Marcin Gienieczko o przygodach na Pustyni Gibsona

2010-07-13 21:28 Marcin Gienieczko
_
Autor: Archiwum serwisu

Wybitny podróżnik i nasz współpracownik - Marcin Gienieczko kontynuuje swą wielką wyprawę w Australii. "Trójbój Australijski", podczas którego planuje trawers kontynentu na rowerze i na piechotę, wliczając w to przebycie Pustyni Gibsona, największej na świecie pustyni żwirowej. Finałem wyprawy ma być przebycie kajakiem niezwykle groźnej cieśniny Bassa, 628 milowej trasy słynnych regat z Sydney do Hobart na Tasmanii. Marcin przysłał nam kolejną relację ze swojej australijskiej wyprawy: Przygoda to coś takiego jak niewiadoma w totolotka. Nie można jej wyreżyserować, bo wtedy przestaje się nazywać przygodą. Ale zacznę od początku...

Poprzednie informacje od Marcina

11 lipca

Wyruszyłem na Pustynię Gibsona innym szlakiem z Wiluny - Wongawol Road. Szlak niezbyt trudny, ale dużo skał i piachu - jak to na pustyni. Mój wózek podskakiwał niczym piłeczka pingpongowa. Na początku szło mi całkiem dobrze - pierwszego dnia zrobiłem 28 km i zadzwoniłem do żony będąc na szczycie szczęścia, że w końcu jest ok., choć mówiłem to z dystansem nie chcąc zapeszyć ...Na wózku miałem jeden kanister 20 litrowy, trzy po 15 litrów i jeden worek dromadera 10 l, co daje 75 l czyli 75kg (tutaj nie miałem rozrzuconej wody więc musiałem się zabezpieczyć) plus sprzęt filmowy i fotograficzny, żywność i parę rzeczy do wózka. Łącznie 110kg czyli takie obciążenie jak na saniach polarnych na Kołymie, którą przemierzałem po śniegu i lodzie.
Niestety drugiego dnia wózek zaczął szwankować. Co 30 minut koło się luzowało i po prostu spadało z wózka(uchwytu). Poprawiałem, ale zastanawiałem się co się dzieje. Pamiętam jak startowałem na Talawana Track i Bogusław Stańczyk filmował nasze pożegnanie, po czym powiedział - „człowieku, jak ty idziesz na wyprawę - przecież koła masz nie dopięte".
Zdziwiłem się bardzo, bo dałbym sobie głowę uciąć - dopiąłem mocno, mimo że nadal mam dłoń niesprawną. Adrenalina na starcie jednak dała mi dużo siły i takiego niedopatrzenia na pewno nie zrobiłbym. Nie dyskutowałem wówczas, bo chciałem iść i wędrować. Bogus zniknął na horyzoncie, a ja zacząłem zapuszczać się wówczas w pustynne tereny i w spinifex. Teraz, kiedy byłem już na właściwym szlaku, znowu luzowały się koła. Przypomniałem sobie tamto zdarzenie. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ale nie było czasu na analizę. Chciałem iść, bo na wyprawie jest tak (przynajmniej w moim przypadku), że czas na przemyślenia i testy jest w kraju (w miarę możliwości). Moje testowanie odbywało się na plaży w Juracie, ale to nie to samo, co trawa spinifex czy skały na pustyni. Ale do rzeczy:
Okazało się, że obręcze, które trzymają wózek, są mocno wyszlifowane. Najwidoczniej w I etapie było sporo tarcia. Być może też wózek uszkodził się podczas transportu lotniczego albo kiedy wieźliśmy go do Warburton - na pewno coś musiało się wydarzyć, bo sprzęt był sprawny przed wyjazdem. Niestety tutaj nie spełnił swojej roli. Koła przechylały się w stronę bagażu, tym samym ocierały się o sprzęt na wózku i obręcze - blokowały poruszanie się. Wyglądało to tak, jakby koła się rozchodziły- raz na lewą stronę, raz na prawą w zależności od ułożenia terenu. Poprawiałem luzy, dokręcałem na siłę i po 15 minutach przeprawy to samo. To może wyprowadzić człowieka z równowagi, ale szedłem dalej. Trzeciego dnia niestety strzeliła szprycha i piasta się wykrzywiła, wymieniłem ją na nową, ale znowu po dniu wędrówki się wygięła. Wiedziałem, że niestety plan przeprawy legnie w gruzach. Siedziałem przy ognisku zrozpaczony. Zrobiłem 100 km i nie wiedziałem, co dalej. Na dodatek przyszła burza i deszcz, który pada raz na 3 lata. A właśnie teraz spadł i zrobił ze szlaku gliniane podłoże. Koła będąc juz wykrzywione zapadały się w błocie, ja również. Wszystko okazało się nie tak. Wózek prawie rozpadł się po kolejnych 10 km wędrówki następnego dnia i tym samym postanowiłem zakończyć plan ,,pustynna burza" jak go później nazwałem. Trudno. Nie tym razem. 5 km ode mnie ugrzęzły w błotnej mazi dwa samochody. Błoto, które niczym lawa zalewa szlak, spowodowało, że nawet dwa auta o napędzie 4 na 4 nie dawały rady (tu jeśli pada deszcz, woda nie wsiąka lecz się rozlewa tworząc klejącą się breję). Podkładanie pod koła desek nie przynosiło rezultatów - koła zapadały się i grzęzły coraz mocniej. Ludzie, widząc co się święci, postanowili mnie zabrać. Ta decyzja była bolesna, bo podjęta po raz drugi próba nie powiodła się. W tym momencie juz decyzja zapadła, że tym razem pustyni nie zrobię. Czasem jest tak, że natura zwycięża. Zabrałem najważniejszy sprzęt - i z ekipą nowo poznanych ludzi dojechałem do Warburton. Tutaj czekał na mnie mój rower.
Obecnie jestem w tym aborygeńskim miasteczku. O zdarzeniu wie tutejsza policja. Dziś nie mam już czasu na przemyślenia, co było nie tak z wózkiem. Teraz muszę kontynuować projekt solo przez Australię. Za dwa dni wracam na siodełko i będę podążał rowerem w stylu off road trasą Great Central Road - którą jeszcze dwa dni temu policja zamknęła na odcinku z Laverton do Warbuton. Z powodu burzy, wiatru i silnych opadów deszczu drogi się rozmyły za Lavarton i nikt nie miał wstępu. Teraz trochę się poprawiło i mam zamiar kontynuować przeprawę rowerem po bezdrożach Australii. Ta część przeprawy rowerowej to też część Pustyni Gibsona - jej krawędź. Będę zmierzał do Uluru 600 km przez dzikie i aborygeńskie przestrzenie. Trzeba mieć pozwolenie na tę trasę, bo są to ziemie Aborygenów i nie można wjeżdżać do osad. O mojej przeprawie wie od wielu miesięcy Policja w Newman oraz Warburton, więc mam nadzieję, że nie będę miał z tym problemów.
Aktualnie jestem u w domu rodziców Simona Stringer - II sekretarza Ambasady Australii w Polsce, która jest patronem honorowym ekspedycji. Nie ukrywam że jestem zawiedziony, bo tu nie chodziło o mnie. Chodziło o plan. Od wielu lat reprezentuję maksymę: wszystko albo nic. W tym przypadku przede mną dwa ważne etapy czyli rower pustynią do Uluru - modlę się żeby nic niespodziewanego nie wyskoczyło - oraz trasa Sydney Hobart. Nauczony (dostałem ostatnio ostro w kość) tym, że w tym projekcie nie ja jestem głównym dowodzącym, ale sprzęt, planuję zmodyfikować plan dalszej przeprawy, a mianowicie dotrzeć do Adelaide - na samo południe. Wcześniej planowałem przy Port Augusta skierować się do Sydney. Adelaide daje mi całkowite prawo do nazwy "w poprzek Australii" (z tą wpadką na pustyni jakieś 70%). Niestety... Wszak jest to przecież w poprzek kontynentu (nawet zygzakiem), więc jak najbardziej jest to trawers Australii. Tak ja uważam. Jeżeli ktoś ma inne zdanie to jego sprawa.

