„Cichy”, trzymaj się!
Nadal brak informacji o pozycji jachtu "Polska Miedź" na którym kapitan Tomasz Cichocki płynie samotnie dookoła świata. Trzymamy kciuki za jego szczęsliwy powrót i zakończenie rejsu. Przypominamy list, który napisał jeden z jego przyjaciół - 1 lipca 2011 roku mój przyjaciel, Tomasz Cichocki „Cichy”, wypłynął z Brestu (Francja) w rejs dookoła świata bez zawijania do portów. - „Mogę zawieść tylko ja” – powiedział niemal rok temu Tomek. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jego słowa zostaną poddane wielkiej próbie. Po pierwszych, spokojnych tygodniach, rozpoczął się dramat, który trwa do dzisiaj.
Ale początek był słoneczny. Kapitan skierował „Polską Miedź” (projekt Delphia) wzdłuż Afryki, na południe. Gładko minął równik. W polskiej telewizji pokazano słoneczne migawki video: jak za burtą majaczyła wyspa Madera, jak „Cichy” w słomkowym kapeluszu, opalony i zrelaksowany, opowiadał krótko o wyprawie. W tle kołysał się błękitny ocean, a w zbliżeniach świeciły nowe kabestany i koło sterowe. Na rufie powiewała polska flaga, jeszcze nie postrzępiona.
Wyprawa przebiegała planowo. Tomek codziennie rozmawiał z żoną Ewą i przekonywał ją, że wszystko będzie dobrze. Któregoś dnia złapał piękną rybę – dorado – którą tryumfalnie powiesił na bomie i utrwalił na fotografii. Zdjęcie przypomina raczej wakacyjną pocztówkę wysłaną gdzieś z Karaibów. Kilka razy rozmawialiśmy przez satelitarny telefon. Narzekał trochę na jedzenie, że wszystkie niemal puszki są w pomidorach, gołąbki i pieczeń, nawet golonka. Jeżeli złapię rybę – mówił – to jest uczta. Robił sobie naleśniki z owocami, gdyż dobra kuchnia poprawia samopoczucie. Łódka szła dobrze. Sztormy nie były takie silne. Trochę słabo działała wiatrownica, ale „Cichy” nie przejmował się, gdyż dalej wiatr miał się wzmóc i ładowanie powinno się poprawić. Jeżeli tak ma wyglądać podróż dookoła świata – zdawał się mówić – to mogę opłynąć ziemię dwa razy. - Wywiad w radiu? - Jasne. - Tylko powiedz, kiedy.
„Polska Miedź” minęła przylądek Dobrej Nadziei i wtedy, kilkaset mil od lądu, dostała falę krzyżową, albo wpłynęła na „oceaniczny śmieć”. Do tej pory nie wiadomo, bo wszystko stało się bardzo szybko. W sekundę jacht niemal położył się na wodzie. „Cichy” uderzył o pokład i stracił przytomność. Łódka weszła w bezładny dryf, ale nie zatonęła. Gdy Tomek ocknął się, był zalany krwią i miał pęknięte żebro (o czym dowiedział się później). Widziałem krótki film, jak sam zszywał sobie ranę – głębokie rozcięcie na czole. Mówił przy tym coś, ale w przerażający sposób, zupełnie przytomnie i spokojnie, jak ktoś, kto będąc nadal w szoku pourazowym, nie odczuwa w ogóle bólu i nie dostrzega żadnego zagrożenia. Film nie jest przeznaczony dla szerokiej publiczności.
Dopiero po pewnym czasie, gdy mógł się już poruszać po pokładzie, oszacował zniszczenia. Poszedł ster. „Polska Miedź” niemal utraciła sterowność. Tak poważnej usterki nie można było usunąć „na kolanie”. Ale do brzegu było kilkaset mil. Czy „Cichy” jest w stanie w ogóle tam dopłynąć? – pytali wszyscy. Po dwóch tygodniach, uszkodzony jacht i ranny kapitan – wspierając się jedno na drugim – weszli do Porth Elizabeth (Południowa Afryka). „Cichy” był wykończony. Z uwagi na uszkodzenie, musiał stać za „kółkiem” 24 godziny na dobę. Gdy wreszcie wyszedł na ląd, przywitała go brygada antynarkotykowa z kominiarkami na twarzach i warczącymi psami.
W „Porth Elizabeth” nie mieszka wielu Polaków. Próbowałem ich znaleźć przez internet, ale nie ma tam żadnej polskiej organizacji i w końcu napisałem do kilku lokalnych rozgłośni radiowych (w tym studenckich) prosząc, aby ogłosiły, że do portu zawinął polski żeglarz, że jest ranny i potrzebuje pomocy. Nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. W miejscowej gazecie ukazał się jednak krótki artykuł. Najbardziej pomogła polska żeglarka, pani Marta Sziłajtis-Obiegło, która znała w Porth Elizabeth lekarza, pana Grzegorza Ochabskiego. Jeden e-mail wystarczył. Pan Grzegorz pierwszy raz odwiedził „Cichego” jako lekarz, ale potem przychodził do portu, aby po prostu dotrzymać towarzystwa. „Cichy” był nadal słaby, ale rana na głowie goiła się szybko, a ból w klatce piersiowej powoli ustępował. Tomek był załamany, gdyż nie spełnił warunku wyprawy i zawinął do portu. Sponsorzy okazali się jednak wyrozumiali, a przedstawiciel Delphii obiecał, że potrzebne części dotrą do Porth Elizabeth w przeciągu tygodnia.
