Oldtimery - owoc pasji i pracy
Po raz pierwszy byłem na zlocie jachtów, które ich właściciele ochrzcili tym mianem. Nie tylko są to zresztą właściciele ale najczęściej również ich budowniczowie a czasem "odbudowniczowie". Okazało się, że takie spotkanie odbywa się na Mazurach już po raz czternasty! Także na świecie coraz więcej takich imprez i odbudowa starych jachtów lub amatorska budowa nowych ale stylizowanych na takie, staje się coraz powszechniejsza. Rośnie liczba żeglarzy, którzy chcą odejść od sztampy seryjnych plastikowców.
Widok tych bardzo różnych jachtów - zarówno pod względem wielkości jak i stylu, jest czymś zupełnie odmiennym od typowego widoku w mazurskiej przystani: las aluminiowych masztów, proste linie burt z lekkim wzniosem do dziobu, wysoka a czasem bardzo wysoka burta i niziutka nadbudówka ukształtowana "w gwizdek", niekiedy zupełny brak okien. Laminatowe kadłuby krótsze lub dłuższe ale wszystkie do siebie podobne i prawie wszystkie białe. Nazwy czasem ładne, wręcz dowcipne ale coraz częściej dziwaczne lub nawet całkiem bez gustu i polotu. Zachowanie załóg nierzadko zbyt swobodne a krzykliwa mowa na mój gust zbyt często przeplatana jest wulgaryzmami.
Musiałem o tym napisać, bo to co zobaczyłem i usłyszałem w ostatni weekend sierpnia na przystani nazwanej trochę obco "Stranda" w Giżycku, było od tego obrazu tak kontrastowo inne, że aż piękne. Właścicielką owej przystani jest Norweżka, świetnie zresztą mówiąca po polsku. Może m. in. dlatego taki na niej porządek i dobra organizacja? A zachowania oldtimerowych żeglarzy, ich rozmowy staroświecko kulturalne - całkiem pozbawione owej "łaciny". Pomimo, że piwo w przystaniowej tawernie także się pije a na jachtach za burtę (czytaj: za kołnierz) nie wylewają…
Wszystko to wiąże się chyba z charakterem ludzi, którzy pokazali tu swoje dzieła: budowali lub odbudowywali je często przez wiele lat, uczyli się rzadkiej dziś sztuki szkutniczej na budowie lub odbudowie swoich łodzi, często od przyjaciół i znajomych, niekiedy po kilka razy przerabiali i ulepszali to co już zrobili, itd., itp. Są to pasjonaci, którzy cały wolny czas poświęcają swoim jachtom. Gdy się z nimi rozmawia, uderza solidna praktyczna wiedza o gatunkach drewna, ich właściwościach i sposobach obróbki, o lakierach i gatunkach sklejki itd. Gdy zadać proste z pozoru pytanie: jak wykonałeś to zaokrąglone naroże z mahoniu, jak sklejałeś ten drewniany 9-metrowy maszt, oczywiście drążony i klejony z wielu elementów, dostaniesz nader pouczające praktyczne wiadomości jak to się udało zrobić, jakich błędów unikać. A często z boku włącza się ktoś powoli sączący swoje piwo i dodaje nową porcję ciekawych wiadomości. W sumie przez kilkanaście minut słuchasz zafascynowany a dowiadujesz się więcej niż z jakiejkolwiek mądrej książki. I jeszcze ci powiedzą: jak będziesz miał kłopot ze swoim jachtem to zadzwoń. Albo: mam dla ciebie takie drewno jakiego potrzebujesz aby zrobić to wspaniałe zaokrąglenie kokpitu. Padają nazwy egzotycznych gatunków drewna, opisy nitowania klepek, mocowania stengi z kolumną masztu, wykonania stylowego bloku o drewnianych policzkach oplecionych liną i tak bez końca. Dla zainteresowanego tematem - prawdziwa uczta duchowa.
A oldtimerowe jachty - każdy inny ale wszystkie z drewnianym masztami, często gaflowe i zazwyczaj o nieco innych kształtach kadłubów niż łodzie współczesne: miękka, lekko siodłowata linia pokładu i kadłub na ogół niższy od współczesnych. Im starszy jacht tym niższy ma kadłub. Dawne jachty były przede wszystkim do żeglowania, dzisiejsze - głównie do mieszkania: te większe obowiązkowo z wysokością stania, wydzielonym WC itp. A jeden z najbardziej znanych w początkach XX wieku konstruktor amerykański zwykł był mawiać: wysokość stania w jachcie jest niezbędna tylko wtedy gdy chcesz spać na stojąco.