W Adelaide zamierzam zakończyć te etapy i udać się do Melbourne. A dlaczego? Bo nie zamierzam popełnić błędu - choć to jest przygoda i wszystko się może zdarzyć. Zresztą takich przykładów w świecie przygody jest wiele. Kiedy Thomas Ulrich planował przeprawić się z Syberii do Kanady, jego przeprawa trwała parę dni właśnie z powodu nieprzewidzianych sytuacji. Podobnie bracia Messnerowie, kiedy postanowili odciąć się od lądu stałego i wejść na lód arktyczny w celu zdobycia Bieguna Północnego - ich wyprawa również trwała, z tego co sobie przypominam, jeden czy dwa dni - tak kiedyś w naszych rozmowach powiedział mi Wojciech Moskal, zdobywca Bieguna Północnego. A ostatnio wyprawa mojego kolegi Krzysztofa Buczyńskiego, który w styczniu planował przepłynąć po raz kolejny Bałtyk (tyle że zimą) trwała 2 godziny. Powód? Sprzęt w tym ostatnim przypadku zawiódł, w poprzednich zbyt małe doświadczenie. Mimo, że to wszyscy ludzie wielcy, z dużym dorobkiem. Podaję te przykłady, żeby każdy z was wiedział czym się charakteryzuje przygoda: N I E Z N A N Y M J U T R E M!
Ale znów wracam do tematu ekspedycji:
Chcę zobaczyć Cieśninę Bassa z Melbourne, bo tutaj jest najbliżej do pierwszej wyspy. Chcę zobaczyć się i porozmawiać z żeglarzami, kajakarzami i windsurferami. Ze wszystkimi. Żeby zdobyć jak najwięcej informacji o locji-czyli trasie przeprawy. 15 sierpnia, jak mnie poinformowała wcześniej firma Nautiqus- jeden z moich sponsorów, ma być w Sydney moja łódż. Chcę wynająć motorówkę z Bogusławem Stańczykiem i testować mój kajak. Też mam spore obawy co do niego, bo nie jest jeszcze gotowy na tyle, żeby wyruszyć na wyprawę taką trasą. Muszę go sprawdzić na morzu, na innym zafalowaniu, muszę sprawdzić stan techniczny po transporcie. Jest jeszcze wiele znaków zapytania. To nie jest moje tylko zdanie, ale takiego człowieka jak np. Arka Pawełka- pogromcy oceanu. Zobaczcie film:
W końcu trzeba słuchać ludzi, którzy mają w tej branży najwięcej do powiedzenia. Nie tych, którzy siedzą za biurkiem i kreślą wizje łódek lub też marzą o przygodzie a nigdy jej nie doświadczyli.
http://www.youtube.com/watch?v=bdKkSHLkt90

