„Księżniczka Taiping” nie dopłynęła do Tajwanu.

Chińska dżonka, zbudowana zgodnie ze sztuką szkutniczą epoki Ming, szczęśliwie popłynęła w ubiegłym roku z Tajwanu do Stanów Zjednoczonych. Powracając miała ostatecznie dowieść, że Chińczycy byli zdolni do wyruszania i powrotów z dalekich morskich wypraw, a na kontynencie Ameryki bywali już setki lat wcześniej od Kolumba. Świadczyły o tym od dawna różne chińskie znaleziska na amerykańskim brzegu Pacyfiku. Żeglarska wyprawa „KSIĘŻNICZKI” bez wątpienia potwierdziła tą tezę, ale symbolicznej kropki nad "i" nie udało się postawić.
Dwadzieścia pięć mil od lądu, we wczesnych godzinach rannych, w niedzielę 26 kwietnia 2009, dżonka została przepołowiona przez statek handlowy norweskiego armatora pod banderą Liberii, CHAMPION EXPRESS. Dzięki bliskości lądu i służb ratowniczych na Tajwanie jedenastoosobową załogę uratowano w komplecie.
Inicjatorem projektu był przed sześciu laty tajwański hobbysta i późniejszy kapitan wyprawy - Liu Ning-sheng. Sama budowa statku trwała 12 miesięcy. Był on wzorowany na żaglowym okręcie wojennym z okresu dynastii Ming i zbudowany w całości z drewna łączonego za pomocą żelaznych kwadratowych gwoździ – bez używania nowoczesnych technologii i materiałów. Wyłączny napęd to bawełniane żagle na drewnianym omasztowaniu. Dżonka, o długości 16,5 metra (54 stopy), uzyskała poświadczenia autentyczności swej historycznej budowy od National Maritime Museum z Wielkiej Brytanii oraz Maritime Museum w Hong Kongu.
Rejs ostatecznie wyruszył dokładnie przed dziesięcioma miesiącami - 26 czerwca 2008 - z portu Keelung w północnym Tajwanie i po 69 dniach osiągnął Stany Zjednoczone. Po drodze była Osaka i Honolulu oraz pewne zmiany w załodze. W efekcie w wyprawie brali udział zarówno Chińczycy, jak i przedstawiciele pięciu innych krajów. Po przezimowaniu podróż powrotną rozpoczęto z San Francisco. Nieszczęście wydarzyło się tuż przed końcem, gdy 99,5% powrotnej transpacyficznej trasy zostało za rufą. Kolizja ze statkiem handlowym miała miejsce w pobliżu portu Suao na NE Tajwanu.
Według relacji załogi dżonki byli oni nocą w kontakcie radiowym z płynącym kursem równoległym statkiem. Pogoda była na pół sztormowa. Nagle z niewiadomych powodów statek zmienił kurs, wjechał im w pół burty i nie zatrzymując się popłynął dalej. Dżonka została przecięta na dwie części. - Na naszych oczach dżonka rozpadła się w drzazgi. Zdołaliśmy jeszcze odczytać nazwę statku na jego rufie.
Szczęśliwie mieli na pokładzie dwie boje EPIRB. Nadany około 3-ej rano sygnał MAYDAY odebrano zarówno w Stanach jak i na Tajwanie i po pięciu godzinach trzymania się przy drewnianych szczątkach wraku, nadeszła pomoc. Tylko jedna osoba odniosła poważniejsze obrażenia.
- To jest poprostu nie do wiary, że CHAMPION EXPRESS przejechał nas i popłynął sobie dalej – mówił potem z żalem kapitan Liu Ning-sheng. – „Pracowaliśmy ciężko przez ostatnie lata, ale zawiedliśmy w ostatniej minucie. Jestem naprawdę rozczarowany... Kierownik akcji ratunkowej skwitował: - W XV wieku nie mieli takich zagrożeń na morzu jakie spotyka się teraz.
Kolizja jest oczywiście przedmiotem dochodzenia władz morskich na Tajwanie. Na wyniki przyjdzie zaczekać. Rzecznik norweskiego armatora powiedział, że załoga statku nie zdawała sobie sprawy ze zderzenia z dżonką, myśleli, że trafili na sieci rybackie. Kompania żeglugowa nadal jest w trakcie zbierania informacji, jak to się właściwie stało. Niewątpliwie potrzeba odpowiedzi na wiele pytań. Jak pełniona była wachta służbowa? Dlaczego nie było reakcji na „MAYDAY”? Dla polskich żeglarzy okoliczności wypadku są niestety tragicznie znajome. Jeszcze jedna nauka, jeszcze jedno przypomnienie...
A może by tak jeszcze raz?
Mówi się, że kapitan już planuje budowę nowej dżonki za uzyskane odszkodowanie... -„It won’t happen any time soon” – ripostuje Liu.