Pętla zamknięta
W sierpniu 2002 roku zbliżaliśmy się do Cieśniny Beringa i było jasne, co chcę robić w przyszłym roku. Do zamknięcia klamry wokół bieguna brakowało mi odcinka Norwegia - Grenlandia. Sprawy rozpoczęte należy kończyć, a więc...
Zjawa IVÓ spełniała dwa podstawowe warunki: miała solidny drewniany kadłub i symboliczną nazwę. Jak wiadomo, pierwszym polskim żeglarzem, który opłynął świat dookoła, był Władysław Wagner. Dokonał tego w latach 1932 Ð 39, na raty, na trzech kolejnych ãZjawachÓ. Ja miałem za sobą jeden mały i dwa duże etapy, a przed sobą czwarty i ãZjawę IVÓ. Był to dla mnie dobry omen. Byłbym pierwszym Polakiem, który na jachtach żaglowych okrążył biegun północny.
Z Prowidienia na Czukotce przez Moskwę przyleciałem prosto do Warszawy, aby z Wojtkiem Skórskim jak najszybciej omówić możliwości organizacyjne. Moje ograniczenia czasowe pozwalały mi tylko na przeżeglowanie ãmojegoÓ odcinka, a jacht
trzeba przecież doprowadzić do Norwegii i wrócić nim z Grenlandii. Wojtek miał niemal od razu gotową propozycję: organizacją całości zajmie się Stowarzyszenie Studentów Politechniki Warszawskiej "Navigare". Nie upłynął tydzień, gdy spotkaliśmy się w Gdyni w CWM, czyli u armatora jachtu: Wojtek, "Zieloni" (jak potem zacząłem nazywać Tomka Zielińskiego i Olkę Połcik - szefostwo "Navigare") i ja. Po niecałej godzinie wstępne ustalenia mieliśmy za sobą. Nawet do głowy mi wtedy nie przyszło, jakie trudności przyniesie ich realizacja, a raczej brak realizacji tych wstępnych ustaleń.
Jacht objąłem w norweskim porcie Namsos 3 czerwca. Nerwówkę z tym związaną dodatkowo potęgowały prace, które należało jeszcze wykonać. Na przykład aż z Polski przyjechał mechanik silnikowy i fachowiec od radarów. Silnik wymagał specjalnej troski, a radar... zainstalowania.
W czwartek po południu zasztauowaliśmy się jako tako, gdy zapowiedziano burzę. Nie chciałem jednak czekać, w stosunku do założeń już i tak mieliśmy spóźnienie. Posuwaliśmy się wąskimi fiordami na północ. W nawigacji bardzo pomocne były szczegółowe mapy elektroniczne, cóż, kiedy do utrzymania pracy komputera potrzebny jest prąd. My wprawdzie mieliśmy agregat prądotwórczy, ale ten wysiadł już po jednej nocy pracy. Agregat miał także dawać energię grzejnikom elektrycznym; załoga miałaby możliwość ogrzania się i wysuszenia ubrań.
Przy wysepce Vikingen minęliśmy "norweski" Horn i przekroczyliśmy koło polarne. Jeszcze walczyłem ze sobą, czy wejść do Bodš i tam usiłować reperować agregat, czy też iść prosto na Islandię. Był weekend, a więc znowu czekanie i strata czasu, a prognoza pogody przewidywała korzystne wiatry. Zdecydowałem, że płyniemy dalej. Wiało rzeczywiście zgodnie z zapowiedziami, ale czasami było przenikliwie zimno, a pokład gdzieś od góry przeciekał. Ludzie kulili się po kątach albo wciskali w koje. Po pięciu dniach takiej żeglugi dotarliśmy do Sejdisfjordur na wschodnim wybrzeżu Islandii.
