Nasz żeglarski "lengwidż"

2008-06-23 14:31 Andrzej Bebłowski
_
Autor: FOT. JERZY KLAWIŃSKI/ŻAGLE

Każda grupa zawodowa, w każdym kraju ma swoje specjalne słownictwo obejmujące nazwy związanych z pracą przedmiotów i wykonywanych czynności. Nazw części łodzi i osprzętu żeglarskiego (w dodatku zapożyczonych z jęz. holenderskiego i angielskiego) jest tak wiele, że młodzieży na początkowych kursach teoretycznych trudno ją opanować.

Jednak nie chciałbym tu rozważać kwestii związanych ze szkoleniem w zakresie żeglarskich terminów słownikowych, a raczej  wyrazić swoją opinię o słownictwie powstającym samorzutnie na marginesie terminologii żeglarskiej i o mowie polskiej wśród żeglarzy.

Łódź powinna być zawsze nienagannie sklarowana. Jednak nie każda jest. Na jacht w złym stanie technicznym i o opłakanym wyglądzie prowadzoną przez niechlujnego osobnika mówiło się dawniej "łajba". Dziś ten rzeczownik tak się spopularyzował, że nie ma już pejoratywnego znaczenia. Niektórzy żeglarze unikają jednak tego określenia, mówiąc raczej "łódka" lub pieszczotliwie - "kajak". Podobnie na liny, w pewnych sytuacjach  mówi się "sznurki".

"Wachtę" niektórzy nazywają "dejmanka". To jest nieporozumienie; tak określano w marynarce handlowej pracę w porze dziennej przez człowieka z portu, który zastępował na statku marynarza, korzystającego z chwilowego urlopu na lądzie. Był to tzw. day man. Na jachcie (morskim głównie) pełni się wachty dwu, trzy, cztero lub sześciogodzinne w zależności od składu załogi, warunków pogodowych i... decyzji kapitana; całą okrągłą dobę, a nie tylko w dzień...

W gwarze żeglarskiej powstają jednak też słowa, których cechą jest narzucająca się trafność oraz dobitność. Jedno krótkie wyrażenie oddające istotę rzeczy, np. wieniec liści laurowych wokół znaku klubowego na czapce kapitańskiej to -  "kapusta". Zamiast np. mówić "statek radziecki" mówiło się "narzędziowiec" - z racji umieszczania sierpa i młota na kominie.

Najnowszy przykład  takiego skrótu myślowego pochodzi z marca br.  Polacy płynący pożyczonym jachtem z Meksyku na Kubę mieli na pokładzie bardzo dobrą amerykańską locję przeznaczoną dla żeglarzy. Gdy na morzu wachtowy zauważył jakiś charakterystyczny kawałek lądu zawołał do kolegi znajdującego się w nawigacyjnej -   "podaj mi kulińskiego!".  Kuliński dla naszych żeglarzy to już nie nazwisko, a synonim znakomitych opisów portów, nie tylko autorstwa kpt. J. Kulińskiego.

Ten żeglarski żargon - mimo, że przez niektórych traktowany jako zachwaszczanie języka polskiego - jest naszym zdaniem wybaczalny. Gorzej, gdy do naszego słownika przedostają się wyrazy powszechnie uznawane za obelżywe lub wulgarne. A zdarza się przecież, że sternik wydając komendy zamiast przecinka stosuje znane słowo zaczynające się na "k", a do załogantów zwraca się przez "ch". Niekiedy podobnymi słowami "ozdabia" też burty swej łodzi. Wasz quarterdecker sam był świadkiem najbardziej dyskwalifikujących zachowań w tej dziedzinie.

Słownictwo tymczasem musi przystawać do wyglądu łódki i ubioru żeglarza. Jeśli wszystko jest na równie wysokim poziomie, żeglarstwo postrzegane jest jako kulturalna forma aktywności, a przynależność do środowiska żeglarskiego nobilituje. Na co dzień dobry żeglarz  wystrzega się wulgaryzmów. Dużo do zrobienia w tym względzie mają  nie tylko instruktorzy, ale i przystaniowi. Widząc np. wpływającą łódkę, na której burcie widnieje obraźliwy napis - powinni nie wpuszczać jej do portu lub kazać inskrypcję usunąć z burty.

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.