Esej na 60. urodziny - Historia przypadków z „Żaglami” w tle!

2019-02-22 14:00 Zbigniew Kosiorowski
Redakcja Magazynu Żagle - 1990 r.
Autor: archiwum redakcji Od lewej: Włodzimierz Głowacki, Zbigniew Kosiorowski, Marian Lenz, Waldemar Heflich, Jacek Czajewski, Wojciech Kuczkowski, Jerzy Kuliński i Jerzy Pieśniewski (zdj. z 1990 r.)

Nad długopolskim brzegiem górnego biegu Nysy Kłodzkiej, nieopodal leśnego stawu – swojego pierwszego morza – pewien chłopiec rozpoczął przed sześćdziesięciu laty bardzo oceaniczny rejs, trwający – Bogu dzięki! – aż do dzisiaj.

Właściwie uczynił to za sprawą kapitana Henryka (tak się przedstawił tajemniczy mężczyzna kuracjusz), cywil wszakże i do tego natręt, wciskający się w nie swoje sprawy. Podstępem zawładnął wpierw modelem opływanego na stawie ekstra szkunera, a potem pouczał, że „toto pływać nie będzie, chyba że…”, i demolując maszt na rufie, wetknął go w „śródokręcie” (jak objaśniał przez nikogo nie pytany). Potem dokonał dewastacji „nadmiaru szmat”, a to co zostało z żaglowca („niebędącego, no wiesz, szkunerem”) postawił na wodzie, pchnął na wiatr… i wtedy chłopiec uwierzył, że kuracjusz troszkę się na tym zna, albo i bardziej niż trochę. Tak dotknął – jakby bezwiednie, ale namacalnie – pierwszych tajników teorii żeglowania i budowy jachtów. Ów gość, z zewnętrznej kieszeni granatowej kurtki wyjął pomięte, złożone wpół kartki czasopisma z szaroniebieską okładką, po której żeglowały trzy łódki i podarował je chłopcu ze słowami: „warto przeczytać i ruszyć z tej dziury w świat”. Tuż pod tytułem owego biuletynu o nazwie „Żagle” napisał ołówkiem swoje nazwisko: „Henryk Proszowski, kapitan” i dalej doskrobał krakowski adres zamieszkania z dopiskiem: „do zobaczenia w morskim rejsie”. Brzmiało jak przeznaczenie, rozkaz właściwie, bo już nie zachęta. Wertował później ten biuletyn w tę i we w tę. Trzy żaglówki z czarnymi kadłubami i białymi żaglami, nawet i ta opatrzona nr 3 (domyślił się, że to trzeci numer czasopisma), choć największa, też była byle jaka, brzydsza niż budowane przez niego pływadła, jak je określał kpt. Henryk przy kolejnej lekcji nawigacji nad stawem. Niestety, za szybko skończył się jego turnus i musieli się rozstać.

Magazyn Żagle - 1/1959
Autor: archiwum redakcji Magazyn "Żagle" - nr 1/1959

W „Żaglach” chłopca zainteresowało zawarte tam poradnictwo „Zróbmy to sami”, zafascynowało „Na wodach świata”. Po pierwszym czytaniu tej rubryki, już nocą, zaczął planować rejs za horyzont, oczywiście na zbudowanym przez siebie jachcie. Koniecznie kabinowym, ale czy na kadłubie duńskiej jolki uda się dobudować choć fragment pokładu? – kombinował, rozszyfrowując zarys szkicu konstrukcyjnego, a właściwie rysunki Optimista. Długość 232 cm, coś za mało... Za to zanurzenie tylko 6 cm, więc w sam raz, by spłynąć Nysą i Odrą do prawdziwego morza. Nad ranem dotarł do przedostatniej strony okładki z informacją: „Chcesz budować, kup plany”, gdzie znalazł polecane wydawnictwa, do nabycia za pośrednictwem Polskiego Związku Żeglarskiego, do którego (co oczywiste) postanowił natychmiast się zapisać. No... tylko na moment się zdrzemnie przed biegiem na stację, by zdążyć na pociąg do Bystrzycy Kłodzkiej.

