Przez czerwony kontynent
Marcin Gienieczko, znany podróżnik i współpracownik miesięcznika „Żagle”, wciąż kontynuuje przygotowania do najtrudniejszego etapu swojej wyprawy: pokonania specjalnym kajakiem trasy klasyka żeglarskiego, regat z Sydney do Hobart na Tasmanii. W międzyczasie podsumowuje swoje dwa dotychczasowe etapy „Trójboju australijskiego” – pieszego i rowerowego, m.in. przez pustynię Gibsona.
Darwin, Północne rubieże Australii. Stąd bliżej do Papui Nowej Gwinei niż do Adelaide, która jest moim celem na samym południu.
Pompuję koła w swoim rowerze. Zamierzam przejechać dwuśladem ponad cztery tysiące kilometrów przez północną, zachodnią, centralną i południową Australię. Pot zalewa ciało. Najgorsza w Darwin jest wilgotność. Panuje tu klimat tropikalny. Mimo, że jest już połowa maja i powinna nastać pora sucha, wciąż dwa razy dziennie leje. W powietrzu wiszą ciągle gorące mgły. Jest strasznie duszno zarówno w dzień jak i w nocy. Nie lubię klimatyzacji, ale nawet ja muszę siedzieć pod zimnym nawiewem. Małgorzata Bowen, która mnie gości, na co dzień prawnik na Terytorium Północnym mówi, że teraz jest very nice, że dopiero w grudniu zacznie się piekło.
Po dziesięciu minutach przygotowania całego osprzętu rowerowego lepię się cały od potu. T-shirt przykleja się do ciała.
Ciężko naciskam pedały. Po 20 minutach robię pierwsza przerwę. Wypijam litr wody jednym łykiem. Przyczepka z wodą buja się na obie strony. Wiozę w 4 workach z cordury po 10l wody. Pierwszego dnia zrobiłem 90 km, liczyłem na więcej, ale nie dało się. Zatrzymuję się w lesie 30 km przed Adelajda River, gdzie mieszka około190 osób. Jestem skonany, upał w połączeniu z dużą wilgotnością jest naprawdę zabójczy.
Welcome West Australia
Zachodnia Australia ciągnie się pomiędzy dzikim buszem. Busz to wielka dziczyzna, ziemia nieucywilizowana, lecz jeszcze nie pustynia. Kraj myśliwych i poszukiwaczy złota.
Docieram do Kununurry, na liczniku 910 km pokonanej trasy, mam problem z drętwiejącą dłonią-nie mogę utrzymać długopisu,
Droga całkiem dobra, asfalt. Najgorzej jest około 12-14-tej, kiedy słońce pali najmocniej. Trasa jest dość jednostajna, czerwona i wysuszona. Czasem tę monotonię przerwie przebiegająca dzika zwierzyna, której tu nie brakuje-kangury, psy dingo. Dzisiaj nawet jeden taki osobnik wył nieopodal mojego namiotu, na szczęście wkrótce zniknął w buszu. Niegroźne to zwierzę, wygląda trochę jak lis. Na drodze co 20km można spotkać rozjechanego kangura, ofiary pędzących "road train" .
Dwukrotnie pokonuję dystans 110km. W tej wilgotności to sukces. Droga do Kununurry to również przejazd przez majestatyczny "Gregory National Park", to tutaj kręcono ujęcia do filmu "Australia". Film o wielkich przestrzeniach tego kraju. Może nie tak ujmujących i dziewiczych jak Północna Kanada, ale na pewno równie zadziwiających swoim ogromem.
Przed wjazdem do Zachodniej Australii muszę częściowo pozbyć się żywności-konkretnie owoców i warzyw. Australia ma bardzo rygorystyczne, wręcz dziwaczne przepisy związane z żywnością nawet w środku własnego kraju. Na granicy pytają mnie czy coś wiozę, odpowiadam, że tylko żywność liofilizowaną, sprawdzili i pędzę dalej. Faktycznie miałem tylko tę żywność-australijską zresztą, która jest nieporównywalnie gorsza od polskiej z "Lyofood. Ta polska przypomina domowe dania.
