Magellan i Horn

2009-01-27 14:09 Henryk Wolski
Jazda na fali
Autor: Jarek Gabryelski Jazda na fali

Henryk Wolski z pokładu Nashejchaty: Nasz rejs, który można by, przynajmniej po części, nazwać „Śladami Magellana” rozpoczął się 9 października w Buenos Aires. Oczywiście jego pierwszoplanowym celem było okrążenie Hornu, ale start z odległego Buenos był jak najzupełniej celowy. Chodziło o to, żeby załoga „zapracowała” sobie na zdobycie tych ostróg. Oczywiście na Horn można wyjść również z Ushuaia, wejść do Puerto Williams, tam odczekać na dobrą pogodę, wykonać skok i wrócić i... stać się Kaphornowcem.

 Taki rejs jednak miałem już za sobą. Będąc świadomy tego, że tzw. prawdziwe okrążenie Hornu, które tradycyjnie liczyło się od 50° S na Atlantyku do 50° S na Pacyfiku (lub odwrotnie) w nieprzerwanej żegludze, jest w ramach naszej wyprawy „Od Kopca do Góry Kościuszki” nierealizowalne, chciałem ”zrobić Horn z drogi”. Start z Buenos Aires leżącego na szerokości 34,5° S przybliżał to założenie. Mieliśmy zamiar iść w dół Ameryki Południowej, wejść w cieśninę Magellana, przedostać się na Pacyfik i stamtąd kierując się na wschód okrążyć Horn. Ta trasa aż prosiła, o nawiązanie w relacji do Magellana. Gdy jesienią 2008 w klubie „Tuż Za Horyzontem” prezentowałem założenia wyprawy zgłosiło się dwoje uczestników; Marek i Agata Grzywa. W czasie przygotowań Marek pomagał nie tylko w przygotowaniu materiału nawigacyjnego, ale i opracował trasę rejsu samego Magellana. Oczywiście trasa jest znana, ale kto dziś wie, gdzie była „Zatoka kaczek”, albo „Zatoka Znoju”?

Zaraz po wyjściu z Buenos Aires przetrenowaliśmy wszystkie możliwe  manewry. Było w miarę spokojnie, rozlewisko wielkiej rzeki la Plata skłaniało do zastanowienia. Magellan szukał tu swojego „Paso”, czyli przejścia, ale nie dał się zmylić. Rozlewisko było w prawdzie wielkie, ale smak i wygląd wody wskazywały raczej na rzekę. Poprowadził więc dalej na południe swoją flotą składającą się z pięciu okrętów. My także mimo przeciwnych wiatrów podążyliśmy  jego śladem. Żeglowaliśmy ostro na wiatr i podczas takiej żeglugi pękła dość dobrze (może za dobrze) wybrana genua. Najbliższym portem było Mar del Plata leżące blisko „Zatoki Kaczek”. Tu jednak okazało się, że jedyny polecany żaglomistrz wyjechał na regaty do Europy. Z pomocom przyszedł poznany w Buenos Aires, a przedtem już polecony przez Darka Nerkowskiego Zawiszak Janusz Ptak. Żagiel wysłaliśmy kurierem autobusowym do Buenos a Janusz zawiózł go do tamtejszego żaglomistrza i odesłał  z powrotem do Puerto Madryn. Gdy tam weszliśmy żagiel już na nas czekał. Ogromny skok pływów w porcie (około 8 m.) spowodował konieczność wachty na cumach. Świtówka raczyła się oglądaniem pluskających się w pobliżu wielorybów.

Ryczące czterdziestki i Magellan w głowach

Informacjami meteo wspierał nas na zarówno znany Robert Krasowski jak i Zbyszek Jałocha  – właściciel okrętu. Wiatry zmieniły się. Genaker leżał już głęboko schowany, na grocie był drugi – ostatni ref, a genuę, do której podchodziliśmy teraz  z większym szacunkiem, wymieniliśmy na małego kliwerka. Zaczęły się słynne „ryczące czterdziestki”.

Cały czas flota Magellana nie wychodziła nam z głowy. Jak oni mogli sprostać takim wiatrom? – mogli, ale nie przychodziło im to łatwo, szczególnie biorąc pod uwagę, że wszystko to było dla nich nowe; akwen, temperatury... Trudności zwiększała konieczność trzymania się razem, a także konieczność pozostawania w bliskości lądu, żeby broń Boże nie przeoczyć upragnionego Paso, wiara w które dawała Magellanowi siłę do brnięcia coraz dalej na południe i twardego przeciwstawiania się coraz bardziej aktywnemu oporowi podkomendnych. Opierał się prawdopodobnie na opracowaniu norymberskiego astronoma i kartografa Johanesa Schoenera, który w 1515 stworzył globus pokazujący cieśninę przecinającą kontynent amerykański, ale zdecydowanie bardziej na północ niż faktycznie przejście się znajduje.

