"Nashachata" - jak doszło do wypadku?
Oto informacja na temat tragicznej katastrofy s/y „Nashachata”, przysłana do redakcji przez armatora jachtu Zbigniewa Jałochę: Jak zwykle przyczyn było kilka (i nie mnie je osądzać), ale decydującym momentem według mnie była instrukcja przekazana radio z Port Williams, aby jacht czekał na pomoc w Sloggett Bay.
Część relacji oparłem na rozmowach z Wojtkem, bosmanem (kapitan jachtowy z dużym doświadczeniem żeglarskim), z którym spędziłem ostatnie kilka dni w Ushuaia.
Ale oto kilka faktów z ostatnich godzin przed katastrofą:
W niedzielę 12 grudnia rano przesłałem przez Iridium kolejną prognozę pogody na poniedziałek rano 13 grudnia, z ostrzeżeniem o bardzo silnym wietrze, w porywach powyżej 100 mph w rejonie przylądka Horn (ok. 160 km/h). Prognoza pochodziła ze stacji pogodowej na Diego Ramirez, tuż obok przylądka Horn. Marek (kapitan) przesłał mi SMS-em informacje, że mają do Hornu 85 Nm i że wieje 7-10 w skali Beuforta, oraz że w nocy z 12 grudnia około 23:00 lokalnego czasu powinni być na trawersie przylądka.
Wyglądało na to, że głęboki niż zaczął przemieszczać się szybciej niż prognozowano i już w nocy na jachcie zanotowali wiatr w porywach do 120 węzłów. To jest już huragan, którego skala Beauforta nawet nie obejmuje! Cała załoga walczyła bardzo dzielnie przez cała noc i rano wycieńczeni dotarli szczęśliwie w okolice zatoki Sloggett, tuż przed wejściem do kanału Beagla. Tam postanowili się schronić na parę godzin, aby chwilę odpocząć i wezwać na pomoc statek z Port Wiliams. Jacht był w ogólnie dobrym stanie, jak na ekstremalne warunki, przez które przeszli. Działało radio, silnik, agregat. Jedna z want kolumnowych była luźna z powodu wypadnięcia sworznia ściągacza, ale nie była pęknięta. Osłonięta od zachodu wysokim klifem zatoka wydawała im się bezpiecznym schronieniem.
Ponieważ wiedzieli już, że nie wystarczy im paliwa do Port Williams, poprosili przez telefon satelitarny o pomoc z koordynacji ruchu (taki chilijski VTS). Chodziło im o paliwo lub hol do Port Williams, lub przynajmniej o asystę. W tym samym czasie tj. 14:58 CET (tzn. 10:58, poniedziałek rano ich lokalnego czasu) dostałem e-maila od VTS Puerto Williams, aby im przesłać ich numer telefonu satelitarnego, bo potrzebują skontaktować się z jachtem. Natychmiast odpisałem i poprosiłem o dalsze informacje. Mimo usilnych prób jachtowy telefon Iridium nie odpowiadał. Otrzymałem takie info emailem: "WE NEED THE FOLOW INFORMATION ALL YOUR SAFETY ELEMENT YOU HAVE ON BOARD IN THIS MOMENT IS GOIN TO YOUR HELP CHILEAN SHIP "ALACALUFE" WILL STAY IN YOUR POSITION TO DAY AT 13:20 HRS. ALL CREW MUST STAY WITH YOUR LIFE JACKET PERMANENTLY", czyli że zmierzają do nich, aby im udzielić pomocy.
Z informacji załogi wynika, że statek Chilijski nakazał im pozostanie w zatoce, równocześnie informując, że ze względu na to, że są na wodach terytorialnych Argentyny nie mogą im udzielić pomocy. Ja także otrzymałem informacje z Ushuaia, po telefonicznym skontaktowaniu się, że o 19:00 czasu lokalnego dotrze do nich statek marynarki argentyńskiej. Napisałem e-maila do MRCC Ushuaia (Maritime Rescue Coordination Center) do kapitana Lopeza, że prosimy o jak najszybsze odholowanie jachtu i że akceptujemy podane koszty. Pozostawienie jachtu na noc było zbyt niebezpieczne. Niestety nie wiedzieli, że na ratunek jest już za późno.
Tymczasem na jachcie po dwóch lub trzech godzinach postoju sytuacja w zatoce uległa gwałtownie pogorszeniu. Najpierw stracili dwie kotwice rzucone w tandemie, krążyli na silniku około 2h, rzucili następną kotwice, ale niestety przy bardzo szybko rosnącym zafalowaniu, skalistym dnie nie byli się w stanie na niej utrzymać. Zaczął się odpływ i wtedy zaczęły się budować kilkumetrowe fale (nawet do 10 metrów). W tym momencie znaleźli się w pułapce. Na płytkiej wodzie powstał olbrzymi przybój. Wiatr ich spychał na skały, manewry ograniczała rzucona wcześniej trzecia i ostatnia kotwica oraz fala. Koło godziny 15:00, kiedy przez moment znaleźli się bokiem do fali, olbrzymia fala przywróciła jacht, zrobili przewrót o 360 stopni.
Na pokładzie w tym czasie był kapitan z bratem. Obydwaj wypadli do morza. Trawa ratunkowa uruchomiła się automatyczne i dryfowała nieopodal jachtu. Wojtek, ranny w głowę, wyskoczył na pokład, zdążył jeszcze rzucić koło ratunkowe w stronę Marka. Po paru sekundach przy huraganowych porywach wiatru zniknęli wśród fal. Niestety w tych warunkach nie byli w stanie dopłynąć do tratwy ratunkowej. Warunki uległy takiemu pogorszeniu, że marynarze na statku marynarki argentyńskiej nie byli w stanie tego wieczora dotrzeć do jachtu i załogi. Przez całą noc byliśmy w kontakcie ze służbami ratownictwa w Polsce (odebrali sygnał MayDay z EPIRBA), jak też z centrum koordynacji ratownictwa w Ushuaia ( MRCC).
Rano 14 grudnia wynajęliśmy mały prywatny śmigłowiec (niestety centrum ratownictwa nie dysponuje żadnymi śmigłowcami w tamtym rejonie), który poleciał na pomoc do Sloggett Bay. Wiatr w zatoce ucichł na tyle, że mogli lecieć. Marynarze zdążyli już wylądować na plaży, tracąc jeden ponton, a drugi zrobił wywrotkę przez dziób lądując na brzegu. Śmigłowiec odnalazł ciała tragicznie zmarłych Marka i Pawła. Po paru godzinach udało się ewakuować ocalałą załogę na statek marynarki argentyńskiej. Rano 15 grudnia byli już bezpieczni w Ushuaia.
Pisze te parę słów, aby środowisko żeglarskie nie opierało swoich informacji na nie sprawdzonych danych z Internetu. Jest to moja osobista relacja oparta na rozmowie z dwoma uczestnikami rejsu. Na pewno nasza Izba Morska i służby argentyński podadzą szczegółowe informacje po zakończeniu dochodzenia. Wstrzymajmy się proszę z naszymi pochopnych osądami i opiniami.
Cześć Pamięci tragicznie poległych żeglarzy Marka i Pawła Radwanskich. Byli dzielni do końca walcząc o życie swoich kolegów i o uratowanie jachtu. Dla mnie zawsze będą bohaterami. Mam nadzieję, że dla Was też...
Pokłon Hornowi
Zbigniew Jałocha