Cały czas wszyscy przypatrują się mojemu wehikułowi, zwłaszcza Aborygeni dziwią się że "Mercedes -Benz" ma takie rowery, tłumaczę, że to jeden ze sponsorów wyprawy i naklejka tylko, ale oni nie przyjmują tego do wiadomości. Koło Halls Creek rozpoczyna się legendarny szlak "Canning Stock Route". To jeden z najtrudniejszych samochodowych szlaków na świecie, łamią się tam półosie. Trasa do Kununurry to trasa do Timber Creek, bardzo pagórkowata. W przyczepce wiozę dodatkowo worek z żywnością, dziennie piję około 6 litrów. Co drugi, trzeci dzień na tej drodze "Victoria Hwy" można spotkać camping, gdzie stoi zbiornik z wodą. Każdy jadący samochodem może się zatrzymać i napić, uzupełnić kanistry z wodą. Zastanawiam się jak będzie na Pustyni Gibsona, na razie dużo nie chcę myśleć, ale już wiem, że mój organizm gorzej znosi upał niż mróz, moim żywiołem jest Północ. Najważniejsza jest motywacja w ekspedycji. Zakładam mp3 Philipsa i słucham utworów "Dżemu" i lecę z tą przygodą. Myślę o życiu.
W dniu swoich urodzin docieram do Port Hedland. Ciężki to czas dla mnie, bo spędzony samotnie, z dala od żony i rodziny, która jest dla mnie bardzo ważna. To trudne chwile, trudne doświadczenie dla człowieka w drodze, bo z jednej strony jest myślami tam, a z drugiej tu i walczy z demonami własnych wyobrażeń.
Droga do Port Hedland to 590 km przeprawy wzdłuż Wielkiej Pustyni Piaszczystej. Powietrze wręcz stoi, asfalt jakby parował na drodze. Dwa dni temu rozmawiałem z tutejszymi drogowcami, którzy stawiają znaki ostrzegawcze i informujące o zagrożeniach na drodze. Przestrzegali mnie szczególnie przed wężami, bo w razie takiego spotkania telefon satelitarny na nic się zda. Takiego pechowca zabiera się do Perth helikopterem, aby podać surowicę. Albo się zdąży albo nie. Węże są jak ciemna noc- mówią- trzeba palić ognisko, to ich trochę odstraszy.
Port Hedland jest jednym z największych portów przeładunkowych rudy żelaza na świecie. Klimat jest tu ekstremalny, dlatego co kilka lat ten region nawiedzają cyklony, które niszczą wszystko na swej drodze. Czerwony pył rudy żelaza zwiewany z hałd i jadących pociągów wgryza się wszędzie gdzie się da. To tutaj jest najdłuższy pociąg na świecie- 8 lokomotyw, 7353 długości i tylko jeden maszynista. Trasę z kopalni rudy żelaza w Newman do Port Hedland pokonuje w 10 godzin.
Droga w Australii ciągnie się jak wąż, aż po horyzont.
Myślę też o tym, że bez mojej przyczepki trasa przez Australię byłaby niemożliwa. Wiozę zawsze w niej dwa worki po 10 litrów wody i żywność w sakwach, sprzęt naprawczy i inne niezbędne rzeczy. Przy takich odległościach, jakie tu są, pokonanie 300km bez wody w upale to śmierć. Mijam żółty ,,road train”, ciężarówkę, która zwie się w Australii pociągiem drogowym. Wygląda to niesamowicie, bo zajmuje mniej więcej długość całego roadhouse, rodzaju naszych większych stacji benzynowej. Robi przy tym niemało hałasu, trudno skupić myśli nie mówiąc o jakiejkolwiek rozmowie. Takie ciężarówki-pociągi pokonują ogromne trasy, bo ok. 7 tys. km w ciągu 7-8 dni. Składają się z dwóch, czasami nawet czterech dużych naczep.