Jachtów określających się jako "oldtimery" zebrało się tuż przed 1 września (trudny termin - dzieci do szkoły, starsi do pracy) ponad dwadzieścia choć w publikacji o ich klubie nazwanym zwyczajnie "Klub JachtOldtimer" [korekta - oni tak piszą!] znalazłem nazwy czterdziestu trzech jednostek. W budowie lub odbudowie są następne. Nie zabrakło od lat królującej w tym gronie "Biegnącej Po Falach" i znacznie młodszego lecz niewiele mniejszego wspaniałego szkunera "Płynący Obłok". Jego osprzęt, drewniana zabudowa pokładu i wnętrza może każdego miłośnika tradycyjnego szkutnictwa zafascynować. Mnie także ogarniały dojmujące uczucia zarówno podziwu jak i zazdrości (którą nieudolnie starałem się maskować) choć we wnętrzu wcale nie dominował ciemny kolor mahoniu lecz jasna dębina a np. w pokładnikach klejona sosna i tylko ostatnia warstwa z dębu. A wszystko to w absolutnie idealnym stanie, wprost wypieszczone.
W sąsiedztwie imponującej wielkością i rejowym ożaglowaniem "Biegnącej Po Falach" (jej opis i dzieje znajdziesz w lipcowych "Żaglach") zacumował 5-metrowy balastowy jachcik "Nereida" z 1972 roku, typu "Mały Książę". To doskonale ilustruje rozrzut wielkości jachtów, które brały udział w spotkaniu. Chociaż prawdę mówiąc, jeszcze mniejszy był "Shanty" - wspaniała pomniejszona replika dawnych kutrów pilotowych, czterometrowej tylko długości - licząc bez bukszprytu. Okropnie zadziorna łódka, na której stawia się aż 5 żagli o łącznej powierzchni ponad 20 metrów kwadratowych: gaflowy grot, fok, kliwer i latacz a do tego jeszcze topsel! Nie dziwota, że często idzie w zapierającym dech przechyle, ale jak mówi jej twórca: gdy woda sięgnie ławy wantowej, łódź staje się "twarda". Nic dziwnego: wiatr już ześlizguje się z głęboko pochylonych żagli. Ale łatwo też dostosować powierzchnię żagli do rosnącej siły wiatru zrzucając kolejne płótna.
Wśród uczestników zlotu wypatrzyłem pięknie przebudowane na jachty żaglowe nieduże ok. 6-metrowe szalupy z klepek na zakładkę i stare niemieckie "jollenkreuzery": jednego z 1960 roku obecny właściciel remontował 4 lata a drugi o mahoniowym kadłubie pochodzi z roku 1936. Podobny do nich sklejkowy skipjak "Monos" pięknie odrestaurowany, został zbudowany w stoczni w Ostródzie jako typ "Weekend Cruiser" w roku 1957, a więc przed ponad półwieczem. Nie zabrakło też kilku równie wiekowych "Ramblerów" pięknie utrzymanych, znalazła się też znana "Silhouette" o wyróżniającej się sylwetce.
Ciekawa jest historia zwycięzcy kilku oldtimerowych regat - jachtu "Gruba Ryba". W regatach na tym zlocie zajął drugie miejsce i musiał uznać wyższość "Rekina", o którym dalej. Jest to pięknie przebudowana szalupa ratunkowa z norweskiego statku pasażerskiego z oryginalnie dorobionym drewnianym dziobem imitującym kliprowy. Zaskakujące, że okrętowa szalupa okazała się pod żaglami tak szybka.
Do grona oltimerowców przyznają się też dwa od niedawna żeglujące po Mazurach "polinezyjskie" katamarany zbudowane ze sklejki według projektu znanego brytyjskiego miłośnika tych jednostek Jamesa Wharrama. Obydwie jednostki są tego samego typu "Tiki 26", mają jednak różne a oryginalne ożaglowania. Jeden to niby zwyczajny slup gaflowy, na drugim ustawiono słynne już "kleszcze kraba". Slup ma króciutki gafel a grot nadziewany jest na maszt taką bardzo luźną kieszenią, jak np. w znanym "Laserze". Konstruktor nazywa taki grot "soft wing" (miękki płat) i reklamuje jako aerodynamicznie bardzo korzystny dzięki zmniejszeniu negatywnego wpływu masztu.
