"Daena" wyruszyła z powrotem na Wyspy Kanaryjskie

2010-12-01 19:45 Mateusz Labuda/"Daena"
_
Autor: www.oystermarine.com

Jacht "Daena" z polską załoga na pokładzie wystartowal w regatach ARC 2010, ale ze względu na nietypowe, niezwykle słabe pasaty wokół równika, nie płynie już w kierunku Karaibów. Załoga postanowiła jednak powrócić na Wyspy Kanaryjskie. Oto najświeższa relacja z pokładu Oystera, nie wskazana do czytania dla osób, które nie sporzyły dziś solidnego obiadu.

DZIENNIK POKŁADOWY S/Y "DAENA", cz. V:
W mesie „Daeny" zacumowanej w marinie Mindelo na Ilha de Sao Vicente trwa narada, czynione są obliczenia, symulacje, sprawdzamy maile z routingiem, ściągamy pogodowe u-griby. Atmosfera gorętsza niż na zewnątrz, wszyscy są rozdrażnieni, bo przecież wali się nasze główne założenie przekroczenia Atlantyku, marzenie, które nosimy w sobie od wielu lat. Jeszcze raz ważone są szanse na dotarcie na Karaiby przed 10 grudnia, potem przed 13 grudnia, koszty - te bezpośrednie, biletów, i te osobiste, rodzinne. Zapada wreszcie decyzja, ostateczna i nieodwołalna: wracamy na Gran Canarię.

Wyruszamy na spacer po miasteczku. Marina i jej najbliższe otoczenie to nowoczesny, komercyjny świat z fryzjerem l'Oreal, snobistycznym sklepem z ubraniami, europejskim, efektownym barem w przeszklonym pawilonie, przed którym stoją czarni mieszkańcy Mindelo i żebrzą lub wyrywają z rąk worek ze śmieciami w nadziei na opłatę za usługę wrzucenia go do śmietnika oddalonego o jakieś 20 metrów. Posuwam się dalej brzegiem morza, pozostali idą zaś zacienionym chodnikiem po drugiej stronie ulicy, nie widząc potwornie biednych tubylców, rozlokowanych ze swoim malutkim dobytkiem pod dającymi cień rozłożystymi drzewami na plaży, gotujących potrawy z resztek ryb pochodzących z pobliskiego targu rybnego. Wchodzimy do niego po kilku stopniach od strony ulicy, a ryby trafiają nań bezpośrednio z morza, z drugiej strony. Budynek, z kwadratową wieżą ma ewidentnie przeszłość kolonialną (jak wszystko w Mindelo), a w jego cieniu stoją teraz rybacy, którzy grają w karty, stawiając pieniądze zarobione na targu, rozmawiają poważnie i patrzą na mnie jak na intruza. Ten świat to świat brudu, biedy i kolosalnego, nieopisanego smrodu niemytych, zapoconych ciał, przejedzonych przez pot ubrań, zasikanych spodni, ropiejących strupów pokrywających nogi i ręce tych biedaków. W uliczkach, w które zaraz wejdziemy, na targu rybnym i obok, na warzywno-owocowym, widoczne są osoby schludnie ubrane, czyste, uśmiechnięte, a wśród nich wyróżniają się dumnie zazwyczaj kroczący posiadacze komórek trzymanych w upierścienionych rękach, okularów z logami znanych firm, wyglądający na żywcem wyjętych z MTV, w modnych strojach, owiani zapachem dobrych kosmetyków. Podobnie na drodze, między zakurzonymi, zwykłymi modelami popularnych marek, przeciskają się staruteńkie ciężarówki, cysterny, pick-up'y, zakurzone jak twarze ich właścicieli, zazwyczaj zwieńczone koroną dredów, ustępują pokornie pierwszeństwa walącym środkiem błyszczącym terenówkom, z których wystają łokcie kierowców. Ulica jest odbiciem społeczeństwa. Ci bardziej zamożni, których stać na opłatę handlową, sprzedają na targach. Nam podobają się bardzo kolorowo ubrane kobiety, często z dziećmi kucające przy miseczkach, miskach, szmatkach z rozłożonym dobrem. Ich mężczyźni przyglądają się spod oka, stojąc niedaleko i kręcąc na palcu łańcuszkami od breloczków, dłubiąc w zębach a to paznokciem, a to jakimś patyczkiem.