Rowerowy sukces
Po przejechaniu kolejnych 100 km zatrzymuję się w Sandfire Roadhouse na trasie Great Northern Hwy. Kilka budynków przypomina naszą stację benzynową - bez specjalnych wygód, ale można się umyć i to dla mnie najważniejsze w tym upale. Temperatura praktycznie bez zmian-jakieś 35 stopni, ziemia rozgrzana do czerwoności, to naturalny kolor tutejszego krajobrazu.
Jestem przy Wielkiej Pustyni Piaszczystej, stąd ten suchy zwrotnikowy klimat i jałowa skąpa roślinność. Spotykam pijanych Aborygenów. Piją więcej od Indian w Północnej Kanadzie, choć wcześniej myślałem, że to oni przodują. Nie przeszkadza im upał. Zaczynają wczesnym rankiem, a więc około południa są już dobrze napici-a wiadomo wysoka temperatura tylko przyspiesza stan upojenia. Chodzą boso zarówno w mieście jak i w buszu, choć trzeba przyznać, że i biali nie nadużywają obuwia. I nikt się tym nie przejmuje, pełen luz. Ja jednak wolę swoje sandały Alpinusa, zwłaszcza wieczorem, kiedy nogi muszą odpocząć.
Po przejechaniu 2136 km (24 dni) docieram do miasteczka Newman w Zachodniej Australii. Ostatnie dni były dla mnie bardzo trudne, byłem tak spragniony zakończenia tego etapu, że pedałowałem po 125 km dziennie, co przy obciążeniu roweru, uważam za całkiem niezły wynik. Klimat w Newman nieco się zmienił - temperatura 29 stopni. Doskwiera mi ból, mam poważne problemy z lewą ręką, w okolicach łokcia. Nie mogę jej rozprostować. Myślę, że to od stałego trzymania kierownicy i napięcia mięśni. Miałem dużo podjazdów, więc pewnie przyczyniło się to do mojego stanu.
W Newman przygotowuję logistycznie przeprawę przez Pustynię Gibsona. Wieczorem z Sydney przylatuje do mnie Bogusław Stańczyk z Orbis Express Travel, życzliwy człowiek, który sam kocha przygodę. Przemierzał Pustynię Simpsona w Australii i Afrykę. Mamy zamiar wynająć auto terenowe i od Lake Disappointment rozstawić w kilku miejscach wodę. Szukam teraz właściwych pojemników oraz staram się zdobyć jak najwięcej informacji o szlaku od tubylców.
Postanawiam, że część szlaku przemierzę pieszo, a część, jeśli się uda, rowerem - będzie szybciej. Prawdopodobnie będzie to ostania część od Windy Corner do Warburton- środek Pustyni Gibsona. Wcześniej jest tylko piasek i dużo skał, a mój rower nie pokona takich wydm. Poza tym jest trawa spinifex, rodzaj iglastego poszycia. Szorstka trawa spinifex, mimo, że jest nieprzydatna jako pasza dla zwierząt, spełnia bardzo ważna rolę, zapobiegając wywiewaniu piasku. Potrafi poważnie skaleczyć, a jej nasiona skutecznie zapychają chłodnice aut przemierzających te tereny. Ostatnio jadący samochód z Canning Stock Route uległ zapaleniu - pożar był wynikiem przegrzania. Trzeba na to uważać, studzić auto, bo jeśli nastąpi awaria, to koniec przygody.
Ostatnio w buszu również miał miejsce pożar i ekipa która chciała przemierzyć szlak Talawana Track - musiała zawrócić. Zmusił ich do tego palący się busz. W Australii pożary to powszechna sprawa, więc trzeba mieć to na uwadze.