Plany Pirata kosztowały całą stówę, której nie miał. Już w pociągu wiozącym go do szkoły postanowił, że w wakacje popracuje w lesie i zaoszczędzi na najprawdziwsze plany i zakup sklejki. Martwiło go to, że Pirat, przy swoich 5 m długości ważył aż 170 kg, a do tego przecież miała dojść kabina i miejsce do spania… A gdyby tak zredukować skalę o jedną trzecią, co? To wyjdzie rozrośnięty, jakiś garbaty Optimist, albo inny cudak. I tak źle, i tak niedobrze.

Chłopcu zdawało się najpierw, że tylko on czerpie z tego źródła wiedzę, co i jak zbudować, żeby to pływało, żeglowało po świecie, którego nie znał, a który odkrywał między szarymi, gazetowymi płachtami biuletynu; po otwarciu okładek otwierał się tam najprawdziwszy sezam oceanicznych przygód, prawda? Przecież wy też kiedyś mieliście po kilkanaście lat, czyż nie?

Leonid Teliga
Autor: archiwum redakcji Kpt. Leonid Teliga, członek redakcji „Żagli”, podczas rejsu dookoła świata na s/y „Opty” regularnie przesyłał relacje ze swojej wyprawy

„Pierwsze i jedyne źródło informacji o żeglarstwie”

We wrześniu ubiegłego roku na krawędzi pl. Batorego w Szczecinie natknąłem się na kapitana Andrzeja Armińskiego. Ja z torbą zaproszeń na promocję mojej najnowszej książki, on z rulonem map i regulaminami organizowanych regat. Grzecznościowa wymiana okolicznościowych uprzejmości z wybitnym konstruktorem, budowniczym jachtów i żeglarzem, dobrym kumplem. Gdy ściskałem mu dłoń, wspomniałem, że nadarza się okazja, by zagadnąć o czymś bardzo ważnym, bo przecież mam napisać tekst dla „Żagli”na ich 60-lecie. Pytam więc, czym były i są dla niego „Żagle”? Andrzej tylko chwilę się zastanawia. Jak zawsze konkretny do bólu i nieznośnie treściwy odpowiada: To było pierwsze i jedyne w zasadzie źródło informacji o żeglarstwie.

Andrzej jest ode mnie młodszy o kilkanaście lat, więc odnosi się pewnie do połowy lat 70. Rzeczywiście, wtedy na rynku prasy właściwie niedostępne były zagraniczne, kolorowe magazyny żeglarskie, takie jak „Yachting”, „Boat” czy „Segeln”, które – zdarzyło się – przeglądałem w Biurze Konstrukcyjnym Stoczni Jachtowej im. Leonida Teligi, odwiedzając tam „Kubę” Jaworskiego i Jurka Siudego. Wówczas na biurku Edwarda Hofmana, kierownika biura, parokrotnie widziałem rozłożone i pokreślone „Żagle”. Od niego też, podczas prowadzonych z nim wywiadów dla Polskiego Radia, otrzymywałem najaktualniejsze wiadomości o najnowszych w świecie konstrukcjach jachtowych. Bodaj wiosną 1976 r.,
tuż przed zakończeniem nowatorskiej modernizacji seryjnego Taurusa dla „Kuby”, szykującego się do startu w OSTAR’76, Hofman zapytany co go ostatnio inspirowało, powiedział:

– „Żagle”, „Żagle”… Wiesz, gdyby one miały taką szatę graficzną i serwis fotograficzny jak np. „Yachting”, biłyby na głowę większość zagranicznych czasopism żeglarskich; zdarza się, że poziom merytoryczny ich publikacji i zawartość merytoryczna są wyższe, naprawdę… Tylko że ta szarość i papier…, no i nadmiar protokołu organizacyjnego.

Wspomnienie tamtej rozmowy jak i krótka wypowiedź Andrzeja zainspirowały mnie do przeprowadzenia dość skromnej (32 osoby) sondy, zrealizowanej głównie telefonicznie wśród kolegów żeglarzy, równolatków-seniorów, którzy (jak ja) przekroczyli 74. rok życia. Zadawałem tylko dwa pytania:

– Czy trafne jest stwierdzenie, że „Żagle” w latach 1960 – 1975 były dla ciebie głównym i jednym (w zasadzie) źródłem informacji o żeglarstwie?