To tam poznaliśmy Australijczyka, który - tak jak my - chciałby się dostać do Kanady. Facet, pod koniec czterdziestki, z ostro podciętymi bakami - podobnie jak to było u nas modne w latach 60. Graham, bo tak mu było na imię, jest od siedmiu lat w drodze, podróżuje dookoła świata, ale zaznacza, że po powierzchni, czyli wyklucza samolot. Chwila rozmowy wystarczyła, żebyśmy się dogadali. Jest z zawodu monterem i da sobie radę, choć stan maszynowni i polskie napisy nieco go przerażały. Na nogach miał zabłocone gumiaki, a na plecach mały plecaczek Ð to wszystko. Myślałem, że ma tylko te gumiaki, ale potem się okazało, że był jeszcze posiadaczem sandałów zrobionych z opony, które nabył kiedyś w Etiopii za... 25 centów. Atmosfera na jachcie zrobiła się jeszcze lepsza, bo do tej pory panował język polski i niemiecki oddzielnie, a teraz doszedł angielski jako wspólna mowa, którą wszyscy mogli się porozumiewać. W załodze było sześciu Polaków, dwóch Niemców i Australijczyk.
Po wyjściu z Sejdisfjorduru po raz kolejny przekraczaliśmy krąg polarny. Cały czas odczuwałem brak agregatu, ale w Akureyri znaleźliśmy wreszcie wyjście. Agregat został zdemontowany i wysłany do Reykjaviku do naprawy. Dołączył też do nas Inżynier Marek Łukomski. Inżynier piszę z dużej litery ponieważ w jego przypadku tak należy Ð on ma po prostu taki charakter. Ulżyło mi, bo mimo dotychczasowej pracy cały czas czułem się nieswojo na jachcie, na którym nie było żadnych schematów instalacji, kable gdzieś tam biegły, druty też i nawet jakoś to działało, ale co będzie, gdy przestanie? Mieściliśmy się w czasie, pozwoliliśmy więc sobie na wynajęcie samochodu i na wycieczkę w głąb interioru islandzkiego. Było co oglądać. Islandia proponuje niepowtarzalne gdzie indziej widoki i dziwy natury. Przy dobrym wietrze z NE mijaliśmy północny przylądek Horn. Wrażenie robi nie mniejsze niż ten ãwłaściwyÓ. Potem weszliśmy dość głęboko w Breidafjšrdur. Na samym końcu tego szerokiego fiordu w części oddzielonej pasmem wysepek i drobnych szkierów leży Budaldulur Ð osiedle Eryka Rudego. Mimo środka nocy było widno. Przejście zwężało się coraz bardziej, a mnie robiło się coraz goręcej, dla skontrolowania sytuacji wrzuciłem więc maszynę na luz. Nasz okręt dalej jechał z prędkością 5 węzłów prosto w galimatias skałek. GPS z opóźnieniem pokazywał pozycję, za wolno w stosunku do szybko zmieniającej się sytuacji, a nowych nabieżników również nie było widać. Nic z tego. Wycofaliśmy się do Stykkisholmur, a do Budaldulur pojechaliśmy samochodem z Reykjaviku, gdzie zrobiliśmy generalne porządki. Tutaj też nastąpiła wymiana załogi. Teraz było nas trzynaścioro, ale o pechu starałem się nie myśleć i dzięki Bogu nikt jakoś tego tematu nie podejmował.
I ten etap również rozpoczął się od korowodów z agregatem. Mimo że wysłaliśmy go do Reykjaviku jeszcze z Akureyri, nie był jeszcze gotowy. Dużo by tu pisać. Wolny czas wykorzystaliśmy na turystykę. Wreszcie agregat jest. Mimo negocjacji zapłaciliśmy 2000 euro, ale teraz wreszcie wszystko chodzi i jesteśmy przygotowani do wyjścia. Oddajemy cumy i wychodzimy przy niemal bezwietrznej pogodzie. Znowu znaleźliśmy się w morzu. Pojawiły się nawet wieloryby.
Najpierw trzeba było przepłynąć Cieśninę Duńską oddzielającą Islandię od Grenlandii. Bogowie raz jeszcze byli dla nas łaskawi. Słabe przeciwne wiatry pokonaliśmy na silniku, a na koniec zesłali nam sprzyjający wiatr tak, że pod żaglami mogliśmy wpłynąć w wolny od lodów Prins Christian Sund. Rejon ten przypomina południowy cypel Ameryki Południowej, przylądek Horn można przyrównać do grenlandzkiego Kap Farvel, a Cieśninę Magellana właśnie do Prins Christian Sund.