Być może będę musiał skrócić drogę ze względu na takie przeszkody, dlatego nie planuję niczego. Jak pojawiają się takie problemy, lepiej je omijać żeby nie popaść w jeszcze większe kłopoty. Szukając pojemników na wodę w miejscowej gazecie czytam mrożącą krew w żyłach historię. Grupa niemieckich podróżników zginęła na pustyni - ugrzęzła w piaskach. Opuścili samochód i oddalili się od niego próbując dotrzeć do cywilizacji. Wysłany na pomoc helikopter znalazł ich po paru dniach. Niestety nie żyli - wyczerpani i odwodnieni zmarli w spiekocie słońca. To właśnie pustynia - najbardziej nieprzyjemne i nieprzyjazne miejsce na ziemi.
Odwiedzam tutejszą Policję, z którą korespondowałem jeszcze przed wylotem z Polski. Pracuje tu Shan Sadler, który wspiera moją wyprawę. To do niego przesłałem wózek i część sprzętu wyprawowego. Powiadomił on też kolegów z policji w Warburton o mojej ekspedycji.
W Newman, niewielkim miasteczku mieści się duży ośrodek górniczy po tym, jak odkryto tu pokaźne zasoby rudy żelaza. Wielu pracowników przylatuje na kontrakty z Perth, ale tylko zimą, kiedy temperatura oscyluje około 30 stopni, nie zaś 50 jak latem.
Zmagania na pustyni
Rozpoczynam przejście Pustyni na wysokości Lake Disappointment.
Szlak prowadzi wzdłuż Talawana Track do Windy Corner - podobnym szlakiem szedł Marek Kamiński z podróżnikami z Holandii. Tyle, że oni wystartowali z Lake Disappointment i kierowali się w stronę Alice Springs. Ja najpierw obieram kurs w kierunku Windy Corner a później w kierunku Warburton. Stamtąd będę zmierzał rowerem do Uluru. Do przejścia mam 600 km. Obliczam, że dziennie jestem w stanie pokonać 30 km. Może powinienem powiedzieć, że taki dzienny dystans chciałbym przejść, a ile zdołam, kolejne dni pokażą.
Woda, zgodnie z planem, została rozstawiona przez Bogusława Stańczyka co ok. 100km. Miejsce zaznaczone jest różową wstążką i mam spisaną pozycję GPS. Beczki i kanistry zasypane są na głębokości pół metra w ziemi. Jeśli tylko dzikie wielbłądy lub inne stworzenia jej nie odnajdą, będę spokojny. Bo woda to życie.
Pogoda na pustyni bardzo zmienna. W dzień ciepło, natomiast dziś szczególnie dokuczliwy był lodowaty wiatr, taki, że w nocy zakładam polar i czapkę.
Po pierwszych dwóch dniach zrozumiałem, że będzie to bardzo ciężka droga, nie technicznie, bo nie jest ona trudna - można ją odnaleźć w gąszczu traw i spinifexu, ale właśnie spinifex jest tu największą przeszkodą. W ciągu owych dwóch dni ta ostra trawa przecięła mi 3 dętki robiąc tym samym 7 dziur.
Zdałem sobie sprawę, że tak daleko nie zajdę biorąc pod uwagę, że pompowanie tych opon zajmuje ok. 30 minut, dochodzi rozpakowanie i spakowanie wózka i żar lejący się z nieba. To wszystko zakłóca marszrutę. Moje opony nie nadają się na przeprawę tym szlakiem. Najwyraźniej chyba są za delikatne na te warunki, choć i tak dałem najmocniejsze. Marek Kamiński, kiedy przeprawiał się przez tę część pustyni jak mi powiedział, miał opony jak w motorze. Ja wybrałem bardziej rowerowe. Kiedy podobną konstrukcją wózka przeprawiałem się przez góry Mackenzie, w ciągu 24 dni złapałem tylko jedną "gumę". Tu, w ciągu dwóch dni kilka. Taka subtelna różnica.
