Joanna Pajkowska z wizytą w redakcji „Żagli”

We wtorek w godzinach południowych złożyła nam wizytę kpt. Joanna Pajkowska. Jest drugą Polką, która opłynęła świat pod żaglami i w 198 dni zamknęła magiczne koło wokół naszego globu. Asia przyszła ustalić tematykę swoich artykułów, które pojawią się niedługo na łamach „Żagli” i opowiedzieć o swoich impresjach z rejsu – np. niezwykłych przygodach przy forsowaniu Kanału Panamskiego. Dla tych, którzy nie mieli możliwości przeczytać jej wywiadu, którego udzieliła nam po zakończeniu rejsu, przypominamy go poniżej.
„Żagle”: Pierwsze wrażenia na kei?
Joanna Pajkowska: Bardzo ucieszyłam się, że opłynęłam dookoła świat w 198 dni, czyli o dwa dni szybciej niż limit czasu, który zresztą sama sobie ustaliłam. Cały czas byłam koncentrowana, aby płynąć szybko. To ciągłe trymowanie żagli i szukanie optymalnych kursów... Traktowałam ten rejs jak regaty dookoła świata, jak wyścig z czasem. Trzy razy wchodziłam na flaucie do wody i czyściłam dno. Teraz mam ogromną satysfakcję. Jestem przeszczęśliwa, że udało się wszystko, co zaplanowałam. Tylko, że ten świat wydaje się mniejszy niż wcześniej...
„Ż”: Czego brakowało ci podczas rejsu?
JP: Ja się nad tym, czego mi brakowało, nie zastanawiałam zupełnie w czasie rejsu, wydawało mi się, że mam wszystko czego potrzebuję. Teraz na lądzie "odkrywam" na nowo świeże owoce i warzywa. W morzu miałam owoce w puszkach, owoce liofilizowane i herbatniki z dżemem... Ze względu na charakter mojego rejsu – bez zawijania do portów – nie miałam możliwości poznawania innych żeglarzy czy mieszkańców różnych egzotycznych miejsc. To zawsze fajny element rejsów dookoła świata. Tak naprawdę jedyne, czego mi brakowało, to... ruchu. Na lądzie dużo biegam, jeżdżę na rowerze. Na 8-metrowym jachcie mogłam przejść pięć kroków na dziób i dwa na rufę. Mogłam tylko siedzieć, stać (mało wygodnie kiedy rzuca) i leżeć.
„Ż”: A bilans strat: podsumowanie awarii...
JP: To najbardziej niezwykła rzecz, że po przepłynięciu około 25 000 Mm straciłam trochę mięśni w nogach, a Mantra spisała się rewelacyjnie. Przepłynęłam dookoła na jednym grocie, foku i foku sztormowym. Po rejsie nie działa jeden kabestan (wyrobiły się malutkie sprężynki w „pieskach”), zwiało mi lampę trójkolorową z topu masztu i matę z podłogi w łazience - suszyłam ją przy silnym wietrze. Przepłynęłam dookoła świata na dwóch autopilotach, zregenerowanych po poprzednim rejsie mantr dookoła świata; teraz jeden już padł. Mój trzeci autopilot, nowy, nie był używany w ogóle. Wszystkich napraw dokonywałam na bieżąco.
„Ż”: Co było najgorsze i najtrudniejsze podczas rejsu?
JP: Opłynięcie Afryki, wchodzenie na maszt do drugiego salingu w morzu na fali, przejście przez Wielką Rafę Koralową w warunkach, jakie tam panowały. Były to wielkie przeżycia.
Jednak za najgorsze moje doświadczenie oceniam kampanię, jaką przygotowała mi „życzliwa" osoba, powodowana chyba zawiścią. Nim skończyłam rejs, przed jakimkolwiek moim podsumowaniem, została rozpętana przeciw mnie nagonka. Nie mam dostępu do Internetu w morzu, ograniczałam łączność e-mailową do minimum w celu oszczędzania każdej kropli paliwa. Nie miałam możliwości opisywania wszystkich wydarzeń. Opłynięcie dookoła Afryki Południowej to zdecydowanie najtrudniejsza część rejsu dookoła świata. Wielu żeglarzy wybiera trasę przez Morze Czerwone, aby ominąć ten trudny rejon.
„Ż”: Na czym polega trudność?
JP: Wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki Południowej płynie w kierunku SW silny prąd Agulhas. Jeżeli wiatr ma jakakolwiek składową południową, przeciwną do kierunku prądu, powstają wysokie, czasem olbrzymie fale. Tworzą się też tam lokalne niże, nieuwzględniane w prognozach wcześniej, z bardzo silnym wiatrem. Krótko mówiąc - nie jest to akwen przyjazny dla małej łódki. Przeszłam wschodnie wybrzeże w mieszanych warunkach, ze szkwałami trwającymi ponad 30 minut, przy bardzo silnym wietrze, z dużą falą, a także z momentami rewelacyjnej żeglugi. Już na południu Afryki, dostałam prognozę pogody o silnym wietrze zachodnim. Dopłynęłam już w nocy w okolice Port Elizabeth i rzuciłam kotwicę w osłoniętym miejscu. Jednak następnego dnia prognoza mówiła o zbliżającym się już za kilka godzin sztormie wschodnim, z wiatrem o prędkości ponad 40 w i dużej, sześciometrowej fali. Lokalne prognozy z miejscowego lotniska niestety potwierdzały najgorsze. Moje miejsce kotwiczenia nie dawało żadnego schronienia przy zmianie kierunku wiatru, nie było innego miejsca. Wiedziałam, że dwa dni takiego wiatru, a szczególnie rozbudowanej fali są bardzo niebezpieczne dla mojej małej Mantry i mnie. Zdecydowałam się na schronienie w Port Elizabeth. Już pierwszej nocy służby ratownicze wychodziły ratować jakiś jacht przy Przylądku Recife. Uważam, że decyzja wejścia w tych warunkach do portu schronienia wynikała z zasad dobrej praktyki morskiej i nie narusza mojego założenia rejsu samotnego bez zawijania do portów.
Niemal wszystkie regulaminy długodystansowych regat non-stop mówią o tym, że jacht w sytuacji kryzysowej może pod pewnymi warunkami wejść do portu. Przykłady z naszego podwórka: Kazimierz Kuba Jaworski w regatach OSTAR 80 wszedł „Spanielem” II do Halifaksu i stamtąd dopiero popłynął na metę do Newport. „Warta Polfarma” i jej załoga zatrzymała się w Brazylii w czasie regat The Race.
„Ż”: Na pewno będziesz miała także przyjemne wspomnienia...
JP: Zrealizowałam swoje marzenia, czuję się fantastycznie! Miałam miesiące fantastycznej żeglugi, nieustający kontakt z morzem i przyrodą, obserwowanie wielorybów, delfinów, nawet rekina i licznych ptaków. Niezwykle sympatyczne i budujące były listy od z wyrazami poparcia i uznania od wielu nieznanych i znanych ludzi, które przychodziły na moją stronę. Mimo założenia samotnego rejsu ten kontakt z ludźmi był bardzo potrzebny. Chcę uczcić mój rejs już po powrocie do kraju z przyjaciółmi. Bo jeszcze nie wracam! Wcale mi się nie znudziło żeglowanie i nie mam wodowstrętu. Płyniemy z Alkiem zaprowadzić moją Mantrę na Florydę.