Kobiety bywają tu na ogół nieopisanych kształtów, mają zazwyczaj zgrabne, duże biusty - młode lub wielkie i spływające na brzuch piersi - te starsze, rozłożyste pośladki i grube uda. Wiele z nich ma też zgrabne wedle europejskiej miary figury, są to najczęściej Kreolki. Wymieszane są tu różne rasy, odcienie koloru skóry zmieniają się od jasnobrązowego po czarny, smolisty heban. Część kobiet ma intrygujące twarze, pełne usta, pomnikowe wręcz rysy, głębokie oczy o niespotykanym spojrzeniu. Są uśmiechnięte, nawiązują rozmowę, zachęcając do zakupów. Miejscowe piękności malują paznokcie i układają fryzury w salonie kosmetycznym pod chmurką, obok szewca, którego warsztat stanowi stolik, kilkoro narzędzi i klej. Wyspa to tygiel ras i kultur, z dominującymi portugalską i afrykańską. Bieda tutaj nie jest jednak tak straszna i doskwierająca, jak na kontynencie, jest jej też stosunkowo mało. Łatwo jest wyżyć na zielonej wyspie, której wody przybrzeżne obfitują w ogromne ilości ryb. Z targów ruszamy spacerem w małe uliczki, przypominające Pawianowi swoją zabudową Hawanę i trafiamy do pięknego budynku mercado municipal, czyli hali targowej, do której wlewa się właśnie tłum emerytowanych turystów, dowiezionych właśnie gigantycznym statkiem wycieczkowym. Bez skrępowania trzaskają fleszami, wykrzykują, pokazują coś sobie burząc niedawny spokój i senną atmosferę. Czekają na nich przy głównej ulicy sklepy z pamiątkami, z przewagą rzeźb, koszulek, chust wyobrażających pociągającą kreolską (kobiecą) sylwetkę. Uciekamy przed turystycznym zgiełkiem i narastającym upałem do małej restauracji z dwoma daniami do wyboru: rybą z warzywami w śmietanowym sosie i spaghetti z langustynkami. Oba dania świetne, deser z creme brulee i fondant de chocolat (menu po francusku, jak się okazuje kucharka i właścicielka w jednej osobie jest Francuzką) też nam bardzo smakuje. Po zrobieniu niezbędnych zakupów wracamy na jacht, gdzie odkorkowuję butelkę białego wina.

Macaj, który nie potrafi usiedzieć na miejscu, umawia półciężarówkę na wyprawę po wyspie, jadą z nim Jaś i Bedek. Telefonują po dwóch godzinach z plaży Sao Pedro położonej o kwadrans drogi, kąpali się tam, a teraz siedzą w restauracji prowadzonej przez jakiegoś Francuza, gdzie możemy zjeść rybną kolację. Ruszamy tam taksówką, restauracja okazuje się po przyjeździe betonowym pawilonem na planie koła, trochę przypomina bunkier. Siedzi tam już spora grupa Francuzów z dziećmi, na oko około 20 osób. Wynosimy nasze stoliki na plażę, pod gwiazdy, zamawiamy ryby i co tam jest jeszcze. Dwie kelnerki - biała córka Francuza oraz kreolska żona - donoszą butelki wina dla nas i piwa dla Brendana, który co jakiś czas przepłukuje je jednak kieliszkiem białego, cape verdańskiego, zimnego, dobrego wina. Okolica wygląda po ciemku dość przygnębiająco, nieopodal przed podobnymi „betonowcami" zastygnięci w bezruchu stoją lub przykucają ich czarni mieszkańcy, dzieci, śmielsze, zbliżają się obserwując z zaciekawieniem dość głośną, rozrechotaną grupkę cudzoziemców. Przyniesione ryby są bardzo dobre, ale malutkie. Właściciel, Francuz, tłumaczy mi, że taka ilość gości całkowicie go zaskakuje, że po raz pierwszy odkąd tu jest, to znaczy od dziesięciu lat, przyszło do niego naraz więcej niż kilka osób, kuchnia nie radzi sobie z zamówieniami. Na szczęście piwniczka nie wyschła i po fenomenalnych bananach w karmelu Francuz z wyrazem pewnej ulgi na twarzy podstawia nam transport w postaci samochodu do transportu ryb, co stwierdzamy bez trudu mimo ciemności i rozbawienia. Droga powrotna szybko mija w atakach frenetycznego śmiechu, co przestrasza chyba siedzącego z nami na pace czarnoskórego młodzieńca. Wieczór kontynuowaliśmy w kokpicie. Francuz powiedział mi też, że wcześniej mieszkał w Paryżu i był dziennikarzem, dowiedziałem się też od niego, że język, jakim posługują się mieszkańcy wysp to nie portugalski, jak sądziliśmy, a kreolski, prosty język o bardzo ograniczonym zasobie słów.