Zakładając gładkie opony, które lepiej poradzą sobie z piachem nie doceniłem spinifexu. Być może to było nie do końca dobre posunięcie, że skupiłem się na piasku zapominając o ostrej trawie, która rośnie zawsze na środku ścieżki. Rozstaw kół w wózku jest taki, ze jedno koło zawsze jest na spinifexie, a tym samym wózek się kołysze i nachodzi na ostrą jak brzytwa trawę. Ta z kolei po paru minutach wbija się w oponę przebijając ją aż do dętki. Z ciągłymi naprawami zabrakłoby mi łatek. O dętkach nawet nie wspominam.
W życiu jak i również na takich wyprawach jest tak, że trzeba szukać rozwiązań.
Przez 7 dni, kiedy rozstawiam wodę i dalsze 2 dni kiedy maszeruję, nie spotykam żadnego człowieka ani nie mijam żadnego auta. Ale każdy z nas ma szczęście chociaż raz w życiu. Dla mnie pojawia się w nocy, kiedy reflektory terenowego nissana nagle rozświetlają pustynię. Miejscowi jadą do Newman. Kiedy zauważają mnie łatającego dętki zatrzymują się, pomagają napompować koło, chwilę gawędzimy i jadą dalej. Następnego dnia, kiedy wstaję, widzę, że znów ubyło powietrza w dętce. Ręce mi opadły, ale zabieram się do naprawy. Po ok. 2 godzinach znów jawi się na horyzoncie znajome auto z dnia wczorajszego. Okazuje się, że ci ludzie nocowali jakieś 3 km od mojego namiotu. Moja sytuacja nie dawała im spokoju -tak mi później powiedział Steve. Namawiają mnie na powrót.
Nie zastanawiam się długo, bo do Newman z tego miejsca jest jakieś 630 km. Z plecakiem, zapasem wody, sam, nie dałbym rady. Najbliższa i jedyna studnia w tym regionie jest dopiero ok. 200km stąd - Georgia Bore. Pakuję więc plecak i sprzęt wrzucając wszystko na dach samochodu. Sam też zakotwiczam na dachu i wyruszamy w stronę Cotton Creek. W Newman jest jeszcze Bogusław Stańczyk. Utwierdza mnie, że podjąłem trafną decyzję.
-W życiu trzeba umieć podejmować decyzje - ty podjąłeś właściwą. Tam nikt się raczej nie zapuszcza, jak widziałeś. Musisz rozważyć inna trasę lub naprawić wózek, zrobić inny rozstaw kół- powiedział. Jestem rozbity, bo na tym szlaku miałem wszystko przygotowane, zarówno wodę jak i żywność.
Atakuję Pustynię Gibsona szlakiem z Wiluny. Mój wózek podskakuje niczym piłeczka pingpongowa. Na początku idzie mi całkiem dobrze. Pierwszego dnia pokonuję 28 km i dzwonię do żony będąc na szczycie szczęścia. Na wózku mam jeden kanister 20 litrowy, trzy po 15 litrów i jeden worek dromadera 10 l, co daje 75 l czyli 75kg (tutaj nie miałem rozrzuconej wody, więc musiałem się zabezpieczyć) plus sprzęt filmowy i fotograficzny, żywność i parę rzeczy do wózka. Łącznie 110kg, czyli takie obciążenie jak na saniach polarnych na Kołymie, którą przemierzałem po śniegu i lodzie.
