Huragan i tragedia na jeziorze Michigan

2011-10-06 12:02 Kinga Kosmala i Tomasz Kokociński
_
Autor: Materiały prasowe autorów

W tym roku w lipcu podczas najdłuższych regat śródlądowych na świecie - Chicago – Mackinac Race, wydarzyła sie tragedia i podczas wielkiego sztormu życie straciło dwóch żeglarzy. Bliskimi świadkami tego zdarzenia byli polonijni żeglarze z Chicago, Kinga Kosmala i Tomasz Kokociński. Oto ich relacja:

Jako uczestnicy tegorocznej edycji regat, byliśmy naocznymi świadkami tego, co się działo (oprocz wywrotki jachtu).

Regaty na jeziorze Michigan z Chicago na wyspę Mackinac organizowane są przez renomowany Chicago Yacht Club od 1898 roku. Są to najdłuższe śródlądowe regaty na świecie; dystans do pokonania to 333 mile morskie. Co roku wielu najbardziej znanych żeglarzy z całego świata startuje w tych regatach. Z Polski brali w nich udział między innymi Karol Jabłoński i Zbigniew Gutkowski “Gutek” oraz wielu innych. Dwa rekordy szybkości przejścia tej trasy ustanowili Steve Fosset – 18 godzin 50 minut dla jachtów wielokadłubowych i Roy Disney dla łodzi jednokadłubowych – 23 godziny i 30 minut. W pierwszych regatach startowało pięć łodzi, obecnie Chicago Yacht Club zaprasza do regat około 350 jachtów.

Tomek: Gdy już po raz piąty przygotowywaliśmy naszą łódź Koko Loko do regat z Chicago na wyspę Mackinac nikt nie spodziewał się, że dojdzie w nich do tragedii. Była ona dla nas tym bardziej dotkliwa, że wypadek ten spotkał jacht należący do naszej sekcji “Sport boats”, czyli lekkich i bardzo szybkich łodzi typowo regatowych o dlugosci pomiedzy 30-36 stop.

Kinga: Po ubiegłorocznych ciężkich przejściach z urwanym sterem, trwających wieczność dziesięciu godzinach oczekiwania na holownik w szarpiącym na wszystkie strony dryfie, kolejnych dziesięciu godzinach holowania do portu, konieczności wycofania się z regat i poczucia zawodu i winy “że może jednak trzeba było” trawiącego załogę przez resztę sezonu, tegoroczne regaty Mackinac zapowiadały się dużo lepiej.

Tomek: Jezioro Michigan charakteryzuje sie krótką falą i przewagą wiatrów średnich i słabych, dość często zdarzają się tu jednak krótkie burze z bardzo silnymi wiatrami, a nawet tornada.  Wiele jachtów w poprzednich latach straciło w czasie tego wyścigu żagle, maszty czy stery (co i nam się przydarzyło w ubiegłym roku). Zdarzały się też wywrotki jachtów, jednak dopiero w tym roku doszło do tak powaznego wypadku.

Nasza łódź Koko Loko, wybudowana w 2006 roku, o długości 33 stóp, z węglowym masztem i bomem jest bardzo lekką konstrukcją ważącą 4900 funtów (ok 1985 kg). Jest to typowo regatowa jednostka klasy Flying Tiger 10, nosząca asymetryczny spinaker na wyciąganym bukszprycie. Jest bardzo szybka na baksztagach i półwiatrach, jak i lekkich wiatrach. Nasza ośmioosobowa załoga składa się z Polaków mieszkających w Chicago; pływamy w klubowych i międzyklubowych regatach. W jej skład wchodza: Tomasz Kokociński (skipper, właściciel), Andrzej Kowal, Jacek Szwob, Zbigniew Kuśmider, Kinga Kosmala, Arkadiusz Rekas, Wojciech Trocki, Marcin Sikorski.

Kinga: Załoga Koko Loko, co prawda uszczuplona o jedną załogantkę (będzie nowy, malutki załogant/ka za parę miesięcy!), za to wzbogacona o trzech młodych i sprawnych załogantów, była zwarta i gotowa.

Przyszła połowa lipca, regaty Mackinac Race miały się zacząć lada dzień.

Łódka ze wszystkich stron sprawdzona, przed regatami wyposażona we wszelkie niezbędne i trochę mniej niezbędne środki bezpieczeństwa, wypakowana jedzeniem jak gdybyśmy płynęli na biegun północny, załadowana naszymi plecakami, śpiworami i niezliczoną ilością sprzętu radiowego, fotograficznego, internetowego, antenowego, prezentowała się godnie.
Prognozy pogody na wszystkie dni rejsu były świetne: lekkie i średnie wiatry z południa i południowego-wschodu, a więc wymarzone dla naszej łódki. Co prawda, na niedzielę wieczór zapowiadano burze, ale nie martwiliśmy się nimi zbytnio.

