I cóż, że jacht ze Szwecji...?

Na stronie internetowej kpt. Jerzego Kulińskiego czytamy: Przedstawiam Wam upartego Kubę, który uparł się, nie tylko nabyć używany jachcik w Szwecji, ale od razu go wypróbować w żegludze bałtyckiej. Były przygody, ale skipper-armator oraz załoga dali sobie radę. Takich cenię. Jestem pewny, że przeczytacie z zainteresowaniem. Kamizelki i żyjcie wiecznie! Don Jorge
Witam,
Z jednego rejsu zrobiło się aż trzy. Pana książka bardzo się przydała. Przesyłam Panu więc relację z zakupu niewielkiego jachtu w Szwecji i moje przygody związane z jego sprowadzeniem do Polski. Będzie mi bardzo miło jeżeli umieści Pan tę relację na swoim forum plus kilka fotek.
Pozdrawiam,
Kuba Raszowski
Z ziemi szwedzkiej do Polski...
Czyli sztuka żeglowania małym jachtem po Bałtyku w trzech odsłonach
Od jakiegoś czasu chodził mi po głowie pomysł zamiany mojej wysłużonej regatówki klasy Windy na jakiś mały morski jachcik. Na rodzimym rynku wybór jest delikatnie mówiąc "znikomy". W polskim internecie pojawia się jednak coraz więcej jachtów sprowadzanych z Holandii, Niemiec, Szwecji. I właśnie ten ostatni kraj wzbudził moje zainteresowanie. Długie tradycje żeglarskie, dość surowe warunki, sezon krótszy od naszego, więc jachty krócej eksploatowane. Jachty bałtyckie, a więc dzielne i sprawdzone. Skoro inni sprowadzają, to dlaczego nie pojechać samemu i nie przyprowadzić sobie łódeczki?
Na początek... (część 1)
Dość szybko znalazłem bardzo popularną stronę www.blocket.se, natomiast wszystkie niezbędne informacje można znaleźć na stronie Jerzego Sychta http://www.sychut.com/szwecja/kupowanie.html. Różnice w cenie spowodowane są głównie ilością/jakością wyposażenia i stanem technicznym kadłuba. Dla mnie optymalny był jacht w okolicach 6 m długości. Po krótkiej wymianie maili byłem umówiony na oględziny kilku jachtów.
Pierwsza wizyta w Szwecji
W pierwszą sobotę kwietnia wraz z moją narzeczoną o 8 rano wylądowaliśmy w Goeteborgu. Zimno, pada, szaro i ponuro. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy naszą Szwedkę, jedną z właścicieli czterech jachtów, które mieliśmy zamiar obejrzeć. Lena była tak uprzejma, że przyjechała po nas na lotnisko i pojechaliśmy do mariny leżącej około 30 km od Goeteborgu na wyspie Tjorn. Łódeczka stała na lądzie przykryta plandeką. Zaletą było to że mogłem dokładnie obejrzeć część podwodną. Po oględzinach środka byłem jeszcze bardziej zadowolony w przeciwieństwie do Moniki, która stwierdziła, że nie wyobraża sobie takiego "orzeszka" na Bałtyku. Skwitowałem to stwierdzeniem, że już dawno na mniejszych jachtach opłynięto świat, więc 6,3 metra na Bałtyk to całkiem sporo...
Całość była bardzo zadbana. Postanowiliśmy obejrzeć jeszcze tylko 7-metrowy Albin Viggen. Jednostka bardzo popularna i sprawdzona. W ślicznej dzielnicy jednorodzinnych domków odnaleźliśmy w jednym z ogródków interesujące nas pływadło. Jednak zdecydowaliśmy się na pierwszy jacht.
Jego właścicielka wzbudziła nasze zaufanie na tyle, że po krótkich negocjacjach ceny zapłaciliśmy 30% zaliczki i podpisaliśmy wstępną umowę. Następnego ranka w strugach deszczu dotarliśmy na lotnisko i wróciliśmy do Warszawy.
Przygotowania do rejsu
Pierwszą rzeczą po powrocie było wystawienie "starego" jachtu na sprzedaż po resztę finansów zgłosiłem się do banku. Pozostało znaleźć załogę. Kilka telefonów do znajomych, spotkanie w tawernie żeglarskiej, pokaz zdjęć, trasy i załoga w komplecie.
Goeteborg once again...
Ponownie Lena odebrała nas z lotniska. Jacht czekał gotowy do drogi przy kei. Po załatwieniu reszty formalności była już właścicielka odjechała do Goeteborga. My natomiast udaliśmy się po zakupy do pobliskiego supermarketu. Po zaształowaniu prowiantu wyruszyliśmy w morze.
W drogę...
Wypłynęliśmy w czwartek po południu. Prognozy pogodowe nie sprawdziły się do końca. Zamiast 2-3 mieliśmy 1-2 a wieczorami i nad ranem zupełny sztil. Powiało dopiero przed Sundem. W międzyczasie postanowiliśmy zjeść jakiś ciepły posiłek. I tu pierwsze zaskoczenie. Okazało się że nasza polska kuchenka nie pasuje do szwedzkiego kartuszu z gazem. Po wielu próbach wszystkich członków załogi kuchenka - załoga 1:0. Puszki obiadowe na zimno smakowały i wyglądały mało zachęcająco jednak po drugiej nocy chęć wypicia gorącej herbaty lub kawy zaczęła się nasilać. Rejs zakończyliśmy nieoczekiwanie w Kopenhadze ze względu na możliwości czasowe załogi.
