Opowieść morska: PREZES OD SKARBU
Nie, nie jest to aluzja do miłościwie nam panującego prezesa Związku Żeglarskiego, który kiedyś był ministrem od skarbu naszego państwa. Dla nas bowiem ten skarb był tylko tytularny i do tego jeszcze dość wirtualny i nigdy z tego nic wielkiego nie wyszło. Ale raz otarliśmy się o prawdziwy i to całkiem wymierny skarb tak w tonach jak i wartości i to w najmocniejszej walucie. Miał też konkretną nazwę, która brzmiała: skarb ostatniego wodza Inków.
Ten przybrał imię Tupaca Amaru II i wystąpił zbrojnie przeciwko konkwistadorom spod znaku carramba, a pomagał mu dzielnie, bo jakżeż inaczej Sebastian de Berzewiczy baron Dondangen. Ponoć to gdzieś w Kurlandii, ale jakie to dla nas znaczenie? Ówże baron wżenił się w ród Inków, a do tego swą jedyną córkę Uminę też odpowiednio wydał za mąż, był więc powiązany węzłami rodzinnymi. Niestety powstanie upada, Tupaca Amaru (II) ginie, a rodzina salwuje się ucieczką do Europy, gdzie na 11 lat osiada w Wenecji. Nie docenili jednak, ani weneckiego systemu donosicielstwa, ani zajadłości wywiadu tych od carramba. Dopadają ich w wyniku czego ginie mąż Uminy, ona zaś sama z maleńkim synkiem Antonio ląduje w końcu na zamku w Niedzicy. Brzmi znajomo, prawda? Pogoń jednak trwa i tym razem morduje Uminę, co nie jest mądre, bo ta zna miejsce ukrycia ogromnego skarbu. Ale inaczej nie można by było pochować jej w srebrnej trumnie pod zamkową wieżą. gdzie ponoć leży do dziś i nawet nieźle straszy. Na szczęście mały Antonio ocalał i został przez wiekowego już dziadka barona wywieziony na Morawy i ukryty w rodzinie wielodzietnego krawca Benesza. Reszta uciekinierów z Peru rozprasza się i ślad po nich ginie, ale przedtem w Niedzicy zostaje zapętlony tradycyjnym inkaskim pismem węzełkowym testament wymieniający wszystko co trzeba. Taki węzełkowy zwój nosi nazwę kipu. Ukrywają go pod jednym z progów. Odnajdzie go potem, bo po prawie półtora wieku, ale tym razem zupełnie oficjalnie w ostatnim dniu lipca 1946 r. student archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego Andrzej Benesz ni mniej ni więcej tylko prawnuk znanego nam Antonia. W obecności świadków zostaje spisany odpowiedni protokół, a sam zwój wysłany niezwłocznie przez Kraków samolotem do Niemiec, bo tam są ponoć najlepsi specjaliści od kipu. No i sprawa znów na wiele lat idzie w zanurzenie, choć tym razem pozostawia za sobą wyraźny ślad torowy. Ruszy nim cała armia prywatnych detektywów, niektórzy nawet z bardzo wysokimi tytułami naukowymi, za to zawiadomione o skarbie władze, nawet sam prezydent Bierut zachowują dziwny spokój.
I tak powstaje sprawa nazwana największą legendą naukową powojennej Polski do tego nie przebitą do dziś dnia, zaś dla nas żeglarzy jest to chyba też największa z morskich opowieści i to nawet wszech czasów. Od razu powstają dwa obozy. Jeden utrzymuje, że to wszystko lipa, drugi, że coś w tym na pewno jest. Rozpoczyna się wyścig do złota. Wychodzą dziwne rzeczy. Z ksiąg metrykalnych i teczek w archiwach giną strony i dokumenty. Ale skoro ci od carramba też tropią trzeba zacierać ślady. Żaden samolot w tym czasie z Krakowa ani innych lotnisk do Niemiec nie startował, a kontrola graniczna wówczas była na najwyższym poziomie. Pismo kipu służyło raczej do gospodarczych rozliczeń, a nie do literatury, a do tego to odnalezione było na skórzanych rzemykach, co jest ewenementem na skalę światową, bo wszystkie inne węzełki supłano na włóczce bądź bawełnianej bądź z wełny. Nasz archeolog musiał o tym wiedzieć, bo tuż po wojnie był w Szczecinie, gdzie w miejscowym muzeum znajdował się cały zbiór kipu, którymi radzieccy zdobywcy sobie buty czyścili. Niemieccy specjaliści zrobili wielkie oczy jak im powiedziano o sprawie ci inni zresztą też bo ponoć zwój poleciał dalej aż do Peru. Potem jeszcze wyszło, że odkrywca wysłał kopię, oryginał i słusznie, zostawiając dla siebie. Tyle, że jak dotąd nikomu nie udało się skopiować żadnego kipu. I tak dalej i tak dalej.