Mieliśmy za sobą długie, trwające 6 dni przejście z Islandii i teraz cieszyliśmy się już na Grenlandię. Na początku Sundu podpłynęliśmy do małej górki lodowej, aby dla uczczenia doniosłości tej chwili odrąbać z niej kawałek lodu Ð do celów... konsumpcyjnych. Korzystny początkowo baksztagowy wiatr zaczął jednak kręcić, jak to zwykle w wąskich przejściach. Włączyliśmy więc silnik, ale już po chwili w maszynie zaczęło śmierdzieć i okazało się, że mamy wyciek paliwa. Oczywiście żagle znowu wróciły do łask. Po szczegółowych badaniach okazało się, że pękł przewód wysokiego ciśnienia. A więc kolejna awaria. Przewód wymieniliśmy na inny.
Nad ranem, około godziny czwartej, weszliśmy do maleńkiego porciku Augpilagtoq. Gdyby nie to, że w locji było wyraźnie napisane, że wejście ma szerokość 20 metrów, chyba bym tam nie wpływał. Niemal pionowe skały tworzyły bramę wjazdową. Jakoś się prześlizgnęliśmy. Keja miała 5 metrów długości, ale udało się nam zacumować. Gdy osiedle zbudziło się ze snu, staliśmy się atrakcją dnia, a taka atrakcja chyba nie co dzień tu przypływa. Szczególnie upatrzyły sobie nas dzieci. Kręciły się wszędzie. Dla nas stanowiło to także niepowtarzalne przeżycie. Dla większości załogi był to pierwszy kontakt z Grenlandią. Niektórzy nawet myśleli, że Eskimosi chodzą ubrani w skóry i wciąż mieszkają latem w namiotach, a zimą w igloo. Tymczasem mają oni drewniane domki, na ryby i polowania pływają plastikowymi łodziami z japońskimi silnikami przyczepnymi, a liczba komputerów na głowę mieszkańca jest tu największa na świecie. Pogoda była piękna, mogliśmy wszystko dokładnie przewietrzyć, wysuszyć i ruszyć na spacer po okolicy. Osiedle liczy 150 dusz, ma kościółek, szkołę, sklep i żyje swoim spokojnym życiem.
Wprawdzie południe Grenlandii leży na tej samej szerokości geograficznej co Oslo, dziwne było to zderzenie zieleni z górami lodowymi. Teraz stawało się dla nas jasne, dlaczego wikingowie mogli się tu zadomowić.
Jak wygląda nasza nawigacja? Oczywiście mamy GPS i komplet map, a w fiordach często płyniemy na silniku i starcza nam wtedy energii, aby korzystać z radaru. Problem pojawia się, gdy idziemy pod żaglami i morze jest zafalowane. Tym problemem są growlery, czyli duże bryły lodu ledwo wystające nad powierzchnię wody. Radar ma trudności z odróżnieniem ich od fal. Do tego dochodzi mgła. W takich sytuacjach nie pozostaje nic innego, jak postawić wachtę na oku i wypatrywać brył lodu w mlecznej poświacie. Temperatura 4 Ð 10 stopni, ale takie ãsucheÓ zimno da się znieść. Dużo gorsza jest wciskająca się wszędzie zimna wilgoć. Gdy wiało ze wschodu, było chłodno, ale sucho, gdy przyszedł sprzyjający południowy wiatr, zrobiło się nieco cieplej, ale przenikliwie zimno i mglisto.
Posługiwaliśmy się mapami elektronicznymi Ð nawigowanie na nich jest uwodzicielsko łatwe, ale korzystaliśmy z nich ostrożnie i z normalnych map nie rezygnowaliśmy.