Gdybyśmy tylko wiedzieli, co nas czeka…

W sobotę, pierwszy dzień rejsu, od rana nastroje były bojowe. Zamierzaliśmy wygrać te regaty, no, a jeśli nie wygrać, to przynajmniej zająć wysokie miejsce.
Rodzina i przyjaciele żegnający nas na kei zadawali mi to samo pytanie: czy jako jedyna kobieta w załodze dam sobie radę? Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że dam. Moje obawy dotyczyły tylko jednego aspektu regatowego płynięcia non-stop przez trzy dni i trzy noce: jak na fali pójdę do łazienki zamkniętej w maleńkiej dziobowej kabinie?...

Nasza załoga wystrojona w regatowe koszulki i czapeczki zaprezentowała się elegancko przy Navy Pier na paradzie wszystkich łódek biorących udział w Mackinac Race, a potem zasalutowała komisji. Zaczęliśmy krążyć wśród innych łódek czekających na start. Moją uwagę przykuł imponujący krążownik Coast Guard, który jak co roku przypłynął z kurtuazyjną wizytą do Chicago, by dodać splendoru regatom. Krążownik wyglądał jak pływający wieżowiec, na pokładzie odbywało się przyjęcie, panie w sukniach, panowie w smokingach, załoga na galowo. 

Tomek: Wystartowaliśmy w sobotę, 16 lipca, o godzinie 13:30. Wiatr był lekki (ok. 10 węzłów), południowo-wschodni.

Kinga: Na starcie było lekko nerwowo, bo spychani przez inne łódki z naszej sekcji przepłynęliśmy bardzo blisko łodzi komisji, prawie jej dotykając. Ale nie dotknęliśmy, więc mogliśmy płynąć dalej, bez zataczania karnego kółka.

Postawiliśmy spinakera i zaczęła się jazda bez trzymanki, prawie dosłownie. Arek zaprezentował nam bowiem nowy sposób wybierania spinakera – na leżąco… Nie mogłam wyjść z podziwu, w jaki sposób jest on w stanie nie tylko utrzymać szoty spinakera trzymając je w trzech palcach, ale na dodatek wybierać ten wielki żagiel leżąc. Bowiem gdy ja kiedykolwiek wybierałam spinakera, to ciągnęłam te szoty z całej siły i to stojąc, a on sobie tu leży! Tak rozmyślając usłyszałam, jak nasz spinakerowy cwaniak krzyczy co chwila “Trim! Trim!” (ang. wybieraj!) i popatrzyłam na Marcina, który był na tzw. korbie i kręcił kabestanem, na który założone były te szoty… Marcin kręcił tą korbą praktycznie bez przerwy, aż pot lał mu się po twarzy… Pojęłam tajniki wybierania żagli na leżąco.

Tomek: Dobry, agresywny start i dobra praca na spinakerze pozwoliła nam zająć sprzyjającą pozycję i do wieczora utrzymywaliśmy się na drugim miejscu. Przed nami znajdował się Meridian 2, Farr 36, bardzo szybka, lekka i cala zbudowana z wlokna weglowego jednostka z naszej sekcji.

Kinga: Resztę soboty pozostałe 5 osób załogi, oprócz oczywiście skippera-Tomka i dwóch zmieniających się co jakiś czas spinakerowych (tego leżącego i tego na korbie), spędziła na tzw. grzędzie robiąc to, co Amerykanie nazywają “hike”.  Pogryzając pestki słonecznika, popijając Gatorade (zero piwa w trakcie regat!) i obgadując mijane łódki prawie nie zauważyliśmy jak zapadła noc. Cały czas utrzymywaliśmy się na wysokiej, drugiej pozycji w naszej sekcji.

Pomyślałam, że jeśli tak mają wyglądać regaty Mackinac, to ja mogę się w ten sposób regacić co weekend… A los nie lubi, by go prowokować nawet głupimi myślami.

Tomek: Noc przeszła bez większych wypadków. Pomimo słabych i średnich wiatrów, bardzo szybko żeglowaliśmy baksztagami lub półwiatrami, cały czas plynac na spinakerze.

Kinga: Noc z soboty na niedzielę była jedną z piękniejszych, jakie przeżyłam na wodzie. Cały czas szliśmy na spinakerze na lekkiej fali, towarzyszył nam księżyc, który świecił tak jasno, że nie musieliśmy używać latarek. Wiatr, woda, księżyc i świetni ludzie obok mnie – czegóż więcej można chcieć? Wachty zmieniały się co 4 godziny. 

