniach wydaje się, że robi się krótkie okno pogodowe i wypływamy, po iluś godzinach walki z wiatrem i falą (prognozy słabego wiatru wcale się nie sprawdziły), potulnie wracamy do naszego malutkiego porciku. Dla kilkunastu lokalnych mieszkańców stanowimy zresztą niezłą atrakcję – przychodzą oglądać naszą jednostkę, śmiejąc się, że czegoś tak małego jeszcze tu nie widzieli. Fakt, nasza 10-metrowa, na dodatek drewniana łupina to na tych akwenach ewenement – jednostki, które spotykamy, są stalowe, aluminiowe lub z tworzywa, z typowo ekspedycyjnym wyposażeniem i obeznaną w miejscowych warunkach załogą stałą. Zdziwienie budzą też nasze bandery – powiewająca pod salingiem polska, a na rufie – rumuńska. Przecież nasz "Pheonix" to pierwszy rumuński jacht, który w ramach rejsu dookoła świata zapuścił się w te trudne strony. Płynie na nim jego właściciel, czyli Mario Albu, jego żona, a teraz jeszcze i ja. Z Mariem, który był też wspinaczem, poznaliśmy się na najwyższej górze Ameryki Północnej. Wraz z kolegami uratowaliśmy mu wtedy życie, ale, niestety, w efekcie odmrożeń skończyło się na amputacji większości jego palców.
Czekając na pogodę
...wczytuję się w napisaną przez włoskich żeglarzy lokalną locję ("Patagonia & Tierra del Fuego Nautical Guide"). Kapitalna książka, nie tylko żeglugi dotycząca. Dowiaduję się z niej ciekawej historii o wyspie Picton, którą widzę po przeciwnej stronie kanału. Otóż w 1850 r. wraz z kilkoma kolegami wysiadł na niej z płynącego z Europy statku niejaki Allen Gardiner, brytyjski misjonarz, który postanowił miejscowym Indianom zaszczepiać chrześcijaństwo. Indianie wcale zainteresowani nową religią nie byli, tak więc przywitali przybyszy mało przyjaźnie. Jak na ironię Gardiner i towarzysze mieli ze sobą broń, ale że zapomnieli zabrać do niej amunicję, w trybie pilnym musieli się ewakuować, uciekając szalupami do innej zatoki. Tam znów zostali zaatakowani, tak więc ponownie musieli "spływać" (w tym przypadku dosłownie), przy czym wiatr i prądy wyrzuciły ich w miejscu, gdzie schronienia udzieliła im znajdująca się tam jaskinia. Niestety, nie zdołali przetrwać – morze zabrało im beczki z zapasami jedzenia, a zostawione w różnych miejscach napisy na skałach i listy wyrzucane w butelkach (z nadzieją, że któraś z załóg przepływających statków je dostrzeże) znaleziono dopiero dziewięć miesięcy później, kiedy nieszczęśnicy zmarli już z wyziębienia i głodu. Co do Indian to nie można mieć do nich pretensji – mieli powody, by nie kochać białych ludzi. To przez nich żyjące w tym rejonie plemiona wyginęły. Część autochtonów zginęła zastrzelona (biali nie wahali się używać broni), część wymarła w efekcie przywiezionych z Europy chorób oraz przez alkohol.
Nam tymczasem w Puerto Toro mijają wlokące się kolejne dni. Kiedy dopada nas obawa, że trzeba będzie odpuścić (problemem jest mój bilet na samolot), w końcu udaje nam się, w towarzystwie delfinów zresztą, przeskoczyć newralgiczną Bahia Nassau, czyli po prostu kawał otwartej wody i dotrzeć do archipelagu Hermite Islands, gdzie jedną z wysepek jest Horn. Kluczymy kanałami, zmagamy się z prądami, omijamy skupiska tzw. kelpu (trawy morskiej), modlimy się, by nie dopadły nas żadne williwaws – niespodziewanie pojawiające się szkwały o sile nawet i 100 w, ale równocześnie podziwiamy widoki, które mnie kojarzą się trochę z tym, co widziałam w Przejściu Północno-Zachodnim. Kotwiczymy w urokliwej Caleta Maxwell i znowu czekamy na pogodę. Owszem, wiemy, że na zupełny sztil nie ma co liczyć (w końcu to "wyjące pięćdziesiątki"), ale niech przynajmniej wieje z korzystnego kierunku, no i tak, by nasza łupina mogła to znieść. Wiemy, że podstawą jest cierpliwość i pokora, tak więc dla rozładowania roznoszącej nas energii, razem ze Szwajcarem z zaprzyjaźnionego katamaranu, robimy na okolicznych wyspach ambitne trekkingi.