Grenlandia zaskakiwała nas co rusz. Na przykład w Nuuk wybraliśmy się do... pubu. Pomysł był świetny, acz napoje nietanie. Dziwny jest ten świat. Niektórym się wydawało, że spotkają tam Eskimosów jak z ilustrowanej książeczki, a znaleźliśmy się w pubie zrobionym w stylu Dzikiego Zachodu z muzyką live i z... Filipinką jako solistką. No tak, ale przecież nasza załoga również stanowiła niezłą mieszankę. Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że Niemcy pochodzili z dwóch byłych państw, to też mieliśmy się czym pochwalić...
Jens, zazwyczaj spokojny i raczej introwertyczny, wyrobił sobie miejsce w załodze jako doskonały piekarz ciast. Do zrobienia kuchena, czyli ciasta, zawsze znalazło się trochę rumu, a nieodłącznym atrybutem party odbywających się na burcie był notebook Przemka, który robił za odtwarzacz piosenek. Czy były jakieś niesnaski w załodze? W zasadzie nie, tylko gdy Wiesio zaserwował polski żurek (oczywiście z torebki), to nawet niewybredny Holger powiedział, że on tych posklejanych grudek jeść nie będzie i już.
Z Nuuk wyszliśmy z kończącym się sztormem i powoli zbliżaliśmy się do Sšndre Stršmfjord. W nocy 19 lipca 2003 roku o godzinie 0245 GMT przeciąłem swoją linię sprzed 10 lat, gdy wyruszaliśmy na Przejście Północno-Zachodnie. To na tę okazję została przeznaczona butelka Camusa podarowana mi przez Jurka Kwintę. Było to moje osobiste zamknięcie pętli dookoła bieguna północnego. Mimo że niemal środek nocy Ð wszyscy zostali pobudzeni dla uczczenia tej ważnej dla mnie chwili. Kilka godzin później świętowaliśmy przekroczenie kręgu polarnego. Bogowie byli łaskawi...
Kiedy to się właściwie zaczęło?
Może wtedy, kiedy mając około 20 lat, studiowałem książeczkę "1000 słów o morzu i okręcie",
w której śledziłem nazwy mórz wchodzących w skład Przejścia Północno-Wschodniego i galimatias cieśnin, przesmyków i wysp dających ileś możliwości, a częściej niemożliwości, sforsowania Przejścia Północno-Zachodniego.
W 1988 roku przedzierzgnąłem się z najemnego skipera, w skipera-organizatora-przedsiębiorcę. Miałem już za sobą, jako kapitan, rejsy na Islandię i Lofoty oraz trzyletnią serię treningów sztormowych na Morzu Północnym w miesiącach marzec/kwiecień i październik/listopad. Gdy więc w 1988 organizowałem rejs na Spitsbergen, uważałem, że zimniej niż w marcu na Morzu Północnym być nie powinno. I Ð jak się potem okazało Ð faktycznie nie było. Bez większych trudności nawigacyjnych przekroczyliśmy krąg polarny w okolicy norweskiej wysepki Vikingen i po 3 tygodniach od startu z niemieckiej wyspy Fehmarn dotarliśmy zgodnie z planem do Tromsż na północy Norwegii. Tromsż ma swoje miejsce w historii jako port, z którego startowało wiele wypraw na północ. O tym, bez większych trudności mówię teraz, ale gdy się wczuję w tamte czasy, to przypominam sobie, z jakim napięciem określałem pozycję i nawigowałem w wąskich fiordach. Patrząc na mapę, wydawało się, że są one nie do prześlizgnięcia się. Na dodatek ledwie widoczne na mapie i w rzeczywistości szkiery i drobne skałki tuż nad powierzchnią wody. Tego wszystkiego trzeba się było nauczyć i jednocześnie prowadzić bezpieczną nawigację. Pamiętajmy, że GPS-y jeszcze nie istniały, a był to dla mnie zupełnie dziewiczy akwen. Nie spotkałem żadnego rodaka, który by tam pływał. Były oczywiście wyczynowe rejsy do Murmańska itd., ale z polskim pływaniem wewnętrznymi wodami norweskimi wtedy jeszcze się nie spotkałem. Kolejny etap prowadził na Spitsbergen przez Wyspę Niedźwiedzią i z powrotem do Tromsż. Tutaj zaczynała się zupełnie klasyczna nawigacja. Zasięg sieci Decca Ð ówczesnego cudu techniki pozwalającego odczytać pozycję ze ãskrzyneczkiÓ, oczywiście jeśli ta nie wyskoczyła z sieci, kończył się ciut powyżej Norwegii. Nie przeszkodziło nam to dotrzeć do Ny lesund i dalej aż do szerokości 790 47,3 N. Po 3 tygodniach powrót do Tromsż i kolejna wymiana załogi.