Sztorm: w porywach 63 węzły!

Wiatry z SW spowodowały, że kurs nasz prowadził bardziej na Falklandy (tu w Argentynie wypada raczej mówić Malwiny), niż do Cieśniny Magellana. Także siła znacznie przekroczyła zapowiadane do 45 węzłów. Sztormując z zapartym tchem patrzyliśmy na wskaźnik pokazujący prędkość wiatru rzeczywistego, w porywach dochodziła do 63 w. Należało czujnie, zgodnie z instrukcją sterować w półwietrze do baksztagu. Byłem szczęśliwy, że na początku rejsu nie pozwoliłem korzystać z autopilota mimo że to kusiło (z mojej koi było dokładnie słychać jego pracę, gdy ktoś potajemnie go włączył), załoga miała już wprawę w ręcznym sterowaniu.
Szczęśliwie zawodzące „ryczące pięćdziesiątki” okazały się łaskawsze niż „czterdziestki” i pozwoliły nam  z powrotem wrócić na właściwy kurs.

26 października godzinie  21 UTC minęliśmy Przylądek Dziewic i o przekroczyliśmy granicę wschodniego wejścia do Cieśniny Magellana. Było to dokładnie 488 lat i 5 dni po tym, gdy armada pod dowództwem wielkiego Ferdynanda wpłynęła w to poszukiwane  przejście. Francicso Albo – nawigator Magellana, zapisał w swoim dzienniku pokładowym: „Zobaczyliśmy zatokę, która ma przy wejściu, po prawej stronie, bardzo długą piaszczystą mierzeję, a przylądek, który odkryliśmy przed tą mierzeją, nazwaliśmy Przylądkiem Jedenastu Tysięcy Dziewic, i ta mierzeja leży na 52° szerokości oraz 52° 30’ długości i od tej mierzei do drugiego brzegu jest może około 5 lig”. Gwoli informacji, współcześnie położenie Przylądka Dziewic określa się jako 52° 23,5’ S i 068° 25.9’ W, a jedna hiszpańska liga (legua) w przybliżeniu równa się 3 Mm zatem odległość do drugiego brzegu oceniona była na około 15 Mm. Odległość wzięta ze współczesnej mapy to 16 Mm, czyli tamtemu nawigatorowi można pogratulować dokładności w ocenie odległości. Także z wyliczoną szerokością można się zgodzić, szczególnie biorąc pod uwagę ówczesne możliwości nawigacyjne. Jak jednak wytłumaczyć tę ogromną różnicę w podawaniu długości? Są po temu dwie przyczyny. Po pierwsze Hiszpanie w tamtych czasach pomiaru długości nie zaczynali od południka Greenwich, a po drugie ustalenie długości geograficznej do czasów skonstruowania chronometru i możliwości „przewożenia” ze sobą dokładnego czasu były bardzo ograniczone. Magellan miał ze sobą 18 klepsydr. Zresztą w jakimś sensie trudność w określeniu długości geograficznej była przyczyną tej całej wyprawy. Historyczne status quo było następujące: Vasco da Gama odkrył dla Portugalczyków drogę do Indii i Wysp Korzennych Moluków wokół Afryki, a Krzysztof Kolumb otworzył dla Hiszpanów drogę do Ameryki. Bogactwo przynosiły jednak Wyspy Korzenne. Dwa konkurujące ze sobą państwa były zainteresowane ustaleniem linii dzielącej strefy wpływów. Negocjacje trwały długo. Wreszcie doszło do spotkania w małym hiszpańskim mieście Tordesillas, gdzie pod auspicjami papieża Alexandra VI ustalono linię demarkacyjną biegnącą od bieguna do bieguna i przechodzącą przez punkt leżący w odległości 370 lig od Wysp Zielonego Przylądka. Spotkanie to odbyło się 7 czerwca 1494 roku. Mocą traktatu kraje leżące na zachód od wyznaczonej linii miały należeć do Hiszpanów, a na wschód do Portugalczyków. Mowa oczywiście o krajach niechrześcijańskich. Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy aby spytać mieszkańców tych wysp jak jest ich punkt widzenia tej sprawy, nie byli przecież chrześcijanami.

 

Powrót do współczesności: Horn na trawersie!

Cały czas wiał silny zachodni wiatr, ale fala była już zdecydowanie mniejsza i mogliśmy pomóc sobie silnikiem – nasz wielki poprzednik tej możliwości nie miał. Niewiarygodne jak skutecznie manewrowali oni swoimi, bądź co bądź ociężałym okrętami, mimo silnych przeciwnych wiatrów z nagłymi szkwałami znanymi w tej okolicy pod nazwą Williwaw, a także silnych prądów pływowych. Cieśnina ma dwa przewężenia, Primera Angostura i Sequnda Angostura. Locja uprzedza o silnych prądach pływowych występujących w tych naturalnych przewyżkach. Obydwie przyszło nam pokonywać w nocy. Utrzymując te same obroty silnika pierwszą pokonaliśmy z prędkością 12 węzłów a drugą z prędkością 3.
27 października o godzinie 12:30 czasu lokalnego zacumowaliśmy w Punta Arenas. Na molo oczekiwali już nas nasi niemieccy członkowie załogi, którzy tutaj mieli się dosiąść.