Student zaś tymczasem kończy archeologię i zabiera się za politykę. Dochodzi do najwyższych stanowisk: prezesa Stronnictwa Demokratycznego i wicemarszałka Sejmu. Mało tego, uprawia żeglarstwo zdobywając patent kapitana żeglugi bałtyckiej. Zostaje prezesem Polskiego Związku Żeglarskiego. Z daleka czuć, że coś tu się kroi, bo wyraźnie dalej idzie za ciosem i wkrótce widzimy go jako armatora jachtu „Esperanto” (PZ- 1115). Pochodzi od stalowego kutra rybackiego zbudowanego w 1953 r. przez Szczecińską Stocznie Remontową Gryfia o stoczniowej nazwie typu: storem. Otrzymał numer „DAR-53” co znamionuje, że pływał w darłowskim Kutrze. Później przeszedł do Kołobrzegu jako „KOŁ- 15”
Ze starego rejestru jachtów wyciągnąłem jego dane:
Długość - 17,38 m ; szerokość - 5,05 m ; pojemność 36,25 BRT, pow. żagli - 60 m2
Silnik Puck A-100 0 mocy 73,6 kW.
Nośności rejestr jachtowy rzecz jasna nie podaje, ale wiadomo, że te kutry brały po 15 ton, a ich zanurzenie wynosiło 2,20 m.
Do czego mu był potrzebny? No a jak myślicie, że po skarb który ci z obozu „za” szacowali na 35 ton złota brutto miał się wyprawiać kajakiem? Dobre sobie. Dlaczego zaś to brutto? No bo i wyprawy kosztują i bez bakszyszów też się nie obywa, więc ta nośność też by wystarczyła zwłaszcza, że skarb był jeszcze do tego dość przeszacowany.
Wydaje się, że wszystko jest na dobrej drodze, ale tu znów pojawia się zły los. W wietrzną lutową noc 1976 r. samochód Prezesa wpada w poślizg i niestety skutek jest śmiertelny. Oficjalnie uznano to jako wypadek ale czy był nim na pewno? Bo kursują dwie dalsze wersje: albo ci od carramba znów podłożyli świnię, albo zmaterializowała się stara klątwa Inków, która pozwalała o skarbie wiedzieć, ale zabroniła dociekać i szukać. A Prezes robił i jedno i drugie. ”Esperanto” przeszedł na własność ośrodka w Trzebieży, który przybrał imię Prezesa, później widziałem go w Kołobrzegu, a co stało się z nim potem to nie wiem. Skarb zaś dalej leży spokojnie w Andach, a wydawało się, że szczęście jest już tak blisko. Bo ileż to jachtów i ośrodków dałoby się za to zbudować.
No i powiedzcie sami gdzież to w ogóle takich prezesów szukać? Nam zostało tylko wspomnienie i satysfakcja, że ci od carramba też niczego jak dotąd nie znaleźli. Chociaż zostało coś więcej: morska opowieść i to taka, której nikt dotąd nie potrafił dorównać. Została też grupa tych „za”, którzy postanowili nie odpuścić i doprowadzić sprawę do końca. Tym radzę jednak, by zaczęli ją od początku i znaleźli szamana który odczaruje klątwę ostatniego wodza Inków, bo inaczej znów cała para pójdzie w gwizdek, a i bez ofiar też się nie obędzie. Tylko znów gdzież dziś takich szamanów szukać, ale to już nie nasze zmartwienie. Dlaczego zaś o tym przypominam? Bo oto pojawiły się informacje o ukrytym całym pociągu złota i to nawet w samym Wałbrzychu. No cóż, życzmy powodzenia, ale coś mi się widzi, że morskie opowieści będą zawsze górą.