– Jak oceniasz poziom pisma w pierwszych latach jego działalności?

Na pytanie pierwsze 25 osób odpowiedziało: tak, siedem zaś dodało, że korzystało też z prasy zagranicznej i innych publikacji, ale nie kwestionowało pionierskiej roli pisma na polskim rynku w latach sześćdziesiątych.

Rozbieżność ocen przy odpowiedziach na drugie pytanie była spora. Musimy pamiętać, że koledzy odnosili się do czasów „słusznie zapominanych” i nie każdy z nich prowadził zapiski, kroniki, na których mógłby się oprzeć, by ożywić historię wczesnej przygody czytelniczej z „Żaglami”. Oto wybrane odpowiedzi:         

– Były przaśne, ale jedyne i integrowały środowisko.

– Dawały poczucie przynależności, choć ja (jak wielu moich kolesi), „chromoliłem” stacjonujących w Związku upartyjnionych prezesów z nadania, z którymi ciągle były usrane wywiady; wyrywałem więc te namaszczone wazeliną kartki i zanosiłem do klozetu.

– „Teorię żeglowania” Marchaja czytałem po raz pierwszy właśnie w „Żaglach” i nie tylko na jego
teksty czekałem.

– Nie umiem tego ocenić po tylu latach…, ale skoro czytałem i czekałem na kolejne numery, to były mi potrzebne. I tego… Skleroza cię dopadła, że pytasz? Do cholery! Przecież to była nasza młodość, tak? Piękna, choć siermiężna, tak? Piękna… Innej nie mieliśmy, tak?

No tak, tak, potwierdziłem diagnozę starszego kolegi i wybaczyłem to ofuknięcie, choć sprostowałem zdecydowanie jego przypuszczenie co do mojej sklerozy, przed którą chronią mnie tomy notatek sporządzanych tak w przeszłości, jak i obecnie.

W zachowaniu stabilności ocen o zjawiskach w świecie żagli nasze czasopismo odgrywało niepoślednią rolę, stąd przez lata zachowywałem poszczególne jego roczniki, aż przekazałem je do zarchiwizowania dla potomnych w obecnej Książnicy Pomorskiej. Nie ukrywam, wielokrotnie w swej pracy dziennikarskiej i literackiej korzystałem z „Żagli” dla potwierdzenia bądź sprawdzenia faktów. Tak było przy redagowaniu „13° w skali Beauforta”, przy zbiorze „Mój ocean prawdziwy”, w „Archipelagach” i licznych innych publikacji. Dla pisarza, dziennikarza zajmującego się problematyką morską „Żagle” – i potem „Morze” – stanowiły źródło wielu inspiracji. Niezbędne też okazywały się przy konkretyzacji, odniesieniach i sprawdzaniu faktów. Prawie tak samo ważne, jak mój największy przyjaciel, kpt. Jacek Czajewski – najwspanialszy encyklopedysta morski, życzliwy, mądry człowiek. By się upewnić, sięgałem po „Żagle” i telefonowałem do Jacka albo najpierw do niego, a później penetrowałem czasopismo. Zresztą Jacek Czajewski i „Żagle” przez długi czas stanowili JEDNO. Czasem mam wrażenie, że tego faktu się nie docenia, a szkoda.