Tomek: Następnego dnia, w niedzielę, wiatr zaczął się wzmagać i około południa szybkość wiatru oscylowała już wokół 20 węzłów. Łódka mogla wreszcie pokazać swoje zalety żeglując pelnymi wiatrami. Zbliżał się wieczór i na szybkościomierzu prawie bez przerwy utrzymywała się prędkość 14-17 węzłów, przy wietrze ok. 25, w szkwalach 30 i plus węzłów i fali ok. 6-8 stóp. Maksymalna szybkość, jaką zanotowaliśmy tego dnia, to 19,8 węzła. Była to piękna jazda, która trwała aż do wieczora. Gdy wpływaliśmy w Manitou Passage, minęliśmy się z WingNuts, łodzią z naszej klasy.  Płynąc na spinakerze, WingNuts przecięła nasz kurs przed dziobem i skierowała się na środek jeziora, nabierając wysokości. Byli bardzo szybcy. Ich lekka łódź zbudowana w kształcie skiffa, z bocznymi skrzydłami i bardzo wąskim kadłubem, po prostu frunęła w ślizgach na wierzchołkach fal. Dwa lata temu, kiedy prawie w tym samym miejscu “cięliśmy” się z WingNuts, zauważyłem, że ich łódź na spinakerze chodzi szybciej od naszej, natomiast musi iść ona duzo ostrzej do wiatru i nadrabiać więcej drogi. 

Kinga: W niedzielę słońce świeciło o wiele mocniej. Wiatry dalej wiały z południa, ale coraz intensywniej. Coraz szybciej szliśmy na spinakerze, nasza prędkość prawie nie schodziła poniżej 14 węzłów. Wczesnym popołudniem zaczęłam się dziwnie czuć, przez chwilę miałam wrażenie, że zsunę się z burty do kokpitu i już nie wstanę. Było mi słabo i nieprzyjemnie. Na szczęście nie musiałam wybierać spinakera (jedyna kobieta w załodze! Sześciu, oprócz skippera, facetów gotowych ciągnąć szoty!) Zaczęłam pić jedną butelkę Gatorade za drugą i wrażenie ogólnego osłabienia odeszło. Po prostu się odwodniłam, pijąc niewiele przez cały dzień i będąc wystawiona na bezlitosne słońce, przed którym raczej nie ma się gdzie na łódce schować (pod pokładem było o wiele goręcej niż na pokładzie). Siła wiatru wzrastała i tego dnia już nikt nie wybierał spinakera na leżąco. Chłopaki zmieniali się często, zarówno ten na korbie, jak i ten na szotach musieli pracować całym ciałem. Łódka prawie “biegła po falach”, kilwater za rufą wyglądał jak gdybyśmy płynęli motorówką, a nie żaglówką. Przez dłuższy czas siedziałam na burcie blisko rufy i widziałam, jak ster co chwila wchodził w wibracje. Bałam się, że przy coraz większej prędkości w końcu się urwie, jak w zeszłym roku. Na szczęście wytrzymał.

Nasza łódź jest bardzo lekka i wąska i należy do szybkich jednostek, ale tej niedzieli biliśmy rekordy. Odnotowaliśmy szybkość 19,8 węzła! Nigdy wcześniej nie płynęlam tak szybko. Wczesnym wieczorem wiatry osiągały prędkość w porywach około 30 węzłów, a fala dochodziła już do 6-8 stóp. Byliśmy w okolicach Manitou Passage, gdy minęła nas łódka WingNuts – bardzo szybka i nietypowa w konstrukcji łódź. Dosłownie przefrunęli nam przed dziobem i poszli głębiej w jezioro. My płynęliśmy bardzo szybko, ale oni praktycznie ślizgali się na wierzchołkach fal. Zazdrościlismy im tej nieprawdopodobnej szybkości.

Tomek: Późnym wieczorem znajdowaliśmy się ok. 10-13 mil od wyspy Fox, kiedy w naszym kierunku zaczęła przesuwać się burza z piorunami i ciężkimi chmurami. Łodzie dookoła nas zaczęły zrzucać spinakery i zakładać sztormowe żagle. Jeszcze do ok. 22:00 nieśliśmy spinakera, a następnie zadecydowałem, aby zacząć przygotowywać się do sztormu. Jak zawsze w regatach, jako skipperzy, zadajemy sobie pytanie, jak daleko i na ile możemy ryzykować i kiedy rozsądek musi wygrać z ambicją. Prawidłowość w podjęciu decyzji zależy od wielu czynników, ktore trzeba wziąć pod uwage i w dużej mierze zależy od doświadczenia.  I wielu skipperów regatowych wie, że nie ma tu jednej i prostej odpowiedzi – przecież my się ścigamy! Przez kilkanaście minut po zrzuceniu spinakera płynęliśmy na grocie, ale wiatr bardzo szybko się wzmagał. Zdecydowałem, by zrzucić grota i postawić sztormowego foka. Na szczęście ląd i mielizny były wystarczajaco daleko, tak że mozna było nie obawiać się najgorszego scenariusza, czyli sztormowania przy brzegu. Siła wiatru wzrosła prawdopodobnie do okolo 40 węzłów. Bardzo ciężko było zrzucić grota, ale Zbyszek, Andrzej i Arek dzielnie z nim walczyli i w końcu udało im się go opanować. Wojtek i Marcin sklarowali i przywiązali bom do łodzi. 