Rejs... (część 2)
Upłynęły dwa tygodnie i ponownie znalazłem się w Kopenhadze. Wraz z nową załogą. W czwartek uzupełnienie paliwa, drobne przeróbki i ponownie w drogę. O 15-tej oddaliśmy cumy i pomagając wyciągnąć zgubiony bosak jednej z polskich załóg opuściliśmy marinę. Cel kanał Falsterbo przed ostatnim otwarciem mostu. Pogoda wymarzona: 2-3B, ciepło widoczność doskonała i mały ruch statków.
Niestety do kanału dopłynęliśmy o 2215 widząc z oddali ostatnie zamknięcie i otwarcie mostu. Pozostało spędzić noc w porcie i załapać się na pierwsze otwarcie następnego dnia o 6 rano
W piątek równo o 6 rano most uniósł się w górę. Przemknęliśmy pod nim w towarzystwie kilku innych jachtów. Zaczynał się najciekawszy moment rejsu. Przeskok przez otwarte morze. Za kanałem powitał nas umiarkowany wiaterek o sile 4B w kierunku E, co pozwalało płynąć w kierunku Arkony w pełnym bajdewindzie. Płynęliśmy bajecznie, łódka żeglowała bardzo sucho, jedynie kilka fal zmoczyło nam lekko sztormiaki. Po południu widać już było niemieckie wybrzeże. Przy zachodzie podziwialiśmy już białe klify w okolicy Sassnitz. I wtedy...
Nieoczekiwany, przymusowy postój
Na sterze zaczęły się nasilać dziwne wibracje, a w bakistach i zęzie był nadmiar wody. Po oględzinach okazało się, że dolne okucie jarzma steru prawie odpadło. Poluzowały się śruby a finalnie jedna nawet wypadła. Nabieraliśmy wody... Zdecydowałem wtedy, że nie dopłyniemy do Polski i należy schronić się w najbliższym porcie, którym był niemiecki Sassnitz. Wybierając wodę wiadrami (jedno na minutę!) w środku nocy i pod wiatr, próbowaliśmy wejść do portu. Na domiar złego silnik zalało wodą i do portu wchodziliśmy na samym foku bez wsparcia silnika. Udało się. Do rana przeczekaliśmy na kei, śpiąc na wyjętych materacach, po to by jacht nie nabierał więcej wody. Rano odwiedziliśmy miejscowy sklep żeglarski, w którym o dziwo można było porozmawiać po angielsku (rzecz rzadko spotykana w Sassnitz). Zakleiliśmy dziury na rufie żywicą, ale brak narzędzi oraz zmęczenie spowodowały, że musiałem po raz drugi pozostawić swój jacht i wrócić z załogą do Polski. W tym miejscu ukłony dla bosmana mariny Sassnitz, który ze względu na naszą awarię pozwolił nam na darmowy postój.
W drogę... (część 3)
Kolejne 2 tygodnie. Kolejne przygotowania. Kolejny urlop. Jak to mówią: do trzech razy sztuka! Moja determinacja sięgnęła zenitu. Pojechaliśmy tym razem już samochodem. Zabraliśmy ze sobą wystarczającą ilość narzędzi i materiałów, aby przerobić jacht na pancernik! Na miejsce dotarliśmy w piątek rano. Pierwszą rzeczą było dokładne wylanimowanie całej rufy, aby przygotować ją do ponownego solidnego mocowania okucia. Po laminowaniu drzemka i czas dla żywicy, aby dobrze związała. Pod wieczór dalszy ciąg prac. Wiercenie nowych otworów, solidna podkładka ze sklejki i wszystko uszczelnione silikonem. W tym czasie walka z silnikiem. W końcu popłynęliśmy na zapasowym silniku. 2KM zamiast 4, nieco krótsza kolumna, ale na manewry w porcie wystarczy. O 4 rano oddaliśmy cumy i pożegnaliśmy Sassnitz.
Odcinek z Sassnitz do Świnoujścia pokonaliśmy w 8h! Mocne 4B z zachodu pozwalało naszej łódeczce na prędkości rzędu 5,5-6 węzła. 14 mil od Świnoujścia dorwała nas mocna wichura z deszczem i wtedy nasz GPS zarejestrował 7,8 węzła na samym tylko foku. Dla łódki długości 6,3m to już prawdziwa prędkość kosmiczna. Wichura na szczęście trwała niecałą godzinę i kiedy przeszła, widać już było żurawie portowe w Świnoujściu, a morze wróciło do stanu wyjściowego 4B z zachodu. 2 godziny później Świnoujście traffic poinformowało nas przez radio, że bez przeszkód możemy przejść kanałem na Zalew Szczeciński.
Po wyjściu z kanału, mimo umiarkowanego wiatru, postawiliśmy jedynie foka, chcąc przedłużyć choć trochę ostatnie chwile na jachcie. Późnym popołudniem witały nas już główki portu COŻ Trzebież.
Wszystko co dobre się szybko kończy
Jacht został wyslipowany na sanie, zabezpieczony, a my wraz z całym jego wyposażeniem wróciliśmy do domów. Łącznie w trzech etapach przepłynęliśmy nieco ponad 300 mil w 101 godzin. Jacht, mimo awarii steru, sprawował się nadzwyczaj dobrze i bardzo dzielnie. Potwierdza to opinie jachtów skandynawskich o ich dzielności i wytrzymałości. Nawet na tak małej łódce czuliśmy się bezpiecznie.
W tym sezonie to koniec pływania na tym jachcie. Pozostaje w Trzebieży do przyszłego sezonu. Tam zostaną zrobione małe przeróbki i udoskonalenia, aby na przyszły rok mógł znowu dzielnie pokonywać Bałtyk, a może i dalsze regiony...?
W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim, dzięki którym ta wyprawa doszła do skutku.
Pozdrawiam serdecznie,
Kuba Raszowski