Dwa razy życie - dwa razy śmierć
W końcu lutego 1973 r. w wychodzącym w Gdyni "Tygodniku Morskim" opublikowałam tekst o wyprawach "Poloneza", "Eurosa" i "Konstantego Maciejewicza", które w tym czasie forsowały Przylądek Horn. Wspomniałam tam też o innych polskich próbach opłynięcia Groźnej Skały.
Niebawem otrzymałam taki oto list:
/.../ W swoim artykule wspomniała Pani również o naszych synach, bliźniakach Piotrze i Mieczysławie Ejsmontach. Dziękujemy za tak prawdziwe wspomnienie o nich./..../ My, rodzice zaginionych, żyjemy w Węgorzewie. Zapraszamy Panią, aby poznała bliżej życie młodzieńcze naszych synów. Żyjemy nadzieją, że może przyjdzie chwila kiedy poznamy ich tajemnicę. Nie wierzymy aby utonęli bez śladu/.../.
Od zaginięcia Ejsmontów minęły wtedy ponad trzy lata. W szarym, skromnym domku w Węgorzewie oczekiwało mnie dwoje starych ludzi. W pokojach sporych i chłodnych, ze ścian spoglądały te same roześmiane oczy młodzieńców - okrutnie brodatych wilków morskich, podobnych do siebie, jak dwie krople wody. W szafach ułożono w stosy listy, wycinki gazetowe, dokumenty, obrazujące krótkie, burzliwe życie tych szalonych bliźniaków. Ich rodzice - państwo Jadwiga i Józef - prości, wspaniali ludzie, a także młodsze rodzeństwo - z nadzieją wciąż oczekiwali na ich powrót!
W owym czasie głucho było u nas o rejsach polskich żeglarzy-emigrantów - na takie publikacje nie pozwalała cenzura. Tragiczny los Ejsmontów, poza samym faktem ich zaginięcia, był właściwie nieznany. Próbowałam drążyć ten temat, efektem czego był wydany dopiero w 1979 r. przez KAW reportaż w tomiku "Ekspres reporterów" "Ginące jachty" (do tej pory jest to najbardziej wyczerpująca opowieść o Ejsmontach, jaka ukazała się w kraju). Między innymi zwróciłam się do kpt. Wincentego Bartosiaka - polskiego armatora w Argentynie, który znał zaginionych żeglarzy i brał udział w ich poszukiwaniu. Oto fragment listu jaki do mnie napisał:
/.../18 grudnia 1969 r. dostałem wiadomość, że Ejsmontowie odpłynęli z Puerto Deseado do Rio Gallegos. Nie zdziwiło mnie, że weszli do tego portu. Nie darmo nosi on nazwę - port upragniony. Z Deseado do Rio Gallegos jest 289 mil, spodziewałem się więc następnych wiadomości 22-24 grudnia. Wobec ich braku, jeszcze podczas świąt, wspólnie z przyjaciółmi z argentyńskiej marynarki wojennej, zaaranżowałem poszukiwania - niestety bez rezultatu.
W chwili zatonięcia załogę "Polonii" stanowiło trzech młodych ludzi: właściciele jachtu, wytrawni żeglarze, 29-letni bliźniacy Piotr i Mieczysław Ejsmontowie oraz niespełna 22-letni Wojtek Dąbrowski, pochodzący z rodziny od dawna osiadłej w Argentynie. Bracia kontynuowali podróż dookoła świata, rozpoczętą maleńkim jachtem "John II", którym brawurowo przepłynęli z Europy do USA. Dzięki pomocy Polonii udało im się tu uzyskać większą jednostkę, którą następnie przybyli do Buenos Aires. Dla Dąbrowskiego rejs "Polonią" był żeglarskim debiutem, a zarazem nagrodą za wyniki na uniwersytecie. Ejsmontowie, po przybyciu do Rio, gdzie nikogo nie znali, a bardzo potrzebowali pomocnej (i hojnej) dłoni, zatrzymali się w gościnnym domu Dąbrowskich. Wojtek miał im towarzyszyć w opłynięciu sławnej Skały. Planowali bowiem opłynięcie Przylądka Horn via Cieśniny Drake'a i Magellana i powrót do Buenos Aires.
