Bez marzeń życie traci na wartości
Polonijny żeglarz Andrzej Lepiarczyk samotnie opłynął świat dookoła na jachcie „Mighty Chicken”. Korespondent „Żagli” Jerzy Knabe brał udział w uroczystości powitania go w macierzystym klubie – West Vancouver Yacht Club i przeprowadził z nim na gorąco ciekawy wywiad.
W imieniu redakcji „Żagli", ale myślę, że także w imieniu wszystkich polskich żeglarzy w kraju i za granicą, którzy dopiero teraz dowiedzą się o Twoim osiągnięciu, serdecznie gratuluję udanego rejsu!
Dziękuję - zrobiłem to nie dla medialnej sławy, ale dla spełnienia młodzieńczych marzeń. Moje przesyłane z portów e-mailem raporty z trasy były publikowane w naszym klubowym pisemku „Foghorn" (www.wvyc.bc.ca). Słyszałem też, że kilka klubów żeglarskich w Kanadzie i USA przedrukowało fragmenty.
Jak zaczęła się Twoja żeglarska przygoda?
Chyba przeczytałem za dużo książek żeglarskich. Chichester, Tabarly, Teliga, Baranowski, Jaworski, Jaskuła, Chojnowska-Liskiewicz i inni przewrócili mi w głowie na dobre. Żeglarstwo spodobało mi się, zanim jeszcze go spróbowałem.
A kiedy spróbowałeś po raz pierwszy?
Na Zalewie Rożnowskim w 1971 r. i myślę, że tego bakcyla to połknąłem od razu. W czasie tych pierwszych wakacji pod żaglami stałem się na kilka godzin właścicielem „jachtu" znalezionego w szuwarach po burzy. Niestety, prawdziwy właściciel szybko zgłosił się po odbiór... Po morzu zacząłem żeglować dużo, dużo później - w Kanadzie.
A do tego czasu?
Z Polski uciekłem w marcu 1981 r. - przed stanem wojennym. Do roku 1986 mieszkałem w Edmonton - to daleko od morza. Niedługo po przyjeździe do Vancouver zacząłem się regacić na jachtach 29 - 40 stóp długości. To trwało przeszło 15 lat. Latem 1992 r. byłem bez pracy. Wówczas to już na własnej łódce regatowej długości 25 stóp opłynąłem solo Vancouver Island i byłem dwa razy na Hawajach jako załogant na jachtach 33' Yamacha i 65' McGregor. W końcu tego roku miałem już 5 000 Mm przepłyniętych na oceanie.
Czy to wtedy powstał pomysł rejsu dookoła świata?
Jeszcze nie, choć to samotne pływanie po oceanie tkwiło we mnie nawet jeszcze przed Rożnowem.
Twój rejs odbył się bez udziału sponsorów i to tłumaczy zarówno skąpe o nim informacje, jak i czas spędzony na gromadzeniu funduszy potrzebnych do zrealizowania marzeń. Ile to kosztowało?
Nabyty we Francji 15-letni jacht typu Benneteau - Figaro kosztował mnie pięć lat temu 5 000 CAD, wliczając kilka koniecznych napraw i kanadyjskie cło. Jacht kupiłem z dobrym wyposażeniem, samotnie przepłynąłem z Le Havre do Vancouver i sporo sprzętu pozostało mi po tym rejsie. To dlatego przygotowania do wyprawy wokół świata kosztowały mnie tylko około 5000 CAD. W czasie rejsu wydałem mniej niż 18 000 CAD. Wszystko to łącznie z 3-tygodniową wizytą mojej żony Michele Neale na safari w RPA kosztowało mnie nieco ponad 25 000 dolarów kanadyjskich.
W trzynaście miesięcy dookoła świata to raczej pospieszny rejs...
Zazwyczaj stałem w portach około dziesięciu dni. Najdłuższy postój miał dwa tygodnie. Najkrótszy - na Ascension - kilka godzin. Tylko w RPA zatrzymałem się na dłużej, by pozwiedzać. Takie było założenie rejsu. Opłynąć świat i nic więcej. Nawet gdyby mnie nie dopingowały sprawy zawodowe i rodzinne, też płynąłbym w regatowym tempie. Taki jest mój styl żeglowania. Świat lepiej zwiedzać, podróżując samolotem. Jachtem trzeba zabrać zbyt dużo sprzętu podróżniczego, który tylko spowalnia i utrudnia żeglugę. Ja na pokładzie nie miałem nic. Nawet nie było bączka. Miałem jednak wszystko, co było konieczne. Z wyjątkiem rakiet sygnalizacyjnych, EPIRB i tratwy ratunkowej, wszystko było w użyciu. Pod pokładem miałem dużo zapasowych żagli i pomimo braku zbędnych rzeczy dla mnie zostało niewiele miejsca...
Co dla kogo zbędne to kwestia dosyć dyskusyjna...
Ja naprawdę miałem tylko to co konieczne. Z pewnością nie oszczędzałem na bezpieczeństwie; przed rejsem wyposażenie ratunkowe miało przegląd. Zdjęty i szczegółowo przejrzany był cały takielunek. Później, przed każdym przejściem oceanu wchodziłem na maszt, aby go dokładnie sprawdzić. Nie miałem poważnych awarii i muszę powiedzieć, że te wszystkie przeglądy bardzo dobrze wpływały na moje psychicznie samopoczucie podczas żeglugi. „Mighty Chicken" ma także silnik pomocniczy mocy 9,5 KM, który w ciągu całego rejsu przepracował 700 h, ładując akumulatory autopilotów. Wiatrowego samosteru nie miałem, bo to się odbija na szybkości. W deficycie paliwowym pomagały mi dwie baterie słoneczne. Bardzo przydatny był alarm radarowy, a mały odbiornik radiowy zapewniał mi prognozy pogody. Barometr ciągle pozostaje najlepszym instrumentem pogodowo-ostrzegawczym. Bez e-maili, telefonu satelitarnego i sprzętu radioamatorskiego świat oglądany z pokładu wydaje się w doskonałej harmonii...
Opowiedz teraz, jak się odżywiałeś...
Miałem tylko jednopalnikową kuchenkę, a gotowania nienawidzę. Moja dieta była więc dosyć prosta. Jednego dnia tuńczyk z warzywami, drugiego warzywa z tuńczykiem... z takiej samej konserwy. Codziennie na deser miałem koktail owocowy. Czasami nawet dwa, ale to tylko od wielkiego dzwonu, kiedy z jachtem na to zasłużyliśmy, np. po rekordowym tygodniu płynąc z Panamy na Hawaje 82 Mm w ciągu... 10 godzin, 172 mil w ciągu doby, 653 Mm w ciągu czterech dni, 1084 Mm w ciągu siedmiu. Każdą z tych okazji celebrowałem koktailem owocowym, bo nie zabrałem ani kropli alkoholu. Tak przyrzekłem Michele.
Jasne - tematu jedzenia nie rozwijaj, ale opowiedz o swoich rekordach.
Rejs „Potężnego Kurczaka" miał być realizacją marzeń, a nie pogonią za jakimś rekordem. Zresztą rekord tłumaczyć można z angielskiego po prostu jako zapis, rejestr. W tym sensie mogę podać, że swojego samotnego opłynięcia świata z E na W dokonałem już...
Cały wywiad Jerzego Knabe z Andrzejem Lepiarczykiem można przeczytać w listopadowym numerze miesięcznika „Żagle" 11/2009. Zamówienia prenumeraty i egzemplarze archiwalne można zakupić dzwoniąc pod numer (0-22) 590 5555