"Daena" na Kanarach - ostatnia relacja polskiej załogi
Polska załoga na jachcie 'Daena' dopłynęła dziś do Wysp Kanaryjskich. Choć nie to miejsce było celem wyścigu ARC 2010, w którym startowali i z którego postanowili się wycofać, zdobyli mnóstwo doświadczeń, które, miejmy nadzieję, zaprocentują w przyszłym roku. Oto ostatnia relacja z pokładu Oystera 655, przysłana z Las Palmas.
Poprzednią, szóstą relację z "Daeny" można przeczytać tutaj
DZIENNIK POKŁADOWY S/Y DAENA cz. VII:
Wieczorem przywiało w istocie, ale mniej, niż się spodziewaliśmy, około 20 węzłów. Zabawne było to, że spod gęstych chmur przywiewały co jakiś czas ciepłe, wschodnie szkwały, a stały, północny wiatr był chłodny. Janek z Macajem zauważyli, że prawoburtowe koło sterowe ledwie trzyma się kolumny sterowej, więc za dnia przykręcili je z Brendanem, podobnie jak przedwczoraj lewoburtowe. Można kręcić bez obawy, że zostanie w ręku, zawsze przecież jest to drugie, ale chętnie ujrzałbym minę sternika, który zostaje z pokaźnym kołem sterowym w rękach, zwłaszcza nocą w silnym wietrze. Przed zmrokiem znów odwiedziło nas stadko wesołych delfinów, które skakały wokół jachtu dobry kwadrans. Były to młode, albo jakaś inna, mniejsza odmiana. Rozmowy zeszły już na tematy związane z domami, rodzinami, pracą, planami narciarskimi. „Daena” mknie przez oświetlony księżycem Atlantyk z prędkością 9 węzłów, gładko pokonując wyrównaną już falę, idziemy ostro do wiatru starając się osiągnąć Las Palmas jednym halsem. Mijamy kolejne trzy jachty żeglujące baksztagiem na zachód, ich załogi przeczekały widocznie największy sztorm i teraz, w okienku pogodowym, wyskoczyły z Kanarów na północną trasę ku Karaibom. Słyszymy w radio rozmowy załóg dwóch z nich, szwedzkiej i niemieckiej. Na północnym wschodzie widać już poświatę unoszącą się nad Gran Canarią, po świcie mijamy lewą burtę Teneryfę, której wulkaniczne szczyty zwieńczają obłoki sprawiające wrażenie śniegu. Około 10.30 znowu się rozwiewa do 17-18 węzłów i po raz ostatni podczas naszego rejsu mam okazję postać dwie godziny za sterem, lawirując między falami, ostrząc w szkwałach. Na trzy mile przed południowo zachodnim cyplem wyspy robimy zwrot, kierując się na wschód, a raczej południowy wschód, kursem 140, niekorzystnym. Wcześniej zastanawialiśmy się, z której strony opływać Gran Canarię, czy z zawietrznej, zachodniej, czy od wschodu. Ponieważ wschodnia droga była nieco krótsza, no i wolna od prawdopodobnej niespodzianki „w mordę windu” i wysokiej fali nad północną częścią wyspy, zdecydowaliśmy się na wariant wschodni, z oczekiwaniem na korzystną odkrętkę wiatru, która nie nadeszła. W związku z tym, by zdążyć do mariny przed zmrokiem – chcemy dziś zatankować i wynegocjować z Autoridad Portuaria korzystne warunki pozostawienia „Daeny” na kilka miesięcy – zwijamy żagle i kierujemy dziób wprost na Las Palmas, co zajmie nam jeszcze około 6 godzin żeglugi. Zjadamy obiad, dziś wołowy gulasz z soczewicą, cebulą, pomidorami, boczkiem i ostrą papryką w śmietanie, do tego rzecz jasna ryż. Wylegujemy się na słońcu, rozmawiamy przez telefony, dywagujemy nadal na tematy rodzinno-domowo-zawodowe, zajadając cape verańskie pomarańcze, no i kiwi, które płyną z nami już 2000 mil. Omawiamy przyszłoroczne możliwości przepłynięcia Atlantyku, na co bardzo liczymy, ale to musimy wyprosić w domach. Przygotowujemy jacht na wejście do portu, wciągam pod prawy saling hiszpańską flagę, klarujemy pokład, chowamy spinakera przeniesionego przed halsówką do kokpitu w celu uchronienia go przed zmyciem przez falę, klarujemy szoty, fały, baksztagi. Pod pokładem także trwają prace sprzątające polegające przede wszystkim na ulubionym przez Brendana „huwerowaniu” (hoover – odkurzacz, czyli najważniejsze urządzenie na naszym