Niestety drugiego dnia wózek zaczyna się psuć. Co 30 minut koła się luzują i po prostu spadają z uchwytów wózka. Poprawiam, ale zastanawiam się co się dzieje. Pamiętam jak startowałem na Talawana Track i Bogusław Stańczyk filmując moja przeprawę zauważył ,że koła się rozchodzą raz na lewą raz na prawą stronę. Adrenalina na starcie jednak dała mi dużo siły i takiego niedopatrzenia na pewno nie zauważyłem. Nie dyskutowałem wówczas, bo chciałem iść i wędrować. Bogusław zniknął na horyzoncie, a ja zacząłem zapuszczać się wówczas w pustynne tereny. Teraz, kiedy byłem już na właściwym szlaku znowu luzowały się koła. Przypomniałem sobie tamto zdarzenie. Wiem, że coś jest nie tak. Ale nie ma czasu na analizę. Chcę iść, bo na wyprawie jest tak , że czas na przemyślenia i testy jest w kraju. Moje testowanie odbywało się na plaży w Juracie, ale to nie to samo co trawa spinifex czy skały na pustyni.
Okazało się, że obręcze, które trzymają wózek są mocno wyszlifowane. Najwidoczniej w I etapie było sporo tarcia. Być może też wózek uszkodził się podczas transportu lotniczego albo kiedy wieźliśmy go do Warburton .Na pewno coś musiało się wydarzyć, bo sprzęt był sprawny przed wyjazdem. Niestety tutaj nie spełnił swojej roli. Koła przechylają się w stronę bagażu, tym samym ocierają się o sprzęt na wózku i obręcze - blokują poruszanie się. Wygląda to tak, jakby koła się rozchodziły- raz na lewą stronę, raz na prawą w zależności od ułożenia terenu. Poprawiam luzy, dokręcam na siłę i po 15 minutach przeprawy to samo. To może wyprowadzić człowieka z równowagi, ale idę dalej. Trzeciego dnia niestety strzela szprycha i piasta się wykrzywia, wymieniam ją na nową, ale znowu po dniu wędrówki się wygina. Jestem pewien już, że niestety plan przeprawy legnie w gruzach. Siedzę przy ognisku zrozpaczony. Zrobiłem 100 km i nie wiem co dalej. Na dodatek przychodzi burza i deszcz, który pada raz na 3 lata. A właśnie teraz spadł i zrobił ze szlaku gliniane podłoże. Koła, będąc juz wykrzywione, zapadają się w błocie, ja również. Wszystko okazuje się nie tak. Wózek prawie rozpada się po kolejnych 10 km wędrówki następnego dnia i tym samym postanawiam zakończyć plan ,,pustynna burza" jak go później nazwałem. Pięć km ode mnie grzęzną w błotnej mazi dwa samochody. Błoto, które niczym lawa zalewa szlak, powoduje, że nawet dwa auta o napędzie 4x4 nie dają rady (tu jeśli pada deszcz, woda nie wsiąka lecz rozlewa się tworząc klejącą się breję). Podkładanie pod koła desek nie przynosi rezultatów - koła zapadają się i grzęzną coraz mocniej. Ludzie, widząc co się święci, postanawiają mnie zebrać. W zamian za to pomagam im przeprawić się przez coraz większe błota. Ta decyzja była bolesna, bo podjęta po raz drugi próba przeprawy nie powiodła się. W tym momencie juz zdania nie zmienię, tym razem pustyni nie przejdę.
Znowu na swoim wielbłądzie
Po dwóch dniach spędzonych w Warburton wyruszam w dalszą drogę rowerową w kierunku Uluru - słynnej góry Aborygenów. Poruszam się Great Central Road. Nazywana jest highway, ale miejscami przypomina bardziej bezdroża niż jakąkolwiek drogę.
Pierwszego dnia pokonuję 90 km. Znów przypominam wielbłąda objuczonego bagażem.
W ciągu następnych 3 dni kolejne 330 km, krajobraz powoli zaczyna się zmieniać. To jeszcze część Pustyni Gibsona, ale już czuję przedsmak świętej góry Aborygenów - Uluru, bo trasa wiedzie coraz bardziej pagórkowatymi terenami, w oddali piętrzą się masywy górskie skąpane w australijskim słońcu. To miła odmiana po płaskim dotąd i dość jednostajnym szlaku mało gościnnego outbacku.