Kinga: Byl juz pozny wieczor kiedy znalezlismy sie w okolicach wyspy Fox i stało się jasne, że nadchodzi duży sztorm. Wiatr wiał już bardzo mocno, fale były coraz wyższe. Zrzuciliśmy spinakera. Tomek podał komendę “wkładać sztormiaki, kapoki i zapinać tzw life-liny” (czyli przypinać się się do łodzi). Wykonałam komendę i zajęłam swoje miejsce na lewej burcie przy rufie. Przy jednym z mocnych już przechyłów na lewą burtę na pokład weszła fala, która przykryła mnie z głową. Byłam przykryta wodą przez dłuższą chwilę i przez cały ten czas czułam potężny napór wody na ciele, a w głowie kołatała mi się tylko jedna myśl “nie puścić relingu, nie puścić relingu!...”  Relingu nie puściłam, łódka wstała z przechyłu. To cud, że mój kapok nie wystrzelił, za to woda wlała mi się dosłownie wszędzie i przemoczona byłam do suchej nitki. Weszłam pod pokład znaleźć jakieś suche rzeczy, wtedy padła komenda “zrzucamy grota”. Siła wiatru dochodziła już wtedy do ok. 40 węzłów, a więc zrzucanie grota było bardzo trudne. Zbyszek, Andrzej i Arek siłowali się z żaglem przez dłuższą chwilę, w końcu z wysiłkiem udało im się go opanować. Wojtek zażądał ode mnie krawata (grota rozwiewał wiatr), nie mogąc znaleźć zwykłego krawata, podałam mu linkę od pokładowego wiaderka.

Tomek: Około 3-5 minut później zauwazylem zwiastun czegos wiecej niz sztormu.  Dookoła szalały błyskawice rozświetlając noc. Przy świetle jednej z nich zobaczyłem idącą na nas bardzo szybko ścianę wody tzw. “initial downburst” i wiedziałem, że za chwilę w nas uderzy. Kinga w kabinie starała się opanować latające przedmioty i podawać potrzebny sprzęt.

Kinga: Po podaniu Wojtkowi linki od wiaderka pojęłam, że nie będę bez sztormiaka, a tylko w samym kapoku wychodzić z kabiny (sztormiak po wcześniejszym przykryciu mnie falą był tak mokry, że lała się z niego woda), tylko zostanę w środku i będę podawać chłopakom to, co będzie trzeba. Założyłam kapok i byłam gotowa do działania. Jak się okazało, zadań miałam wiele, musiałam je wykonywać bardzo szybko i wykazywać się pomysłowością.

Tomek: W tym czasie Andrzej z Jackiem na dziobie starali sie założyć sztormowego foka. Nie byłem w stanie już przekrzyczeć wiatru, aby ich stamtąd ściągnąć. Na szczęście mieli szelki i byli przypięci do “life line”. Krzyknąłem tylko do reszty zalogi, aby położyli się jak najniżej w kokpicie i sprawdzili zapięcia do “life line”. W tym momencie przyszło uderzenie wiatru i deszczu. Wiatr pochylił Koko Loko do ok. 60-70 stopni na prawą burtę i wepchnął rufę w wodę tak, że do pasa znalazłem się w wodzie. Cała łódź była pchana bokiem. Następnie przyszło drugie uderzenie, na szczęście fok sztormowy był już założony i Andrzej z Jackiem zdołali sczołgać się z dziobu. Byłem spokojniejszy. Łódź odzyskała minimum sterowności.

Kinga: Andrzej i Jacek poszli (raczej poczołgali się) na dziób, żeby zrzucić foka i założyć sztormowego foka. Do dziś jestem pełna podziwu dla ich odwagi i wytrzymałości, bowiem mniej więcej w tym momencie przyszło pierwsze uderzenie sztormowego wiatru i przechyliło łódkę bardzo mocno na prawą burtę.  Reszta załogi leżała w kokpicie, Tomek był po pas w wodzie, a ja w kabinie zapierając się obiema rękami i nogami starałam się nie latać w powietrzu. Potem przyszło drugie uderzenie. Po zrzuceniu zwykłego foka, Jacek parę razy wracał do mnie do kabiny wymieniając szekle, których rozmiar nie pasował do sztormowego foka. Jeszcze na kei, przed wypłynięciem na regaty, myłam skrzynkę z szeklami i własnoręcznie włożyłam ją na sam dół jednej z bakist. To, że w tym sztormie, wietrze i przy tej fali poprzez wszystkie powywracane przedmioty dokopałam się do tej bakisty, dotarłam do tej skrzynki, wybrałam szekle i podałam Jackowi, zakrawa na cud. Albo moją dużą determinację. Jacek i Andrzej założyli w końcu sztormowego foka, wrócili z dziobu cali i zdrowi, a łódka nabrała choć trochę sterowności. Fok, który zrzucany był w bardzo silnym wietrze, podarł się. Jacek zszedł do mnie na dół i postanowiliśmy go skleić. Znowu musiałam przekopać się przez całe góry powywracanych rzeczy, dotrzeć do bakisty i znaleźć skrzynkę, tym razem z taśmą do klejenia żagli. I tym razem się udało.

