Darwin - Wyspa Bożego Narodzenia. Kolejna relacja Michała Palczyńskiego z rejsu dookoła świata na jachcie „Crystal”
Sześć dni przerwy w Darwin upłynęło mi na intensywnych pracach na jachcie. Najbardziej czaso i energochłonna była wymiana w pojedynkę rolera genui. Mimo że stary roler jeszcze działał, to zdradzał już oznaki zmęczenia i nie chciałem ryzykować awarii w jakiejś mniej cywilizowanej części świata.
Radiowa prognoza pogody w Darwin nagrana jest chyba na stałe. Temperatura 33-35 stopni w cieniu i cały czas słońce na bezchmurnym niebie. 2 dni pracy na odsłoniętej kei z bezlitosną lampą nad głową dały mi się mocno we znaki. Co 2 godziny musiałem robić przerwy, podczas których polewałem się wodą. W tym czasie wypiłem prawie 15 litrów wody.
Zamontowałem też pięć nowych paneli słonecznych o mocy 550 watów. Tak więc Crystal dysponuje obecnie 900 watami paneli i 500-watowym generatorem wiatrowym, co czyni ją małą elektrownią ze źródeł odnawialnych.
W niedzielę 21 czerwca zaczęła zjeżdżać się nowa załoga i następnego dnia byliśmy już w komplecie. Darwin jest małym miastem i wieść o polskim jachcie rozeszła się szybko. Wieczorem na pokładzie odwiedziła nas grupa młodych Polaków, którzy na Jawie, Trabantem i Maluchem przemierzają świat. Jeden z nich wcześniej przejechał całą Amerykę Południową w siodle naszego traktora Ursus. Dowiedzieliśmy się między innymi, że maszyna ta rozpędza się do prędkości 29,3 km/h, a z górki pójdzie nawet 33 km/h!
Po prawie całonocnych morsko-lądowych opowieściach ciężko było wstać na umówioną na 8.30 odprawę w urzędzie celnym. Ale jakoś się udało i o 9 mieliśmy już pozwolenie na wyjście w morze następnego dnia. Został już tylko jeden drobny szczegół. Zakup zaprowiantowania dla 7 osób na 7 tygodni i zaształowanie go na jachcie. Były to trzecie tak wielkie zakupy w historii Crystal. Wieczorem wszystko wreszcie było poupychane po wszelakich dostępnych zakamarkach, a jacht wyraźnie siadł w wodzie. Byliśmy gotowi do wyjścia na Ocean Indyjski.
I tak w środę przed południem ponownie przeszliśmy przez śluzę i po paru godzinach żeglowaliśmy już po wodach Morza Timor. Naszym pierwszym przystankiem była oddalona o niecałe 500 mil niezamieszkała rafa Ashmore. Są to tereny australijskie i mimo iż niezamieszkałe, to cały czas stacjonują tu na zmianę statki służby celnej. Już w trakcie pierwszej doby mieliśmy pierwsze drobne sukcesy wędkarskie. Najpierw złapał się mały Bull Shark, którego od razu uwolniliśmy, a następnie mała makrela. Całą drogę płynęliśmy szybko i pokonanie 500mil zajęło nam trochę ponad 3 doby. Codziennie byliśmy na radiu odpytywani przez australijski samolot zwiadowczy. Widać mocno walczą tu z przemytem i nielegalnymi imigrantami.