Rankiem pakowanie, ształowanie, porządki, przygotowanie do wyjścia w morze. Nie ma już czasu na kolejny spacer, choć Cezar bardzo liczy na kupno wielkiej ryby i przyrządzenie jej na pokładzie. Podczas remanentu okazuje się, że z pokładu zniknęła wczoraj zawartość 14 butelek białego wina, pomogło nam to najwyraźniej odreagować stresy związane z podjęciem decyzji o powrocie na Kanary.
Kolejka do fuel dock nas nie dziwi, a ponieważ stoimy najbliżej źródła, co chwilę ktoś podchodzi z pytaniem, czy wiemy, kiedy uzupełniony zostanie zapas paliwa na stacji. Na kei Andy opowiada o wczorajszym wyruszeniu zaprzyjaźnionego „Endless One" w rejs na St. Lucię. Otóż po 18 milach zawrócili - nie wiało nic a nic. Będą czekać tu co najmniej do środy na poprawę, a raczej na zmianę sytuacji wiatrowej. Dodaje nam to otuchy, bo, co tu dużo gadać, cały czas ciągnie nas na drugą stronę. Mamy jednak świadomość podjęcia słusznej, odpowiedzialnej decyzji, zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Mnie humor znacznie poprawia sms od Marty, która pisze, żebym się nie martwił, że w przyszłym roku puści mnie raz jeszcze.

Obieramy kurs 045 i motorujemy (we are motoring) z szybkością 7,5 węzła, ciągnąc dwie wędy, ba Macaj zapewnia, że między wyspami na pewno coś złapiemy. Wychodząc z portu mijamy po prawej burcie kolejny wycieczkowiec, za rufą powoli zostają wyspy, których nazwa jest w pełni uzasadniona - wulkaniczne skały pokryte są zieloną trawą czy jakimś nalotem tego koloru. Ryby nie ma, mimo upływu kilku godzin, przygotowuję się więc do wydawania naszych pomrożonych, transatlantyckich dań, przestajemy też racjonować owoce. Na pokładzie milczenie, spleen, spoglądanie spod oka na zachód, no i potem na wiatromierz, co uspokaja. Elektryzuje nas grzechot kołowrotka, Jaś wyciąga doradę, jest jednak tak mała, że odzyskuje wolność.
Humor poprawia nam wyłowiony w godzinę później tuńczyk, nie za wielki, ale całkiem, całkiem. Brendan stosuje humanitarną metodę uśmiercania ryb wódką wlewaną w skrzela, zasłania przy tym tuńczykowi oczy i mówi do niego z szacunkiem, jak szaman. Podarowałem mu wprawdzie butelkę Wyborowej, ale nie pamięta, gdzie ją ukrył i tuńczykowi w skrzela leję zacny calvados, tocząc przy tym z Brendanem dyskusję, czy calvados się nadaje, czy nie. W końcu mówię, że z calvadosem tuńczyk może nawet być lepszy, a zawartość alkoholu w wódce i calvadosie jest taka sama. Brendan zachwyca się rybą, pokazuje nam, jak doskonale stworzyła ją natura, jej kształty, miejsce na schowanie płetwy grzbietowej, po czym sprawnie ją sprawia i przekazuje mnie. Wycina zza głowy tuńczyka kawałki najlepszego ponoć mięsa i daje nam do zjedzenia, mówiąc, że właśnie takie ciepłe jest najlepsze. Zjadamy, Bedek się rozpływa z zachwytu, prawdziwy drapieżnik z tego mecenasa. Podczas gdy pozostali myją pokład wyglądający jak podłoga w rzeźni, ja otwieram butelkę białego cotes du rhone i zabieram się za przygotowanie sashimi. Usuwam ciemne kawałki mięsa, popijam winkiem, kroję polędwicową, te kawałki na plastry, które elegancko układam na desce wraz z wasabi i sosem sojowym. Macaj obiera dojrzałe mango i ucztujemy.