Zdarzało się, że w przeszłości, przy różnych okazjach – w rejsach, dorocznych spotkaniach w sprawach bezpieczeństwa żeglugi, podczas wywiadów dla radia – sprawy schodziły na temat publikacji o żeglarstwie. Wówczas nieodmiennie przywoływane były „Żagle” (w różnych kontekstach, zasadnie i niezasadnie) i było o czym rozmawiać. Pamiętam ognistą burzę na pokładzie „Nauticusa” podczas Admiral’s Cup’79, zaraz po huraganie na Fastnet Race, gdzie poznałem młodego gniewnego Romka Paszke, studzonego przez kapitana Tadeusza Siwca. Romek rozżalony naszym startem w Anglii właśnie wtedy odgrażał się, że kiedyś i tak wygra pozłacany „dzbanek”. I osiągnął to, wprawdzie dla teamu USA, ale słowa dotrzymał. Na szczęście nie ostygł mimo chłodnego sarkazmu Siwca i życzliwego poklepywania po ramieniu przez „Zygę” Perlickiego, znajdując wkrótce wsparcie telewizyjnego mentora jego inicjatyw, późniejszego szefa „Żagli”, Waldka Heflicha. Wtedy właśnie na „Nauticusie” i w nieodległym pubie, sprzeczaliśmy się o rolę „Żagli” w kreowaniu rozwoju polskiego żeglarstwa. Podobne do krytycznych ocen Romka przedstawił kilka lat później Wojtek Kaliski. Wyrażał pretensje, że „Żagle” nie są „Yachtingiem”. Mieliśmy wtedy już coraz większe ambicje: konstrukcje jachtowe i technologie za granicą sięgały kosmosu, nasi konstruktorzy z trudem za nimi nadążali, na swoją szansę czekał tuzin świetnych polskich żeglarzy, potrzebne było wyraźniejsze medialne wsparcie ich dążeń i środki na rozwój, ale „Żagle” na przednówku lat 80. nadal były biedne, choć merytorycznie unosiły się wyraźnie ponad.

Zespół redakcyjny
Autor: archiwum redakcji zespół redakcyjny i współpracownicy - 1994 r.

Aromaty z archiwalnych szaf

Lubię ten zapach. Tak, wiem, że nie jest to normalne, bo nawet nawykli do grzebania w starociach archiwiści klną i kichają, nakładają maseczki ochronne, kiedy grzebią w prehistorycznych zasobach. A ja nie. Wtykam więc nos w pożółkłe, szarobrązowe, tekturowe okładki o sygnaturach od Pr III 0536/1959/1960 – i dalej, ostrożnie rozsupłuję zszarzałe tasiemki teczek, uwalniam zadekowane tam roztocza, zdmuchuję kurz i sprawdzam. No właśnie, tak! Tak wyglądał mój paszport nr 3 na oceany z wiosny roku 1960, darowany mi przez kapitana Proszowskiego. 16 stron morskiej biblii w języku do przyswojenia pod przewodnictwem Włodzimierza Głowackiego. Nakład 2000 egzemplarzy, drukarnia Stoł. Zakł. Graf., C-27 (chyba cenzor o tym „karbońskim” kryptonimie) i ważna, historyczna informacja redakcji o perturbacjach związanych z tworzeniem pisma, a także o tym, że „Żagle” będą już miesięcznikiem drukowanym (nie powielaczowym), bo mają około 1400 prenumeratorów.

Zastanawiam się, czy wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwiskiem Włodzimierza Głowackiego? Chyba tak… Nieco później sięgnąłem po jego książki; to z jego podręcznika uczyłem się przed egzaminem na sternika morskiego, a po raz pierwszy wypiłem z nim lampkę wina na Sesji Marynistycznej w Szczecinie w 1983 r.,
gdzie omawialiśmy m.in. jego twórczość, a w tym świeżo promowane przez Wydawnictwo Morskie „Dzieje jachtingu światowego”. Tak, „Żagle” zawsze przyciągały, a nawet skupiały wybitnych żeglarzy-twórców w różnych dziedzinach sztuki i nauki.

Związki Głowackiego z „Żaglami” różnie się układały, bo przecież mimo założycielskiego wkładu, jaki miał w ich powstanie, po roku kierowania redakcją przestał przewodniczyć komitetowi redakcyjnemu pisma; może miał mu coś za złe ów tajemniczy C-27 albo też nowo powołany w 1960 r. prezes PZŻ; kontradmirał-automobilista („do tej pory byłem zapalonym automobilistą” – wyznał w wywiadzie dla „Żagli”; jakoby automobilizm w Polsce w latach 50. uprawiało tysiące Polek i Polaków, właścicieli prywatnych automobili).