Na podejściu od razu zostaliśmy wywołaniu na radiu przez czujnych Customs, z którymi ustaliliśmy kontrolę paszportową na kolejny ranek. Dobrze, że Australijczycy oznaczyli tu podejście do bojkowiska czytelnymi tyczkami, bo moja niezawodna do tej pory mapa c-map pokazywała tu straszne głupoty. Około 18 byliśmy już zacumowani i wszyscy rzucili się do wody. Na pierwszy rzut oka okolica wyglądała naprawdę rajsko. Po orzeźwiającej kąpieli przy jachcie wieczór upłynął nam pod znakiem „za cudowne ocalenie”. W niedzielę rano celnicy zrobili nam niespodziankę i zamiast o umówionej 10 zjawili się na jachcie już o 8 rano. Formalności poszły sprawnie i o 10 pędziliśmy pontonem ku turkusowej wodzie okalającej malutką West Islet. Poza celnikami byliśmy na rafie zupełnie sami i wszystkie te tropikalne cuda mieliśmy wyłącznie dla siebie. Ciężko nazwać West Islet wyspą. Jest to ciągnąca się na pół mili łacha piachu porośnięta niskimi krzewami i dwoma palmami. Na Ashmore Reef są jeszcze 2 takie łachy – Middle, oraz bardzo kreatywnie - East Islet. Na ląd można tu zejść tylko na zachodniej wyspie. Reszta rafy to ścisły park narodowy. West Islet otoczona jest przez płytkie turkusowe wody, które roją się od żółwi. Na plaży widać było liczne ślady ich wędrówek. Rozkoszowaliśmy się tymi widokami, nurkowaliśmy i plażowaliśmy. Jednak po paru godzinach brak cienia zmusił nas do odwrotu na jacht. Rafa Ashmore przypominała trochę Chesterfield z tą różnicą, że tu było dużo mniej ptaków.
Spędziliśmy jeszcze jeden dzień w tym raju, po czym wzięliśmy kurs na odległą o 1050 mil Wyspę Bożonarodzeniową.
Prognozy na pierwszą dobę były naprawdę mizerne. Nie uśmiechało mi się jednak płynąć na silniku i po wyjściu z rafy postanowiłem zobaczyć, czy ugramy coś na żaglach. Postawiliśmy genuę na spinaker bomie, grota na drugiej burcie i zaczęliśmy jechać "na motyla".
Wynik był niesamowity. Przy 6 węzłach wiatru pozornego my płynęliśmy 5,5! Coś niesamowitego. Sprzyjający prąd musiał tu mieć ponad węzeł i, jak się potem okazało, nie opuszczał nas prawie przez cały przelot. Przez pierwszą dobę sunęliśmy 5-6 węzłów, a w środku jachtu było tak spokojnie, że miało się wrażenie, że stoimy w miejscu. Potem wiatr się delikatnie wzmógł, a my dalej „na motyla” osiągaliśmy prędkości koło 8 węzłów. Trzeciego dnia wykręciliśmy nawet 182 mile w dobę! Pogoda robiła się coraz bardziej niestabilna i po 3 dobach radosnego "motylowania" zdjąłem grota. Prędkość spadła nieznacznie, a żegluga nadal była bardzo spokojna.
Dookoła nas roiło się od latających ryb. Codziennie na pokładzie znajdowaliśmy kilka sztuk. Jedna przez otwarty luk wskoczyła Jankowi do koi;) Co jakiś czas widywaliśmy też wieloryby. Dwa minęły nas przy samej burcie. Dniem sukcesów na pokładzie był piątek. Najpierw w nocy z Jackiem upiekliśmy pierwszy w historii Crystal chleb. Wyszedł pierwszorzędnie - nie ma to jak świeżutki chleb na śniadanie na środku oceanu. Następnie koło południa mieliśmy pierwsze od dłuższego czasu branie. Żyłka tak pracowała, że od razu było widać, że ryba jest konkretna. Zwinęliśmy genuę i rozpocząłem mozolną walkę o każdy metr żyłki. Ryba walczyła jak szalona. Raz płynęła w prawo, raz w lewo, a momentami nas nawet wyprzedzała. Kiedy była już dość blisko rufy, stało się jasne, że na haczyku mamy przysmak tropikalnych wód - dorodny okaz Mahi Mahi. Wyciągnięcie ponad metrowej ryby na pokład wyglądało na pierwszy rzut oka dość problematycznie. Pierwsza przechodzona osęka od razu się złamała. Z drugą poszło już sprawnie i po chwili mieliśmy rybę w kokpicie. Mahi Mahi mieniła się w słońcu wieloma kolorami i poza dość niewyjściową mordką była piękna. Każdy zrobił sobie pamiątkową fotkę, a następnie przystąpiliśmy do oficjalnego mierzenia i ważenia. Nasza Mahi ofiara mierzyła (bez ogona) 1,1 metra i ważyła 10 kg. Dobre 3 obiady (a może bardziej wyżerki) dla 7 osób!