To nie koniec niespodzianek - najpierw widzimy delfiny, a potem znajdujemy się nagle wśród stada wielorybów, są przed dziobem, po obu burtach, za rufą, te przed dziobem w odległości kilku metrów! Coś niesamowitego, są piękne, majestatyczne. Wypuszczają co jakiś czas fontanny wody i nurkują, a nad powierzchnią ukazują się ich wielkie płetwy ogonowe. Wydaje nam się, że wśród dużych sztuk widzimy też mniejsze, to młode. Sprawdzamy w książce, spotkane ssaki to walenie osiągające długość od 11 do 18 metrów (sperm whale - physeter macrocephalus). Uznajemy, że te wszystkie zdarzenia stanowią znak od losu, nagrodę za podjęcie słusznej decyzji, nastrój ulega zasadniczej poprawie. Przed zmrokiem łapiemy jeszcze jednego tuńczyka, ale jako niewymiarowego, wypuszczamy go na wolność. Sashimi także nie było wielkie, zachód słońca podziwiamy więc znad talerzy z lasagne.
Wieczorem rozwiało się z południa, a z północnego zachodu nadciągnął swell, czyli posztormowa fala. Potężna, 4-5 metrowa, nierówna, nieregularna. Góry wody przewalają się wokół „Daeny" i w wietrzną, bezksiężycową noc prujemy z prędkością 10 węzłów. Powietrze jest gorące i oblepia, nie pomaga branie prysznica, po chwili pot pokrywa ciało. Jacht podskakuje nieprzyjemnie, nieoczekiwanie, bez żadnego rytmu kiwa się, przechyla na fali, trzeba wielkiej uwagi, żeby utrzymać równowagę. Poształowane gary i inne przedmioty gruchoczą co jakiś czas w szafkach, obijając się o siebie, podskakując razem z kadłubem. Wszyscy skarżą się na bezsenność wywołaną gorącem i swell'em. Snujemy na wachcie plany jesiennych regat jachtów Oyster rozgrywanych na Morzu Śródziemnym oraz przejścia przez Atlantyk, wyruszając około 10-15 listopada z Gibraltaru, tym razem poza ARC. Wcześniejsze wypłynięcie pozwoli zachować większy margines czasu przed świętami, a ściganie się ciężkim, cruisingowym Oysterem z jachtami innego rodzaju w zasadzie nie ma wielkiego sensu. Stawka Oysterów w tegorocznych regatach to kilka sztuk, w tym trzy takie, jak "Daena", 65-stopowe.

Poniedziałkowe śniadanie zjadamy kołysząc się na wielkiej fali i przy słabym wietrze, wystawieni na operujące bez miłosierdzia promienie słoneczne. Rozleniwioną załogę podrywa branie, wszystko idzie już bardzo sprawnie: silnik na luz, żagle w dół, deska, wielki nóż i butelka (tym razem rumu Bacardi) wędrują na pokład rufowy. Ryba jest tak wielka, tak ciągnie, że Macaj trzyma wędkę, Pawian z trudem Macaja - bo śliski jest olejek z filtrem słonecznym, którym Macaj się wysmarował - a reszta podniecona podskakuje dopingując wędkarza. Walka biednej ryby o życie trwa dobrych kilka minut, wreszcie naszym oczom ukazuje się potężne, przeszło metrowe jasnozielone, błyszczące cielsko dorady, zdaje się żaglicy, zwieńczone ogromną płetwą grzbietową. Nie wciągniemy jej na pokład, jest za wielka. Janek szykuje hak, a Brendan z taśmy do spinania lin robi lasso, w które z Macajem wprowadzają żaglicę. Ryba wędruje w górę, szarpie się desperacko nad powierzchnią i - znika. Pozostały fotografie okazałej dorady, które potem łakomie oglądaliśmy. Niestety, nie udało mi się zrobić zdjęć min kolegów, bo również zostałem sparaliżowany.
Dywagacje na temat utraconej zdobyczy przerywa grzechot obu kołowrotków jednocześnie. Łódka zostaje sprawnie wyhamowana, nóż, deska, alkohol - wszystkie czynności wykonujemy niemal automatycznie. Jedna ryba zrywa się, druga udaje się poholować pod rufę, co zaskakujące, towarzyszy jej koleżanka płynąc tuż za nią, w sumie to dość smutne. Tym razem dorada zostaje wciągnięta na pokład za pomocą haka, Brendan przyciska ją ciałem do tekowego pokładu, szepcząc swoje magiczne słowa i przesłaniając ręką oczy, podczas gdy ryba wypija skrzelami pół butelki rumu. Brendan z Cezarym sprawiają ją bardzo sprawnie, co nie jest takie proste wziąwszy pod uwagę swell, pozbawione skóry filety trafiają umyte do lodówki - ze względu na falę odmawiam smażenia, mamy już zresztą ugotowany ryż i chili con carne z Las Palmas. Ryba była jeszcze większa od poprzedniej, ale nie zdążyliśmy jej zmierzyć, po podczas gwałtownego przechyłu jej głowa z wyfiletowanym szkieletem wyjechała za burtę, a Cezarego dosiadającego tak niecodziennego rumaka udało się złapać. Przed zmrokiem rzeźnia zostaje domyta, na tekowych deskach pozostają jednak ślady wyryte przez wędziska zapierane o rufowe ławeczki.
Co ciekawe, Macaj jest w posiadaniu odbiornika GPS pewnej firmy, w którym jest serwis wędkarski. Jak do tej pory godziny brania zgadzały się idealnie z danymi wyświetlonymi przez GPS. Producentów tych urządzeń zachęcam do skontaktowania się ze mną, oferującemu najwyższe wynagrodzenie zapewnię podanie nazwy jego urządzenia.