Morze Norweskie we wrześniu okazało się podstępne. Najpierw omamiło nas zorzą polarną, ale krótko potem niedaleko wyspy Smöla, kiedy trzeba było opuścić fiordy i wyjść na zewnątrz, uraczyło nas ciężkim sztormem, który nieźle nas doświadczył; dwa razy fale wypłukiwały sterników za burtę. Na szczęście byli przywiązani. Z wyciągnięciem Joli nie miałem kłopotu, ale gdy za burtę wyleciał Amandus, miałem problemy. Musiałem nawet wezwać na pomoc Oskara, nie zważając na to, że był on w wieku mojej... mamy. Drabinki nie mieliśmy, a o wszystkich tych teoriach z wyciąganiem zza burty za pomocą bomu grota można było zapomnieć. Nas było pięcioro, w tym dwie kobiety i niemal siedemdziesięciolatek, a fale toczyły się bez ustanku. Woda zalała baterie, przestały działać instrumenty, w tym Decca. Można by wyliczać długą listę szkód i niespodzianek związanych z najdziwniejszym pochowaniem się różnych przedmiotów. Np. kompas znalazł się pod siedzeniem nawigacyjnym, a but Amandusa pod zabudowaną koją, ale... nie jego. W dodatku węgiel służący do grillowania w portach był równo rozprowadzony po całym wnętrzu. W Kristiansundzie, gdzie weszliśmy lizać rany, wysiadła większość załogi. Oskar powiedział, że nie może tego robić żonie (czego Ð nie wyjaśnił dokładnie), a Amandusowi zaczęło się dziwnie spieszyć do firmy. Po kilkudniowych korowodach ze służbami granicznymi, którym nagle przestały się podobać nasze dokumenty tożsamości, i doprowadzeniu naszego okrętu do stanu
używalności pożeglowałem z Jolą do Bergen.
Jesienią 1990 roku usłyszałem w radio, że niemiecki poszukiwacz przygód Arved Fuchs zamierza w następnym roku opłynąć biegun północny na jachcie żaglowym. Początkowo ścięło mnie z nóg, ale po chwili zastanowienia postanowiłem dołączyć do niego. O tym, jak potoczyły się dalsze losy ekspedycji ICESAIL, bo taką nosiła nazwę, napisałem w cyklu artykułów w ãŻaglachÓ (nr 6 Ð 10/1995). Kilka razy podchodziliśmy wówczas do Przejścia Północno-Wschodniego, ale w 1993 sforsowaliśmy Przejście... Północno-Zachodnie. Po latach, w roku 2002, w ramach innej już ekspedycji zdobyliśmy wreszcie Przejście Północno-Wschodnie. Jeszcze przed zakończeniem ekspedycji w 2002 roku wiedziałem, co będę chciał zrobić w roku 2003: zamknąć krąg wokół bieguna i pożeglować z Norwegii na Grenlandię do Kangerlussuaq, gdzie w 1993 startowałem do Przejścia Północno-Zachodniego. Harcerska ãZjawa IVÓ była odpowiednim do tego jachtem. Mimo wielu wad (o większości dowiedziałem się później) spełniała dwa warunki: miała solidny kadłub i nazwę przypominającą rejs pierwszego polskiego żeglarza, Władysława Wagnera, który na 3 kolejnych ãZjawachÓ, na raty, opłynął świat dookoła. Mnie ãZjawa IVÓ pozwoliła zamknąć krąg dookoła bieguna północnego.