Ostatnie 200 mil upłynęło nam w dość zmiennej pogodzie. Co jakiś czas przychodziły chmury z ulewnym deszczem i porywistym wiatrem, a czasami wiatr ustawał zupełnie. Pomimo to udawało nam się utrzymywać prędkość powyżej 6 węzłów. Kotwicę w Zatoce Latających Ryb na Wyspie Bożonarodzeniowej rzuciliśmy w poniedziałek o 1 nad ranem czasu lokalnego po 159 godzinach żeglugi i przepłynięciu 1075 Mm za średnią prędkością 6,75 węzła. Na razie Ocean Indyjski przemierzamy w tempie expressowym. Oby tak dalej.
Wyspa Bożonarodzeniowa została odkryta w 25-go grudnia 1643 roku przez kapitana Williama Mynorsa. Aż do 1888 roku żaden kraj nie rościł do niej pretensji, jednak zmieniło się to po odkryciu dużych złóż fosforytów. Wtedy wyspę przejęła Wielka Brytania. Sprowadzono chińskich i malajskich robotników i rozpoczęto wydobycie. W 1958 roku Wielka Brytania przekazała wyspę Australii. Obecnie złoża są na wyczerpaniu, a wyspa zostanie prawdopodobnie przekształcona w kolonię dla tzw. „boat people". Tak nazywani są uchodźcy, którzy dzień i noc z Papui i Indonezji małymi łódeczkami szturmują północne brzegi Australii.
W wyniku wydobycia fosforytów wszystko na wyspie pokryte jest brązowym pyłem. Jednak Christmas Island to nie tylko przemysł. Większość obszaru pokryta jest tropikalnym lasem deszczowym i zamieszkała jest przez największą na świecie populację Krabów Rabusiów. Kraby żyją około 100 lat i osiągają rozmiary dużego talerza. Takich gigantów w tak ogromnych ilościach nie widziałem nigdzie. Miejscami ciężko było przejść, bo kraby zajmowały całą ścieżkę. Różnokolorowe kreatury w ogóle nie zwracały na nas uwagi. Na początku sezonu deszczowego na przełomie listopada i grudnia ma tu miejsce spektakularny krabi bieg w kierunku wody. Biegną one przez domy, sklepy, samochody i wszystko co im stanie na drodze. Po złożeniu jajek na wybrzeżu powracają w góry.
Na Christmas Island jest ok. 1500 mieszkańców i wieść o świrach z Polski włóczących się po Oceanie Indyjskim obiegła wyspę lotem błyskawicy. Większość osób wiedziała nawet, o której dokładnie się zjawiliśmy. Pierwszy dzień zszedł mi na czyszczeniu membrany od odsalarki. Nie jest to operacja skomplikowana, jednak strasznie czasochłonna. W tym czasie załoga ruszyła na wstępne rozeznanie terenu. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy na Cocos Islands a trzeba było zrobić porządne pranie i dokupić trochę jedzenia. Spotkaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem i nawet dostaliśmy do dyspozycji dwa prywatne samochody terenowe na dwa dni zupełnie za darmo. Oczywiście odwdzięczyliśmy się potem flaszką i innymi drobnymi upominkami.
W Australii mówiono nam, że Wyspa Bożonarodzeniowa to nic ciekawego, jednak nam podobało się tu bardzo. Przez trzy dni podziwialiśmy rojący się od gigantycznych krabów las deszczowy. Dodatkowo wyspę okalają krystaliczne wody z rafami a widoczność przekracza tu 15 metrów. Po trzech bardzo ciekawych dniach postoju zeszliśmy z boi i skierowaliśmy się na oddalone o 550 mil Wyspy Kokosowe. Tam to dopiero ma być bajka.
Ocean Indyjski już nas przyzwyczaił do bardzo szybkiej żeglugi i tak też było tym razem. Po 3,5 dniach wchodziliśmy już do laguny. Żegluga, mimo że szybka, była mokra i mało komfortowa. Pokład zalewany był przez fale i regularnie przewalały się nad nami czarne chmury z porywistym wiatrem i ulewnym deszczem. Pod zamkniętym pokładem było trochę gorąco, ale czego się nie robi, żeby dostać się do raju ;)
Michał Palczyński
Każdy może wziąć udział w interesującym go etapie mojego rejsu dookoła świata.
Szczegóły na stronie: www.skiff.pl
Pozycja jachtu na http://skiff.pl/pozycja.html