Drugi katamaran ma, jak wspomniano, żagiel typu kleszcze kraba i jak mi mówiono, sporo było z nim na początku kłopotów: trudno bowiem było przewidzieć gdzie występują największe siły w drzewcach i kilkakrotnie się one łamały a bambus do nich użyty pękał wzdłuż - rozszczepiał się. Trzeba było wzmocnić go laminatem. Cóż, każda nowinka wymaga nauki. Bardzo chwalono właściwości tego ożaglowania. Najlepiej pracuje gdy żagiel jest całkiem wypłaszczony a zmniejszenie siły ciągu uzyskuje się luzując nieco fał i "pogłębiając" żagiel. Oba katamarany podobno świetnie żeglują gdy trochę bardziej przywieje.
Klasą dla siebie był "Rekin" - replika typowego "Rassmussena" z początków XX wieku o wygiętym maszcie i wąskim a długim, niskim kadłubie: dwa metry pod wodą - to płetwa balastowa, a tylko około pół metra nad wodą - to wolna burta. Urządzane corocznie swoiste regaty zawsze wygrywa jak chce. Tak było i tym razem. Regaty nazwałem swoistymi bo mimo znacznych różnic w wielkości jachtów ustalono, że zwycięzcą jest pierwszy na mecie, bez żadnych przeliczników.
Wypada chyba młodszym czytelnikom wyjaśnić pojęcie "Rasmussen". Otóż niemal od początków XX wieku działała w pobliżu Bremen w płn. Niemczech stocznia jachtowa spółki Abeking i Rassmussen. Projektowała i budowała piękne, smukłe i ścigłe jachty regatowe. Wkrótce ich jakość i piękne kształty stały się synonimem doskonałości. Początkowo budowano je jako tylko gaflowe. Z czasem stocznia przeszła na nowocześniejsze i prostsze ożaglowanie bermudzkie, niekiedy z wygiętym do tyłu topem masztu: wierzono, że to aerodynamicznie lepsze. W powojennej Gdyni widziałem jeszcze kilka zachowanych oryginalnych "Rassmussenów". Żeglowały i cieszyły oko jeszcze przez długie lata: o ile dobrze pamiętam, jeszcze pod koniec lat 60-tych widywałem je w gdyńskim basenie jachtowym.
Na mecie tegorocznych regat po bezkonkurencyjnym "Rekinie" i "Grubej Rybie" trzeci okazał się ciężki i solidny balastowo-mieczowy "Zozol". Obecni właściciele znaleźli go przed kilkunastu laty zakopanego w nadjeziornym piasku, porzuconego i zdewastowanego. Nazywał się wtedy "Brander" i był własnością ogniska TKKF "Korektywa". Przez prawie 10 lat mozolnie go odbudowywali i w końcu stał się, jak mówią: jedynym jachtem, na którym ich rodziny czują się bezpiecznie. Nic dziwnego: przy swoich tylko ok. 7 metrach długości ma 900 kG balastu. Zbudowano go bowiem według brytyjskich reguł dla małych jachtów pełnomorskich. Zacytuję ulubione powiedzonko właścicieli: dopiero gdy dobrze przywieje i plastikowe ping pongi się chowają, jest pogoda dla nas. Ale jak się okazało, jacht spisuje się nieźle również na słabym wietrze, jaki panował w tych regatach.
Nie wytrzymałem i zapytałem o pochodzenie tej dziwnej nazwy. Oto odpowiedź: jesteśmy wyższymi oficerami WP a przy tym lekarzami, zajmujemy poważne stanowiska i dopiero na jachcie stajemy się swobodni i rozluźnieni. Nazwa jest skrótem od specyficznej jednostki chorobowej, której każdorazowo na jachcie ulegamy: Zespół Okresowego Zidiocenia Oficera Lekarza - w skrócie ZOZOL. Odważyłem się to wyjaśnienie przytoczyć bo opublikowali je też oficjalnie w internecie. Jacht stał się na Mazurach tak popularny, że w plebiscycie Klubu JachtOldtimer na Jacht Roku 2012 "Zozol" uzyskał 377 głosów czym zdeklasował nawet "Biegnącą Po Falach" z 236 głosami i uroczą małą lecz wielką duchem "Shanty", która dostała 152 głosy. A na zlocie można było usłyszeć nawet piosenkę o "Zozolu" skomponowaną przez entuzjastę tego jachtu.
Niesposób opisać wszystkich oldtimerów z Giżycka, a każdy ma swoje ciekawe dzieje i niezwyczajnych właścicieli: każdemu można by poświęcić opis w kolejnych "Żaglach". Niech mi więc wybaczą ci, o których jachtach nie wspomniałem. Zainteresowanych odsyłam do internetu i zapewniam, że to wspaniała, inspirująca lektura. No i zapiszcie sobie w kalendarzu, że w ostatni weekend sierpnia za rok trzeba do Giżycka koniecznie pojechać.