jachcie, najczęściej też stosowane, zgadnijcie jakiej marki), którego dokonuje się codziennie, no, prawie, bo Brendan boleśnie odczuł wczorajszy i przedwczorajszy brak huwerowania, który uzasadniłem z Bedkiem stanem morza. Huweruje się „Daenę” fajnie, bo w rejsie specjalnie nie nanosimy ani piasku, ani kamieni, czy innych śmieci z zewnątrz. Zakres prac porządkowych pod pokładem objął też porządkowanie kajut, co w wypadku trzech członków załogi zajęło sporo czasu, mycie łazienek, kuchni. No więc jesteśmy gotowi do wejścia do portu, gdzie najważniejsze dla Brendana to zatankować jacht ropą, a siebie napełnić piwem, którego nieprawdopodobne ilości mieszczą się w jego filigranowej, niewysokiej, wysportowanej sylwetce. W zasadzie skipper większego wzrostu nie mieściłby się w przeznaczonej tu dla niego kabinie, a Brendan, owinięty w kocyk i schowany za lee-cloth (rozpięty na sznurach materiał chroniący przed wypadnięciem z koi) wygląda podczas snu jak nieco zarośnięty niemowlak w becikach. Brendan jest bardzo dumny z jachtu, któremu skipperuje, zwłaszcza odkąd uświadomiłem mu ku jego zadowoleniu, że najprawdopodobniej jest najmłodszym skipperem Oystera na świecie. Ma zaledwie 27 lat, a takie duże, luksusowe jednostki powierza się zazwyczaj ludziom z większym doświadczeniem. Dlatego też z podwójnym staraniem dba o prezencję „Daeny”. W porcie oczywiście spłuczemy pokład i siebie słodką wodą, która właśnie się skończyła, a uznaliśmy, że nie warto jej dorabiać.
Dobiega także końca nasz wspaniały rejs, który zmienił dwukrotnie charakter: z regatowego stał się typowo cruisingowym, podróżniczym, a w ostatnim etapie przerodził się w coś, co nazywane jest delivery, dostarczeniem łódki w jak najkrótszym czasie do portu przeznaczenia i robi się to na żaglach i na silniku, byle szybciej, byle bezpieczniej. Każdy z tych etapów ma w sobie co innego i z każdego z nich czerpiemy radość, wyciągamy naukę i zbieramy doświadczenie. Mnie chyba najbardziej ze wszystkich męczy pomruk silnika, ale to pewnie dlatego, że takie delivery urządziliśmy z Brendanem i Emily na Morzu Śródziemnym w październiku, śpiesząc się na Gibraltar i walcząc ze sztormem. Większość po raz pierwszy, a wszyscy w tak długim rejsie, ma okazję płynąć tak dużym, dwudziestometrowym jachtem, który obsługuje się z pomocą elektrycznych wind, kabestanów, rolerów, gdzie każda lina poddana jest wielkim obciążeniom i gdzie trzeba w związku z tym być bardzo uważnym. Maszt Daeny mierzy 27 metrów wysokości, spinaker ma powierzchnię 300 metrów kwadratowych, zadowoleni więc jesteśmy i z przygody i z lekcji jaką ten rejs na wielu płaszczyznach dla nas stanowi.
Do mariny pozostało 4,5 mili, popijamy z Pawianem otwartą właśnie świetną butelkę Sancerre, szykujemy cumy, wyciągamy odbijacze, wypatrujemy główek portu. Przechodzimy pomiędzy kilkoma stojącymi na kotwicach statkami handlowymi, słońce powoli chowa się za górującymi nad Las Palmas wulkanicznymi wzgórzami. Do mariny wchodzimy jeszcze przed zachodem, widzimy więc wyraźnie, że jest wypełniona jachtami, co budzi moje najwyższe zdumienie, bo żyłem w przekonaniu, że zastaniemy na wpół pusty port. Cumujemy przy fuel dock o 18.00, Brendan tankuje paliwo, Macaj wlewa wodę, Bedek z Pawianem wylewają ją innym końcem spłukując pokład i szorując go szczotką. Ja w tym czasie zaopatruję naszą lodówkę w upragnione osiemnaście piw Brendana, które zazwyczaj pociąga, jak zauważyłem, i Pawian.
I wreszcie: wszyscy wykąpani, jacht wyczyszczony, aperitif wypity na pokładzie. Siadamy więc w najlepszej restauracji w marinie – jak sądzimy, bo dwa tygodnie temu zauważyliśmy tu mnóstwo tubylców zajadających różne przysmaki. Więc wysyłam z Pier 19 tę relację i bierzemy się za zamawianie!
Z żeglarskim pozdrowieniem
Mateusz Labuda