Minęło kilka lat od owej sesji i mogłem się z Włodzimierzem Głowackim napić wódki, (maleńko, w sam raz na zdrowie, którego zaczęło mu brakować) w Warszawie, w redakcji „Żagli”, podczas wręczania dorocznej Nagrody im. L. Teligi. To był ogromny zaszczyt – stać obok guru polskiego żeglarstwa i odbierać z rąk ówczesnego naczelnego „Żagli” – Leszka Błaszczyka, Nagrodę Teligi, o której mi się nie śniło. On – za oczywiste zasługi, ja – za cykl marynistycznych młodzieżowych powieści „Przez cztery oceany”. Na zdjęciu z tamtej ceremonii widzę Jurka Kulińskiego i młodziutkiego, wybijającego się dziennikarza – Waldka Heflicha – też laureatów Nagrody im. Teligi. Dostałem wtedy solidnego kopa i nabrałem dalszego rozpędu do orania swoich oraz cudzych oceanów. Dzięki ci, kapituło nagrody i redakcjo już na zawsze mojego pisma.

Po śmierci Włodzimierza Głowackie-go, kiedy forsowano zmianę nazwy żaglowca „Henryk Rutkowski”, upierałem się, że Głowacki chyba tego nie pochwala i gdzieś z górnej grzędy, zarezerwowanej dla trzeźwo myślących żeglarzy, kpi sobie z usiłowań takiego uhonorowania go patronatem nad żaglowcem szkolącym młodzież, m.in. mojej Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami. Powoływałem się na znajomość jego charakteru i na cechy okazywane w życiu i publicystyce, bo nie był zwolennikiem zmiany imion jachtów. Ostatecznie jednak żaglowiec przemianowano. Jako s/y „Kapitan Głowacki” długo służył popularyzacji zasad odpowiedzialnego żeglowania, połączonego z edukacją, wychowaniem i rekreacją. Wchodząc na pokład przechrzczonej już trzebieskiej brygantyny, spojrzałem na jej szeroko otwarte dla mojej młodzieży reje mocnych ramion, zaufałem jej i już nie broniłem się przed tym ponownym, ojcowskim objęciem Głowackiego. Dlatego dziś, kiedy jacht zaniedbany dogorywa w zakamarkach stoczni remontowej w Kołobrzegu, proszę włodarzy: zmieńcie żaglowcowi imię albo przywróćcie mu życie!

Waldemar Heflich, Prof. Czesław Marchaj, Zygmunt Stępiński
Autor: archiwum redakcji Prof. Czesław Marchaj (w środku), jeden z najstarszych autorów naszego miesięcznika, odbiera cenne pióro – dodatek do Nagrody im. Leonida Teligi w 2003 r. Po prawej – prezes Wyd. Murator Zygmunt Stępiński, po lewej – redaktor naczelny „Żagli” Waldemar Heflich

Wyjęte ponownie z papirusów

Na koniec tych wspomnień wrócę raz jeszcze do archiwaliów. W numerze 3/60 natrafiłem na stronie drugiej okładki na dość obszerną informację („Do redakcji nadszedł list”), istotną o tyle, że jej treść redagował właśnie Głowacki, a która mogła być przyczyną, może nie jedyną, odwołania go z przewodniczenia komitetowi
redakcyjnemu „Żagli”.

„Z. Kowalski, Szczecin. Dziękujemy za informację z rozprawy sądowej braci Ejsmontów o umorzeniu dochodzenia przeciwko nim. Cieszymy się, że sąd znalazł okoliczności, które pozwoliły obu młodych żeglarzy uwolnić od odpowiedzialności karnej. Co do prośby Ejsmontów o pozostawienie im książeczek żeglarskich to powinni jak najszybciej wystąpić za pośrednictwem swojego klubu do Głównej Komisji Dyscyplinarnej PZŻ w Warszawie z odwołaniem od orzeczenia wydanego w ich sprawie. Należy to zrobić natychmiast po uprawomocnieniu się postępowania sądowego. Do odwołania niech dołączą odpis postanowienia Sądu w Szczecinie…”.