Jestem na obszarze Terytorium Północnego, minąłem Docker River. Tą miejscowość, którą rok temu nawiedziło stado 6000 dzikich wielbłądów, które zaatakowało miasto w poszukiwaniu wody. Straty były niewyobrażalne - zniszczone domostwa, ogrodzenia, zanieczyszczona woda dla mieszkańców. Te niebezpieczne zwierzęta, sięgające do 2,1 m i ważące ok.900 kg, stają się plagą i są naprawdę dużym zagrożeniem dla tutejszych mieszkańców. Rower spisuje się bardzo dobrze, nawet nie złapałem ani jednej "gumy". To już sam w sobie sukces. Muszę trochę spuścić powietrza żeby jakoś jechać po tym niegościnnym terenie, choć ostatni dzień przeprawy jest bardzo ciężki. Po raz pierwszy w tej wyprawie pcham rower około 4 km po piachu sypkim jak mąka pod górę.
Przemierzam takie osady jak Warakurna i Docker River. Docieram do świętej góry Aborygenów Uluru, przez białych zwanej Ayers Rock. Te 600 km w 6 dni off roadu zmotywowało mnie do dalszych etapów ekspedycji.
Teraz, kiedy jestem już na asfalcie będę na pewno pokonywał większe odległości. Pamiętam jak miałem 19 lat i jechałem rowerem dookoła Polski. Wówczas z Kętrzyna do Elbląga - blisko 170km pokonałem jednego dnia. Chciałbym ten wyczyn powtórzyć, taki sportowy akcent.
Osady aborygeńskie są bardzo zapuszczone, zaniedbane. Nie mają oświetlenia, zamiast tego Aborygeni palą ogniska koło domu - zupełnie jak w trzecim świecie, który opisywał Ryszard Kapuściński w „Hebanie”.
Wielka góra Uluru jest naprawdę majestatyczna. Mierzy ok. 300m wysokości i ok. 8 km w obwodzie. Mieni się pięknie w zachodzącym słońcu, przybierając różne kolory w zależności od oświetlenia. Turyści piknikują wokół tego miejsca przez kilka godzin, siedzą, rozmawiają, jest bardzo gwarno, ale to typowa komercja. Rower jest czerwony i pomarańczowy od piachu, łańcuch przypomina wstążkę tego samego koloru. Musiałem wyczyścić piasty, bo piach zagościł tam na dobre.
Co noc towarzyszą mi wielbłądy, muszę je odganiać, bo są strasznie natrętne. Noce są tu bardzo gwiaździste. Tylko dingo wyje pod rozgwieżdżonym niebem. Mięsnie mam już wypracowane. Piach jest wszechobecny, w ustach i między szprychami. Wieczorem docieram do miejscowości Erldundo, położonej przy przecięciu dróg płn-płd Stuart Highway i Lasseter Highway. Zmierzam w kierunku Adelaide, choć to jeszcze spora odległość, bo ponad 1000km. Czerwony piasek i pustynne równiny otaczające Erldundo, jak większość środkowej Australii, tworzą dość mało zróżnicowany pejzaż i cywilizacja jest coraz bardziej namacalna. Dla mnie akurat to nie powód do radości, bo dla prawdziwego podróżnika taki krajobraz przestaje być wyzwaniem. Po pokonaniu 4300 km wielkiej pętli ,,Tour de Australia” czyli więcej niż legendarna wielka pętla Francji docieram do Adelaide. Przede mną tylko ocean południowy. Składam podziękowania za pomoc w zorganizowaniu ekspedycji firmom: Philips Lighting Poland- główny sponsor, Mercedes Benz Polska, Nautiqus Gdynia, Sofitel Grand Sopot ,,AA Men, Alpinus Expedition Team, Radio Plus, Lyo Expedition. Więcej o samej wyprawie można będzie usłyszeć na tegorocznym festiwalu Explorer w Łodzi 17 listopada.