Tomek: Cały sztorm nie trwał dłużej niż 30-45 minut, ale wydawało się, że to były wieki. Jacht Fast Tango, który znajdował się blisko nas, zanotował na instrumentach wiatr o sile ponad 100 węzłów (mil na godzinę) czyli 12 w skali Beauforta (wiatr powyżej 64 węzłów określa się jako huragan).

Kinga: Wykonywanie tych (i jeszcze kilku innych) zadań było niezwykle trudne – wysoka fala miotająca łódkę wysoko do góry i na dół i przechylająca ją głęboko na obydwie strony, siekący, ostry deszcz wdzierający się do kabiny, wyjący wiatr przez który nic nie było słychać, ciemność rozświetlana tylko ostrym światłem błyskawic, kompleny chaos i woda w kabinie. Jednak dzięki temu, że nie leżałam w kokpicie i nie czekałam na przejście sztormu, tylko ciągle coś robiłam, nie odczuwałam panicznego strachu. Taki strach czułam kilka razy w życiu, głównie w wypadkach samochodowych, gdy nie miałam żadnej kontroli nad sytuacją. Tutaj też nie miałam praktycznie nad niczym kontroli, ale nie dopadł mnie ten dławiący, paraliżujący strach. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że jest bardzo niebezpiecznie, ale kierowałam energię na wykonywanie zadań. Raz tylko przeleciała mi przez głowę myśl “Gdyby łódka się jednak wywróciła, to czy dałabym radę wyjść z kabiny przez tę całą plątaninę lin, fałów i szotów?…” Myśl ta, jak się niedługo później okazało, nie była bezpodstawna… 
 
Z późniejszych relacji dowiedzieliśmy się, że sztormu o takiej sile nie było na jeziorze od kilkudziesięciu lat.

Po sztormie jeszcze czekaliśmy dość długo, zanim postawiliśmy grota. Gdy mój poziom adrenaliny zaczął opadać, poczułam, że po całym sztormie spędzonym w kabinie muszę wreszcie z niej wyjść. Zaczęło mnie mdlić, przywdziałam więc kompletnie mokry sztormiak, na niego wcisnęłam kapok i usiadłam w kokpicie. Tam z kolei na wietrze zaczęłam mieć dreszcze z zimna. W końcu znalałam rozwiązanie i siadłam na schodkach prowadzących do kabiny.

Tomek: Gdy wiatr powoli zaczął się uspokajać.  Zaloga byla cala mokra i zmeczona, wiec nie naciskalem aby zaraz postawic zagle.  W dalszym ciągu wial silny wiatr I bardzo mocno błyskało się dookoła. W końcu postawiliśmy grota, aby kontynuować wyscig, gdy ok. 23:30 dostrzegliśmy czerwone rakiety oddalone od nas o ok. 1 mili. Przez radio UKF usłyszeliśmy jacht Sociable wzywający łodzie na pomoc w ratowaniu załogi innej, wywróconej  łodzi. Bardzo ciężko było zrozumieć przez radio szczegóły komunikatu. Wiatr, jak i statyczne trzaski, przeszkadzały nam wyłowić nazwę wywróconego jachtu. W środku nocy i w błyskach piorunów widziałem światła jednostek kierujących się w tamtą stronę. Przez chwilę jeszcze kontynuowaliśmy wyścig, ale w końcu przerwaliśmy rejs i udaliśmy się z pomocą. Na miejsce wywrotki doplynęliśmy na żaglach, które później zrzuciliśmy i kontynuowaliśmy poszukiwania na silniku.

Kinga: Nie szliśmy długo na grocie, gdy zobaczyliśmy czerwone race oznaczające wołanie o pomoc wystrzelone o jakąś milę od nas. Zaczęliśmy słuchać radia, co było utrudnione przez trzaski, uderzenia piorunów i szum wiatru. W końcu usłyszeliśmy wołanie o “all available assistance” (ang. każdą możliwą pomoc) nadane przez jacht Sociable dla innej, wywróconej łódki. Przez chwilę naradzaliśmy się co robić. Odejście z kursu oznaczało utratę naszej wysokiej pozycji wypracowanej z takim wysiłkiem, ale z komunikatów Sociable wyraźnie wynikało, że życie ludzkie było w niebezpieczeństwie. Po naradzie podjęliśmy decyzję odejścia z kursu i zgłosiliśmy przez radio, że dołączamy do akcji ratowniczej.   

Tomek: Gdy dopłynęliśmy do wywróconej jednostki, zorientowałem się po kształtach i długości kadłuba, że jest to prawdopodobnie łódź z naszej sekcji, ale nie mogłem dostrzec nazwy na burcie. Z radia UKF dowiedzieliśmy się, ze jacht Sociable uratował sześciu członków zalogi, ale w dalszym ciągu dwóch jest zaginionych. Przeczesywaliśmy reflektorami wodę przez następne parę godzin, ale bez rezultatu, oprócz kilku osobistych rzeczy wyłowionych z wody.