Urodzeni w 1940 r. w Grodnie, Piotr i Mieczysław Ejsmontowie, dorastali w Węgorzewie. Od najmłodszych lat żeglowali po mazurskich jeziorach, ale marzyły im się oceany. Po ukończeniu szkoły podstawowej, chcieli się kształcić dla morza. Mieli jednak pecha. Próbowali szczęścia w technikum w Darłowie - nie wyszło, technikum rybołówstwa w Giżycku - nie spełniło ich oczekiwań, do PSM w Gdyni - nie przyjmowano bez matury, kurs marynarski na który się w końcu zapisali - został odwołany. Udało im się jednak wtedy zakosztować morskiej żeglugi. Pływali na "Zawiszy Czarnym", "Janku Krasickim", "Henryku Rutkowskim". Zdobyli dyplomy sterników morskich, i pewność, że bez morza żyć nie mogą.
Tymczasem jednak musieli powrócić do Węgorzewa, gdzie za namową ojca-kolejarza, podjęli pracę w kasie PKP. Wspólnie - nigdy się nie rozstawali! - sprzedawali bilety na bodaj cztery pociągi, które przejeżdżały przez tę stację. Mieli dużo wolnego czasu, więc czytali Londona, wymyślali trasy swoich przyszłych rejsów i marzyli o "niedźwiedzim mięsie".
Na początek prawdziwego, męskiego życia - desperacko uprowadzili jacht. We wrześniu 1959 r. przyjechali do Szczecina i wypożyczyli łódkę z tamtejszego klubu LPŻ. Była to sześciometrowa jolka o nazwie "Powiew", której całym wyposażeniem był stary kompas i jedna mapa morska. Odprawili się nią do Świnoujścia, ale w zamiarach mieli podróż... dookoła świata.
Pierwsza z morskich wypraw szalonych bliźniaków, stała się wkrótce głośna. Ejsmontowie zdołali zmylić pogonie straży granicznej, i podczas burzliwej nocy pożeglowali na pełne morze. Cudem udało im się dopłynąć do brzegów Bornholmu, gdzie wzbudzili nie lada sensację. Wyjaśnili, że nie chodzi im o azyl. Proszą tylko o zapas jedzenia, bo - prymus się przewrócił i zniszczył im zapasy (kilogram cukru i dwa bochenki chleba), a chcą jak najszybciej kontynuować rejs.
Ciąg dalszy tej przygody, to deportacja do kraju, aresztowanie, śledztwo, rozprawa przed sądem, sromotny powrót do Węgorzewa. Powołanie do wojska uchroniło ich przed kolejnymi pomysłami, ale nie na długo. Na początku lat sześćdziesiątych, znowu pojawili się na Wybrzeżu, gdzie udało im się zaczepić w żeglarstwie - zostali bosmanami na jachtach "Polonia" i "Wielkopolska". Wtedy po raz pierwszy rozstali się, jednak już niebawem obydwa jachty spotkały się w Kopenhadze, gdzie ich bosmani opuścili swoje jednostki, i poprosili o azyl.
Dwuletnia praca w duńskich fabrykach pozwoliła Ejsmontom na kupno turystycznego jachciku, który (za namową polonijnych dziennikarzy i polityków, z sympatią acz bez rozsądku, patronującym popularnym w środowisku emigrantów bliźniakom), nazwali "John". Dla uczczenia pamięci zamordowanego właśnie prezydenta Kennedy'ego, którego grób miał stanowić cel ich podróży za ocean. Bez - zbędnych ich zdaniem - przygotowań wypuścili się w wymarzony rejs. Żegluga "Johnem" trwała tydzień, jachcik został staranowany na Morzu Północnym przez nieuważny frachtowiec. Żeglarze wyszli z tej opresji bez szwanku. Było to szczęście w nieszczęściu! Tym razem bowiem, odnieśli wymierne korzyści. Dostali odszkodowanie, za które mogli kupić nieco większy i lepszy jacht - "John II".
Bezzwłocznie, nie zważając na porę roku, przeprawili się przez Atlantyk (była to kolejna wariacka, granicząca z cudami żegluga), aby w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia 1968 r. wylądować na Florydzie.
Wzbudzili sensację! Zainteresowała się nimi amerykańska Polonia, miejscowa prasa i politycy (nazwa jachtu zrobiła swoje). Podejmowano ich w Waszyngtonie, spotkał się z nimi senator Edward Kennedy, protekcją otoczyli ich polonijni oficjele. W tej sytuacji, sfatygowany "John II" znalazł swój port przeznaczenia w tzw. polskiej Częstochowie - w muzeum w Doylestown, zaś żeglarzom ufundowano prawdziwie pełnomorską jednostkę, którą nazwano - "Polonia". Dalszy ciąg znamy - uszczęśliwieni pożeglowali wzdłuż atlantyckich wybrzeży obu Ameryk, do miejsca swego przeznaczenia...