Z wizytą u latarnika
W końcu nadchodzi Wielki Dzień – podnosimy kotwicę, maczetami odcinając z niej wodorosty, po czym pchani baksztagową ósemeczką opływamy wyspę Horn z jej skalistym, osławionym Przylądkiem Nieprzejednanym (współrzędne podawane przez Chilijczyków: 55°57'54``S, 67°13'12`` W). Przez długie wieki uważano go za najbardziej na południe wysunięty kraniec Ameryki Południowej, chociaż teraz wiadomo, że jeszcze dalej są wysepki Diego Ramirez Islands (65 mil na południowy zachód od Hornu). Poza tym Horn to jednak wyspa – mówiąc o przylądku w znaczeniu krańca stałego kontynentu, chwałę takiego punktu przejmuje położony dwa stopnie bliżej, należący do chilijskiej Patagonii Punta Froward. Ale mniejsza o geografię – Horn to Horn i choć osobiście uważam jego opinię za mocno naciąganą, często nazywa się go "żeglarskim Everestem". Fakt, żegluga tutaj nie jest łatwa – sama słyszałam od jednego z kapitanów chilijskiego statku opowieści o 30-metrowych falach.
Póki co jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się przeciąć południk Hornu. W ten sposób Mario i Catalina są pierwszymi żeglarzami z Rumuni, którzy tego dokonali, ale nawet dla mnie, mimo że to już mój drugi Horn (pierwszy był w 2003 r. na s/y "Stary"), też jest to wielkie przeżycie.
Na noc stajemy na kotwicowisku zwanym Caleta Martial przy wyspie Herschel. Przysłane przez sms prognozy pogody (nie mamy na jachcie dostępu do Internetu) są niewiarygodne. Decyzja zapada szybko: Wracamy na Horn, odwiedzić latarnika!
Wypływamy o 5.00 rano i dwie godziny później docieramy do Caleta Leon, zatoczki przy przylądku Horn. Ku naszemu zdziwieniu, na przylądku jest nie tylko latarnik, ale też całkiem spora ekipa żołnierzy przygotowujących wszystko do rocznicowego przyjazdu notabli. O postawienie bojki cumowniczej w zatoczce nie zadbali (ze względu na skaliste dno kotwiczenie jest tam problematyczne – my wymieniamy się tak, by stale był ktoś na jachcie i po prostu kręcił na silniku wolniutkie kółka), ale za to z pietyzmem odmalowano schodki do słynnego, odremontowanego Pomnika Albatrosa, upamiętniającego żeglarzy, którzy w okolicach Hornu stracili życie. Ponoć w tutejszych wodach spoczywa ponad 800 statków; w samym tylko 1905 r. zatonęły 43 żaglowce. Piekło marynarzy skończyło się wraz z wybudowaniem Kanału Panamskiego.
Latarnika ostatecznie nie spotykamy (też jest zajęty przygotowaniami do przyjęcia pani prezydent), ale pamiątkowe pieczątki poświadczające pobyt na Hornie dostajemy. Niektórzy wbijają je sobie do paszportów, ja wolę w książeczce żeglarskiej.
Przez kolejne trzy dni wracamy. Cumujemy w Puerto Williams w dniu, kiedy wszyscy notable szykują się do wypłynięcia na Horn wielkim, wojennym statkiem. Señora Presidenta nie przyleciała. Nie żałujemy, że nie będziemy na bankietach – mieliśmy taki Horn, o jakim nawet nie marzyliśmy. Bliski, prawdziwy, tylko dla nas.
CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO? POLUB ŻAGLE NA FACEBOOKU