Kinga: Gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy smutny widok – wystający z wody kil i dno łodzi. Dookoła krążyło ok. 15 łodzi przeczesujących wodę reflektorami i próbujących znaleźć zaginionych ludzi. Przez następnych parę godzin i my przeszukiwaliśmy powierzchnię wody obok miejsca wypadku. Każde z nas używając pokładowego szperacza albo własnej latarki oświetlało wodę wypatrując w niej jakichkolwiek oznak życia. Bezskutecznie. Przez chwilę wydawało się nam, że widzimy kogoś w wodzie, ale jedyne, co znaleźliśmy, to pływająca, wlaczona latarke i inne drobiazgi – widomy znak, że wypadły z łódki w trakcie wywrotki.

Tomek: Gdy przyleciały helikoptery Coast Guard postanowiłem przerwać poszukiwania.  Bylem przekonany, że Coast Guard przyleciał z nurkami, którzy sprawdzą wywróconą łódź.

Kinga: Po jakimś czasie pojawiły się nad nami helikoptery Coast Guardu również przeczesujące powierzchnię wody reflektorami. Wtedy też skipper Sociable zakomunikował, że uratowani członkowie załogi wywróconej łodzi twierdzą, że najbardziej prawdopodobne jest, iż pozostałych dwóch ludzi jest pod łódką. Siedziałam na burcie i oświetlałam wodę swoją latarką, tak jak cała reszta załogi, gdy skipper Sociable podał komunikat o prawdopodnym uwięzieniu dwóch ludzi pod kadłubem łódki. Zrozumiałam, że nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić. Wyłączyłam swoją latarkę. Ten moment był najtrudniejszym momentem całej tej nocy, trudniejszy od całego sztormu, burzy, wiatru, fali…
Mieliśmy tylko nadzieję, że Coast Guard zrzuci nurków, by wydostali ludzi spod łódki, co jest standardową procedurą w takich wypadkach.

Tomek: W załodze panowało duże zmęczenie. Wszyscy byliśmy przemoczeni i przemarznięci. Obawiałem się hypotermii. Przygotowalem “kapitanska herbate” czyli z rumem.  Przez jakiś czas jeszcze szliśmy na silniku, aż wreszcie postawiliśmy żagle i wróciliśmy do wyścigu. Pomimo straty czasu w akcji ratowniczej, na metę przyszliśmy na trzeciej pozycji. W ostateczności ustalono naszą pozycję na czwarte miejsce, ponieważ jeden z jachtów w naszej klasie przeliczył nas lepszym przelicznikiem.

Kinga: Bardzo przygnębieni, przemoczeni i zziebnięci wróciliśmy na kurs.

Zebraliśmy resztki energii i ukończyliśmy regaty w poniedziałek ok. 11 rano; mimo zejścia z kursu i uczestniczenia w akcji ratowniczej mieliśmy trzecią pozycję. Po końcowych przeliczeniach zajęliśmy czwartą pozycję w naszej sekcji.

Tomek: Już na lądzie dowiedzieliśmy się, że wywrócona łódź to jacht klasy Kiwi 35 o nazwie WingNuts z naszej sekcji łodzi sportowych. Osoby, które stracily życie to jej skipper, 51-letni Mark Morley oraz 41-letnia Suzanne Bickel.

Kinga: Na wyspie Mackinac dowiedzieliśmy się, że wywrócona łódź to WingNuts, ta sama, która “przefrunęła” nam przed dziobem w niedzielę wieczorem niedaleko Manitou Passage. I że Coast Guard nie zrzucił nurków, bo ich nie było w żadnym z pobliskich portów… Sprowadzono ich dopiero prawie 9 godzin później. Wydobyli spod WingNuts ciała dwojga ludzi, Marka Morley’a i Suzanne Bickel. Obydwoje mieli urazy głowy. Kapoki zadziałały prawidłowo, czyli wystrzeliły w kontakcie z wodą, a więc wypychały ich do góry. Kadłub łodzi z kolei naciskał ich od góry. Obydwoje byli cały czas przypięci life-linami do łodzi… Pozostaje mieć nadzieję, że byli nieprzytomni, gdy umierali i nie cierpieli.