Na miejscu jak zwykle najpierw formalności, potem czas dla jachtu, a potem dla siebie. Nie zamierzaliśmy zostać tu długo, wszystkich gnało do przodu. W porcie wymieniliśmy grota na mniejszego. Doświadczenie wykazało, że dotychczas większość drogi zrobiliśmy pod zarefowanym na drugi ref grocie.

29 października poszliśmy dalej na zachód Cieśniną Magellana: Minęliśmy Przylądek Froward – najbardziej południowy przylądek kontynentu amerykańskiego i wznieśliśmy toast dla uczczenia tego wydarzenia. Z WNW wiała świeża siódemka i nowa załoga zaczęła to dotkliwie odczuwać. Jörg próbował tłumaczyć to jako skutek owego toastu, ale starzy twardziele skwitowali to pobłażliwymi uśmiechami. Naszym planem było przedostać się do kanału Cockburn przez Kanał Pedro. Tłukąc pod wiatr z trudem osiągnęliśmy wejście do niego. Krótko przed północą dotarliśmy do upragnionego kotwicowiska w wąziutkiej zatoczce zwanej Caleta Murray i cieszyliśmy sie na spokojną noc. Już wypiliśmy herbatę, kiedy z deku zameldowano, że kotwica nie trzyma. Na okręt spadały raz po raz dzikie podmuchy williwaw. Brzeg był tuż, a więc bardzo niewiele miejsca na manewry. Po kilku próbach ponownego zakotwiczenia zdecydowałem, że wychodzimy na zewnątrz. Wprawdzie w podmuchach siła wiatru dochodziła do 9B, ale nie groził nam ląd. Na silniku chodziliśmy w tę i powrotem, aby przeczekać noc. Nie odważyłem się iść nocą dalej przewężającym się kanałem, w którym głębokość podnosiła się do 4 metrów, a locja ostrzegała przed prądem dochodzącym do 8 w. Tę zwężkę zwaną Paso O’Ryan przeszliśmy dopiero o 0645. Po dojściu do Kanału Cockburn płynęliśmy dalej na zachód chcąc wyjść na Pacyfik. Próbowaliśmy przebić się na silniku pod przeciwny sztormowy wiatr. Nie było to nam jednak dane, fale i wiatr były mocniejsze, musieliśmy się poddać i zawrócić. Schronienie znaleźliśmy w Puerto King – zacisznej zatoczce, gdzie w ogóle nie odczuwało sie furii panującej na zewnątrz. Stanęliśmy na cumach wywiezionych na ląd obok kutra rybackiego, który też poszukał schronienia tej oazie spokoju. Rybacy niemal natychmiast zaoferowali kraby na kolację – za butelkę wina, którą zupełnie przypadkowo mieliśmy ze sobą. Piękny spokojny wieczór w porciku, który można byłoby przyrównać do portu Lajstrygonów z podróży Odyseusza. Nazwa zatoczki też historyczna, ale z nieco nowszych czasów. Kapitan Philip Parker King był dowódcą angielskiej ekspedycji badającej Ziemię Ognistą w latach 1825 – 1830 na statkach Adventure i Beagle.

Prognozy pogody przysyłane przez Roberta Krasowskiego zaczynały się od słów „straszne, niż za niżem” i potem wyliczanka kierunku i siły wiatrów. Kierunki się zgadzały, a prędkość podawana w węzłach były zaniżone średnio o 10 w. Na drugi dzień udało nam się jednak przebić na Pacyfik wychodząc przez Paso Pratt. Wiatr z kierunków zachodnich był zgodny z zapowiedziami, prędkość jak zwykle zaniżona. Ruszyliśmy na południe i wschód. Przylądek Horn mijaliśmy w odległości 3,2 mili płynąc pod fokiem sztormowym dnia 01 listopada o godzinie 2050 czasu lokalnego (UTC -3). Byliśmy wtedy na pozycji 56° 02,17’ S i 067°15,5’  Wydarzenie to uczciliśmy jednak dopiero w Puerto Williams. Tutaj musieliśmy spędzić 3 dni, bo wyjście z portu było zamknięte ze względu na złą pogodę. Gdy tylko zrobiło się „okienko”pogodowe pracownicy Capitanerii sami przyszli nam o tym powiedzieć. Do Ushuaia weszliśmy 5 listopada o 0130. Tu zakończył się rejs, a rozpoczął tydzień dla jachtu.
Henryk Wolski
www.conceptsailing.org
foto Jan Liszkowski

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.