Kolacja chili con carne, spanie, spanie, wachta, spanie miedzy kanapą a stołem, walka ze snem na wachcie, dolny rąbek księżyca, wiatr od zachodu, świeży powiew, rozpogodzenie w nocy, piękne gwiazdy, delfiny.
Swell narasta, biorę tabletkę przeciw chorobie morskiej, walczę z sennością na wachcie lub śpię poza wachtą. Pisanie nie jest możliwe, pozostali coraz dotkliwiej odczuwają niedogodności, wystarczy powiedzieć, że Macaj, który nie zna pojęcia „choroba morska" ma kłopoty ze snem. Większość jest senna i markotna, a w każdym razie milcząca, kto może - śpi. Do tego potworny gorąc, w mesie temperatura 34 stopnie, na pokładzie wyższa, ponieważ płyniemy na północ, nie ma jak się schronić przed promieniami słonecznymi, kokpit cały wystawiony jest na ich działanie. W nocy niby chłodniej, ale mimo to nadal potwornie duszno i gorąco, przez cała wachtę walczę ze snem, przez trzy godziny wypowiadam może ze dwa zdania. Wstaje księżyc, a właściwie jego dolny rąbek, rozświetla potężne fale, chmury malowniczo zasnuwające część nieba nad horyzontem, nad głową wyraźnie widoczne są gwiazdy, wydają się być bardzo bliskie. Wiatr odkręca po kilku godzinach na zachodni, przynosząc orzeźwienie. Swell ma tę zaletę, że odbiera też apetyt, nie trwa też w nieskończoność. Fala, choć nadal wysoka i długa, staje się regularna i jej powierzchnia uwalnia się od „wybojów". Nad Kanary nadciąga sztorm, niż ma dotrzeć tam w sobotę, mieścimy się w takim razie w okienku pogodowym.
Delfiny nie wywołują już takich gwałtownych reakcji, oczywiście maszerujemy na dziób skąd najlepiej je widać jak przed nim baraszkują, ale już nie tak śpiesznie, jak wcześniej. Czytanie, spanie, delfiny, które teraz towarzyszą nam kilka razy dziennie, a i w nocy, po kilka, kilkanaście minut.