Tomek: Tragedia ta bardzo szybko rozniosła się w mediach zarówno ogólnych, jak i żeglarskich. Zadano i zadaje się nadal wiele pytań na temat bezpieczeństwa, jak i dopuszczania do regat nietypowych łodzi, jaką była WingNuts.  Chicago Yacht Club ma bardzo rygorystyczne wymagania dotyczące wyposażenia jachtów w środki bezpieczeństwa, które muszą spełniać wymagania “offshore racing” czyli regat pełnomorskich.  Co prawda, mówimy tu o regatach śródlądowych, ale powierzchnia jeziora Michigan jest wielkości okolo 1/4 wielkości Bałtyku, a odległość z Chicago do wyspy Mackinac to mniej więcej odległość z Gdańska do Helsinek. Przepisy Chicago Yacht Club określają minimalną wielkość dopuszczanych łodzi jako 26 stóp oraz określają, by łodź była “sea worthy”, czyli nadawała się do żeglugi pełnomorskiej. Przepisy te nie określają jednak wymagań względem stateczności (dzielności) łodzi, za to z kolei jest odpowiedzialny “person in charge” jachtu, czyli zazwyczaj właściciel. Jedynie w sekcji “double handed” czyli o dwuosobowej załodze, jeśli łódź ma poniżej 26 stóp, wymaga się od niej by indeks stabilności ORR wynosił minimum 110. WingNuts, czyli Kiwi 35, jest konstrukcją nietypową, podobna do skiffa z pokładem w kształcie skrzydeł wyciągniętym poza burty i bardzo wąskim kadłubem w linii wodnej. Na dodatek WingNuts została jeszcze zmodyfikowana przez jej tragicznie zmarłego skippera. W porównaniu do naszej łodzi, która też jest bardzo lekką konstrukcją, WingNuts niosła połowę naszego balastu. Nie wchodząc w szczegóły obliczeń, magazyn Sail przytoczył, ze dla WingNuts równoważnik pomiędzy wagą kadłuba a balastem wynosił 55, podczas gdy dla J105 (popularna jednostka regatowa) wynosi on 135, a dla typowej jednostki “cruising” czyli turystycznej – 185. Nasza lodz ma index D/L 81.09.

Przy uderzeniu wiatru o sile około 100 mil na godzinę (ponad 63 węzłów oznacza huragan) lekki balast, jak i wiatr uderzający w konstrukcję “skrzydeł” prawdopodobnie spowodowały wywrócenie się jednostki. Wiele też zależało od ustawienia ośmioosobowej załogi – przy przechyle ponad 50 stopni ciężko jest utrzymać się na nawietrznej burcie. Jak wspomniałem wcześniej, w czasie sztormu wiatr (fala miała 6-8 stóp) przechylił Koko Loko do ok. 60-70 stopni przy największym uderzeniu. Załoga starała się wtedy utrzymać jak najniżej w kokpicie. Bardzo ciężko byłoby załodze przemieścić się na nawietrzną burtę, a prawdopodobnie na WingNuts było to konieczne, by zbalastować łódkę.

Kinga: Wypadek ten natychmiast był relacjonowany przez wszystkie media. Odbił się szerokim echem w środowisku żeglarskim. Wielu żeglarzy nie posiadało się z oburzenia, że instytucja organizująca regaty Mackinac już od 103 lat, czyli renomowany i poważany Chicago Yacht Club, dopuściła tak nietypową i niebezpieczną łódź do regat. Regaty te traktowane są bowiem przez Chicago Yacht Club jako pełnomorskie i takie wymagania stawianie są jachtom w nim uczestniczącym. Jezioro Michigan posiada bowiem powierzchnię ok. 58 000 kilometrów kwadratowych. Skoro więc stawia się wysokie wymagania jachtom, jak można było dopuścić do regat łódź, o której wiadomo było od początku, że w sztormie może stanowić zagrożenie dla swojej załogi?

Tomek: Duże kontrowersje wzbudziły też działania Coast Guard. Jeszcze w czasie akcji ratowniczej, przez radio UKF, slyszelismy, ze dwoje zaginionych członków załogi może znajdować się pod łodzią. Gdy nadleciały helikoptery, byłem pewien, ze mają na pokładzie nurków. Dopiero na lądzie dowiedzieliśmy się, ze nurków dowieziono dopiero po 8-9 godzinach. Raport Coast Guard i policji stwierdzał, że członkowie zalogi WingNuts zginęli w związku z urazami głowy i znajdowali się pod wywróconą łodzią. Oboje też byli przypięci szelkami do “life line”; szelki te są obowiązkowym wyposażeniem każdej łodzi w trakcie regat.  Nasuwa się pytanie czy zginęli od razu od urazów głowy?  Czy może byla jeszcze szansa w pierwszych godzinach, aby ich uratować nawet jeśli byli nieprzytomni? Tego nie dowiemy się już nigdy.

Kinga: Inną, bardzo bulwersującą sprawą było działanie, a raczej jego brak, ze strony Coast Guard. Nurkowie zrzuceni 8-9 godzin po wypadku, gdy prawie zaraz po tym wypadku było praktycznie oczywiste, ze ludzie są uwięzieni pod kadłubem łódki? Jednocześnie Coast Guard może pozwolić sobie na to, by na rozpoczęcie regat przysyłać do Chicago wielki krążownik i organizować na nim bal?
Niestety, często dzieje się tak, że sprawy idą utartym torem, dopóki nie nastąpi tragedia. To właśnie stało się na ostanich regatach Mackinac. Pozostaje mieć nadzieję, że zarówno regulamin regat w Chicago Yacht Club, jak i sposób działania Coast Guard zostaną zrewidowane i skorygowane. Żeglarze na pewno będą wywierać nacisk na obydwie instytucje.