Dla żeglarza, który musi przerwać wyprawę, dni spędzone na lądzie są bezpowrotnie stracone. To nie tylko szczyt nudy – to również poczucie zdrady. Pan Grzegorz na szczęście odwiedzał „Cichego” dość często. Obaj panowie zaprzyjaźnili się. Po jakimś czasie, gdy miejscowi żeglarze dowiedzieli się o całej historii, zaoferowali solidarnie pomoc. „Cichy” stał się nawet sławny. Ale pobyt przedłużał się. Potrzebny był specjalny dźwig. Części nie nadchodziły. „Cichy” był wściekły. Wreszcie, po dwóch tygodniach jacht został naprawiony. „Kontuzjowana” łódka i jej kapitan doszli do zdrowia niemal w tym samym czasie. Tomek szybko przetestował „Polską Miedź” w zatoce. Wszystko działało. - I co zamierzasz? – zapytał go pan Grzegorz. - Jak to, co? – zdziwił się Cichy. - Płynę dalej. - Zawieść mogę tylko ja. Gdy opuszczał Porth Elizabeth, nie było już antynarkotykowej brygady. Odprowadzali go licznie żeglarze i pan Grzegorz z rodziną.
Może tydzień później udało mi się przeprowadzić z nim wywiad radiowy (Radio Horyzonty, Chicago). Tomek był w dobrej formie, ale mówił, że nieraz widzi jakieś światło i słyszy we mgle różne głosy. Nie wiedziałem, co mam o tym sądzić. Literatura marynistyczna podaje wiele przykładów, kiedy samotność doprowadziła śmiałka jeżeli od razu nie do szeleństwa, to do halucynacji. Takie momenty mają na myśli wielcy żeglarze, podkreślając, że odporność psychiczna samotnika jest najlepszym takielunkiem.
Kilka dni po wywiadzie, na skutek uszkodzenia odbiornika satelity, łączność z „Polską Miedzią” została przerwana. Minęło kilka dni. A potem długi tydzień. Nic. Szef wyprawy, Krzysztof Mikunda, powiadomił australijską straż wybrzeża. Cisza. W akcję szukania „Polskiej Miedzi” zaangażował się pan Robert Krasowski, kardiolog, mieszkający w Południowej Karolinie (USA), który spowodował, że pozycja „Polskiej Miedzi” została zarejestrowana przez firmę trakkingową z Kanady i od tej pory jest podawana na stronie internetowej kapitana. Przynajmniej wiadomo, że jacht nie zatonął.. Po kilku tygodniach, ku radości rodziny i przyjaciół, Tomek za pomocą krótkofalówki nawiązał łączność z przepływającym 20 mil obok rosyjskim statkiem. Kapitan statku przekazał wiadomość do Gdyni. Komunikat w skrócie brzmiał tak: „Jestem zdrowy. Kierunek Brest”. Pytanie jednak, jaki jest stan psychiczny Tomka, który bez żadnego wsparacia z lądu, przy prawdopodobnych awariach urządzeń pokładowych, pozostaje do tej pory bez żadnej odpowiedzi.
Wyprawa została tak zaplanowana, aby „Cichy” mógł przejść koło przylądka Horn wtedy, kiedy są tam najlepsze warunki. Z powodu miesięcznego opóźnienia „Polska Miedź” zostawiła Horn za burtą znacznie później. Jednostka ma niespełna 12 metrów długości, 4 metry szerokości i 78 metrów kwadratowych żagla. Jacht jest zaprojektowany pod kątem długiej, samotnej żeglugi. Łódka wyposażona jest, między innymi, w prądnicę wiatrową, odsalarkę do wody pitnej, a nawet „piec” do wypiekania własnego chleba, ale część z tych urządzeń może już nie działać, albo jest nieużywana ze względu na oszczędność energii. Żadna jednak konstrukcja i luksusowe wyposażenie nie gwarantują bezpiecznej i komfortowej żeglugi w ekstremalnych warunkach w pobliżu Hornu, gdzie fale osiągają wysokość wielopiętrowego domu. Zupełnie niedawno Roman Paszke wycofał się z podobnego rejsu tuż przed przylądkiem Horn, tylko po drugiej stronie, z powodu awarii katamarana. Ale „Cichy” Horn przeszedł. Gdy przepływał blisko wysuniętej na przylądku stacji, przesłał wiadomość przez krótkofalówkę, ale choć nagranie zostało zarejestrowane, nie można go odczytać. Nadal więc niewiele wiemy.
Na stronie internetowej (www.kapitancichocki.pl), prowadzonej i uaktualnianej przez szefa wyprawy i przyjaciela kapitana, Krzysztofa Mikundę, można prześledzić przebytą do tej pory trasę i aktualną pozycję. „Cichy” ma wyraźnie z „górki”. Nadal jednak nie ma łączności. Nie wiemy, w jakim stanie jest kapitan. Czy jest zdrowy? Jak sprawuje się jacht? Co z prowiantem? Patrząc na zygzakowaty wykres przebytej trasy ostatnich dwóch miesięcy, można podejrzewać, że uszkodzony jest również auto-pilot. Jeżeli to prawda – to „Cichy” musi być krańcowo wyczerpany. To są jednak tylko przypuszczenia. Na wypadek, gdyby „Cichy” ponownie nawiązał łączność z przepływającym statkiem, przekazuję w imieniu przyjaciół krótką wiadomość zwrotną: „Cichy, trzymaj się! Czekamy w Sopocie z bourbonem i cygarami”.
Dariusz Wiśniewski/Chicago/Radio Horyzonty