Pod obeliskiem upamiętniającym historię wypraw bliźniaków Mieczysława i Piotra Ejsmontów, postawionym im w macierzystym Węgorzewie, z którego wyruszyli w świat, o ich wyprawie rozmawiałem latem z Jurkiem Tyszko, komandorem Jacht Klubu LOK. „Długo nie można było ich uhonorować” – podkreślał Jurek – „władze nie pozwalały, bo to byli uciekinierzy z PRL-u, dwa razy próbowali nawiać, emigrowali, a w końcu zginęli na Południowym Atlantyku (1969) przy podjęciu próby opłynięcia na POLONII przylądka Horn”. Zrobiłem wtedy im zdjęcie – Jurkowi ze spiżowymi bliźniakami. Tak należało. Gdy oni „spylali” do Danii, Jurek robił za bosmana na jednym z naszych podwodnych okrętów. Dowództwo nie dopuszczało go do peryskopu, nie widział więc „pływadła” z Ejsmontami, a może oni właśnie wtedy pierwszy raz walczyli ze sztormem na Bałtyku, na dodatek nielegalnie. Prawdopodobne? Nie mniej niż to, że z tęsknoty za oglądaniem żaglowców, kładzionych na fali przez sztormowe podmuchy, Jurek Tyszko zaczął je malować, a wszystkie one nie znoszą flauty, co widać na jego świetnych, metaforycznych akwarelach. No a numer „Żagli”, ten właśnie z korespondencją kapitana Zygmunta Kowalskiego ze Szczecina, Jerzy przeczytał od deski do deski na pierwszej przepustce po trzytygodniowym podwodnym rejsie i postanowił wtedy, że zostanie żeglarzem.

Czas się kończy…

Mógłbym jeszcze dalej i więcej, bo na przykład teczka z archiwaliami kpt. Zygmunta Kowalskiego, choć otwierała się najpierw opornie, to w końcu wysypały się z niej setki wycinków z „Żagli” z jego komentarzami, również o meandrach pisma i pokryły mi całe biurko. Albo co mam zrobić z oczekiwaniami kpt. Henryka Widery (88 lat), który pyta, czy „Żagle” mogłyby mu pomóc w realizacji projektu budowy serii katamaranów dla seniorów, a do tego, czekając na obiecany mu koncert symfoniczny w Filharmonii Szczecińskiej i swój w nim udział w roli skrzypka solisty, obarczył mnie w tej sprawie obowiązkiem negocjatora. A jak wypłacić się z zaprzeszłych i zakurzonych nieco refleksji o „Żaglach” zmarłej niedawno nestorki szczecińskiego żeglarstwa, Danusi Kopacewicz (92 lata), która ceniła ten miesięcznik, chomikowała jego roczniki, lecz nie zdołała ich zabrać ze sobą na późniejsze lektury w towarzystwie Głowackiego. I czy wybaczą mi ci, których wypytywałem przez ostatnie tygodnie, a nie ujawniłem ich opinii, na ogół pozytywnych, o naszym czasopiśmie? Usprawiedliwiam się: szukałem charakterystycznych dla generacji seniorów ocen, uogólniałem je (może nazbyt metaforycznie), pisząc głównie o odczuciach weteranów.

Mógłbym dalej snuć historie przypadków nanizanych wokół „Żagli”. Nazbie-rało się ich co niemiara, miałem więc w życiu „farta” albo umiałem z nich korzystać. A może intuicja tak prowadziła. Prosto znad stawu w Długopolu Zdroju na moje „oceany prawdziwe” – za sprawą kapitana Proszowskiego i darowanych wówczas „Żagli”, które nie odstępowały mnie przez 60 lat. Historia się jeszcze nie skończyła. I „Żagli”, i (Bogu dzięki) moja. Nić kołowrotu pamięci żwawo nawija na nasze żeglarskie wrzeciono coraz nowsze artefakty. I niech tak trwa. Kolejne dziesiątki lat. Horyzont nadal nęci, mami, choć i przestrasza. Zwłaszcza obecnie…      

Zbigniew Kosiorowski
Autor: archiwum redakcji Zbigniew Kosiorowski

Zbigniew Kosiorowski - pisarz, dziennikarz, medioznawca, profesor Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu w Szczecinie, autor ponad 20 książek, założyciel i dyr. Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987 – 2003), dwukrotny laureat Nagrody „Żagli” im. L. Teligi (1990 i 2015), członek Kom. Rew. PZŻ, kpt. jachtowy.

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.