Tomek: Był to moje piąte na Koko Loko, a ogólnie ósme regaty Mackinac Race. Muszę przyznać z pełną dumą, że nasza polska załoga spisała się na piatkę z plusem, zarówno pod względem regatowym, jak i zespół w kryzysowej sytuacji. Jako skipper czułem pełne wsparcie załogi.

Kinga: Po powrocie do domu, uściskach, radości, a nawet łzach w oczach rodziny i przyjaciół, ktoś stwierdził, że teraz już mam pewnie dosyć i że na pewno już nigdy nie popłynę na regaty Mackinac. Natychmiast żywo zaprzeczyłam. Oczywiście, że popłynę! Ale tylko z tą załogą. Cała załoga Koko Loko spisała się wspaniale, wykazała niezwykłą odwagą i opanowaniem. Jest truizmem twierdzić, że trudne przejścia zbliżają ludzi. Ale bez wątpienia powstała między nami niezwykła więź, która – mam nadzieję – utrzyma się przez lata. Niech o tym świadczy fakt, ze po tych regatach nie nazywamy się już “załogą”, teraz jesteśmy “Ligą”!

Tomek: Tragedia jachtu WingNuts będzie nie raz powracać w naszych dyskusjach lub myślach. W tym sporcie walczy się nie tylko z przeciwnikiem, ale też i z naturą, która potrafi nie mieć litości nad naszymi ludzkimi błędami. Czasami też jest to sprawa przypadku, jak w każdym sporcie, a nie zawsze błędu.
 
Oto kilka komentarzy uczestników regat zamieszczonych na witrynie magazynu “Sail” na temat 103 Regat Mackinac oraz sztormu:

“To jest mój trzeci Mac, ale żegluję od 35 lat i nigdy nie widziałem niczego podobnego… Nasz bom się wygiął… W pewnym momencie cały jacht zaczął wibrować i myślałem, że stracimy maszt i cale olinowanie…” (Paul Thompson)

“… To był “perfect storm” z nieoczekiwanymi konsekwencjami w postaci wypadku.  Pływalem z Markiem wiele razy i z Suzanne kilkakrotnie (tragicznie zmarli żeglarze – przyp. autora) i oboje byli wspaniałymi żeglarzami i ludźmi…” (John M. Johnson)

“Jestem doświadczonym morskim żeglarzem regatowym i instruktorem żeglarstwa w Szkole Marynarki Wojennej. W regatach Mackinac brałem udział po raz pierwszy. I ten sztorm był najbardziej zaciekły, z tych, które widziałem w życiu… Jedna łódź zanotowała szybkość wiatru ponad 100 węzłów, czyli 25 węzłów więcej niż huragan…”  (Bob Seidel)

W regatach z Chicago do Mackinac startuje corocznie kilka polonijnych jednostek. W tym roku startowało rownież “Yellow Mellow” (Tartan 10), skipper Waldemar Emerich/Jacek Zawadzki/Tomasz Sitak (6-te miejsce w swojej sekcji), “Grytviken” (Tartan 10), skipper Radosław Zamojdzin, “Erizo Del Mar” (Beneteau 36.7), skipper Toni Czupryna, “Forte Sea” (cruising section), skipper Grzegorz Golabek/Jan Zienda.

K: Regaty Mackinac były tylko częścią lipcowego rejsu Koko Loko na północ jeziora, powrót z wyspy Mackinac również obfitował w wydarzenia – ale to już materiał na zupełnie inną opowieść…

Po powrocie do Chicago, za każdym razem, gdy Liga zbiera się razem, wznosimy toast za Marka i Suzanne, którzy odeszli na zawsze do Fiddler’s Green:

Stary port się powoli układał do snu,
Świeża bryza zmarszczyła morze gładkie jak stół,
Stary rybak na kei zaczął śpiewać swą pieśń:
- Zabierzcie mnie chłopcy, mój czas kończy się.

O Fiddler's Green słyszałem nie raz,
Jeśli piekło ominę, dopłynąć chcę tam,
Gdzie delfiny figlują w wodzie czystej jak łza,
A o mroźnej Grenlandii zapomina się tam.

Kiedy już tam dopłynę, oddam cumy na ląd,
Różne bary są czynne cały dzień, całą noc,
Piwo nic nie kosztuje, dziewczęta jak sen,
A rum w buteleczkach rośnie na każdym z drzew.

Aureola i harfa to nie to, o czym śnię,
O morza rozkołys i wiatr modlę się.
Stare pudło wyciągnę, zagram coś w cichą noc,
A wiatr w takielunku zaśpiewa swój song.

Tylko wezmę mój sztormiak i sweter,
Ostatni raz spojrzę na pirs.
Pozdrów moich kolegów, powiedz, że dnia pewnego
Spotkamy się wszyscy tam w Fiddler's Green.

Huragan i tragedia na jeziorze Michigan

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.