Aby to wszystko zrozumieć trzeba być w centrum wydarzeń. I Arek jest taką właśnie osobą - zresztą uczestniczył w słynnych regatach Sydney Hobart na łódce Bols.
Chcę moją łódź przetestować na miarę swoich możliwości. Tym razem to nie jest wyprawa jak na Północ - z nożem przy pasie w canoe i plecakiem z najważniejszym sprzętem. Kiedy dostarczyłem tę łódkę do portu w Gdyni, pamiętam słowa Krzysztofa Makowskiego, człowieka który logistycznie wspierał wyprawy Marka Kamińskiego, który sam buduje łódki i zna się w tej branży na marynistyce. Powiedział wtedy patrząc na nią:
"Marcin, nie przejmuj się innymi, różnymi spostrzeżeniami, krytyką. Marcin, w odróżnieniu od innych, bez względu na rezultat, ty to robisz i tylko ty. Nikt inny!!! Ale pamiętaj o jednym. W tym projekcie tylko w 50% sukces zależy od ciebie. Dalsze 50% procent to sprzęt". Miał na myśli moją łódkę ,,Ostatni Mohikanin"
Dlatego też nie chcę popełniać błędów. Zbyt dużo nerwów mnie to kosztuje i nie tylko mnie, bo i całą moją rodzinę. Chcę zrobić wszystko tak, żeby wyszło, choć słowo "wyszło" jest płynne i niczego nie można być pewnym. W przygodzie wszystko zależy od sprzętu i pogody. Materiału i jego wytrzymałości. To tak jak z moim wózkiem. Wytrzymałość, detale. Trzeba sprawdzić jeszcze raz wszystko we właściwych warunkach a później z duszą na ramieniu wyruszyć w otchłań przygody i wtedy można powiedzieć: zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Teraz tobie wszystko Boże zostawiam i prowadź mnie tak, żebym przeżył...
To jest mój punkt widzenia, stąd też takie logistyczne posuniecie, takie rozwiązanie. Nadal mam w głowie tę pustynię, bo poczynionych zostało wiele nakładów, Bogusław Stańczyk specjalnie z Sydney przyleciał mi pomóc. Wszystko było w porządku i tylko ... ten wózek! No ale stało się i trzeba iść dalej przez życie. Raz są sukcesy i upadki - ostatni projekt przez Północ się powiódł i myślę że ten teraz też się powiedzie, ale trzeba mieć rozsądek i wiedzieć kiedy powiedzieć nie a kiedy tak.
Takie są moje spostrzeżenia i refleksje. Teraz czeka mnie kolejny etap - też niełatwy, bo ręka nie do końca sprawna, drogi były rozmyte. Ale trzeba wziąć się w garść i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Przygoda trwa a tak naprawdę się rozkręca.
Pozdrawiam z Warburton
Marcin

Marcin Gienieczko na pustyni Gibsona

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.