Ożywienie pojawia się około południa w sprawie przebywającej w lodówce rybki, następuje omawianie wariantów smażenia: na patelni grillowej bez tłuszczu, na zwykłej patelni na oleju, w garnku w głębokim tłuszczu, w mące, bez mąki. Koniec końców smażę kawałki dorady na oleju, skrapiam w trakcie smażenia cytryną i solę, do tego gotuję na chrupko zielone szparagi. Rezultat przekracza nasze najśmielsze oczekiwania, oczywiście pal sześć szparagi, ale dorada! PY-Y-Y-CHA!
ARC przysłało maila z komunikatem pogodowym, a właściwie z informacją, że ich meteorologowie cały czas pracują w związku z tą niezwykła sytuacja zaniku pasatów. Na północy rozbudował się kolejny niż, powodując sztorm. Obecnie w pobliżu Cape Verdes jest wiatr, ale już kilkaset mil w stronę Karaibów nadal rozciągają się obszary kompletnej ciszy. Szczerze mówiąc, ten e-mail to miód na nasze serca, potwierdza naszą decyzję o powrocie na Kanary.
A na kolację paseczki kurczaka, w miętowo-śmietanowym sosie z kawałkami świeżego pomidora, brokułem i ryżem, na deser cape verdańskie pomarańcze i papaja.
Kiedy wychodzę na wachtę o 4.30, niebo jest jeszcze jaśniejsze niż o 22.30, kiedy kończyłem poprzednią. Obudziłem się pierwszy raz od trzech dni wyspany, wstaję z ochotą. Częściowo za sprawą skrawka księżyca, który wzeszedł późno, około 1.00, a częściowo za sprawą chmur, które zostawiliśmy za sobą. Powietrze jest orzeźwiające, chłodne, pierwszy raz od wielu dni mam na sobie długie spodnie, to tez pierwsza noc, którą przespaliśmy wszyscy nie pocąc się, no i nie wytrząsając na posztormowej fali. Fala oczywiście jest, ale niesamowicie się wydłużyła i wygładziła, „Daena" miarowo wznosi się i opada, wiatr mamy północny, a fala nabiega z zachodu. Za rufą, po prawej burcie pozostawiliśmy już Senegal, Mauretanię i znajdujemy się obecnie na wysokości Sahary Zachodniej, ale teraz wiatr nie przynosi znad kontynentu rozgrzanego powietrza o charakterystycznym zapachu, który tak mocno zapadł mi w pamięci z podróży na południe.

Zastanawiamy się z Cezarym nad kwestią obcości na obczyźnie, akceptacji przez autochtonów, nad przyjmowaniem lokalnej tożsamości, obyczajów. To przez pryzmat emigracji polskiej lat osiemdziesiątych i współczesnej, kolonialnych naleciałości obecnych w mentalności mieszkańców krajów znajdujących się dawniej pod dominacją rasy białej, przez pryzmat Francuza z Cabo Verde, który znalazł się tam prawdopodobnie zmęczony szybkim, paryskim życiem. Powoli rozwidnia się, słońce wstaje o 7.30, zarzucam obie wędki, wszyscy chętnie zjedliby ponownie rybę. Grupa delfinów wykonuje niewidziane przeze mnie jeszcze nigdy akrobacje, długie skoki na wodą, wyskoki w górę połączone czasami z saltem, coś niebywałego. Rozmrożone w nocy z myślą o lunchu kiełbaski ze względu na ciepło postanawiam podpiec już teraz. Okazuje się, że zapach wywabia kilku członków załogi z Koj, dorobiona zostaje sałatka z pomidorów, gęstej, kwaśnej śmietany, kolendry i cebuli, wszystko to ląduje w kukurydzianych plackach z plasterkiem edama, tworząc coś na kształt burrito. Jeden taki zjadł 4 sztuki, przegryzając dodatkowo kiełbaskami i teraz śpi, już drugą godzinę.

Mamy jeszcze jakieś 380 mil do Las Palmas, wiatr przeciwny, ma wzmóc się do 20 węzłów popołudniu, więc czeka nas halsówka, do której przygotowujemy się, chowając worek ze spinakerem, zdejmując bloczki szotów spinakera, liny kontraszotów grota, słowem wszystko to, co potrzebne do żeglugi pełnymi wiatrami. W Las Palmas spodziewamy się zacumować w piątek popołudniu, sprawdzamy więc również połączenia lotnicze z Warszawą i wychodzi na to, że wylądujemy w mikołajki. Badamy wciąż możliwości wcześniejszych lotów.
Podczas odrabiania trzydniowych zaległości w pisaniu - robiłem przez ten czas hasłowe notatki - odwiedziły nas trzykrotnie skaczące wysoko nad wodą, jak przez przeszkody, delfiny, widziany był wieloryb. Niestety, wielorybów nie udało nam się sfotografować, bo pech chciał, że kiedy były blisko, wyładował mi się aparat, a zwykle widzimy je z większej odległości dzięki fontannom wody wyrzucanej przez te olbrzymy.
Przed chwilą dosłownie przepłynęliśmy też ostrożnie nad siecią rybacką, maleńkie pomarańczowe boje udało nam się dostrzec w ostatniej chwili. To, jak również wzmożony ruch statków obserwowany od wczoraj oznacza, że jesteśmy w pobliżu afrykańskiego brzegu.

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.