Atlantyk po raz pierwszy: z Wysp Dziewiczych na Azory
Każdy żeglarz słyszy, a potem marzy o wielkiej wodzie. Legalnie już noszący czerwone spodnie (ci, którzy zaliczyli staż atlantycki) opowiadają o długim rejsie pełnym przygód, spotkaniach z delfinami i wielorybami. Inni przestrzegają przed złą pogodą albo problemami w relacjach międzyludzkich z nie zawsze znanymi nam współtowarzyszami podróży. Słyszałem jednak i takie opinie, że jest jak w polskim filmie „Rejs”: w kultowym dziele Marka Piwowskiego pada zdanie „W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje...”. A jak to było w moim przypadku?
Nadszedł najwyższy czas, aby przekonać się osobiście, jak to jest naprawdę z tym oceanem. A więc wyruszyłem w Wielką Podróż. Dzisiaj, z perspektywy czasu, uważam, że rejs, w którym wziąłem udział, był jedną z najbardziej pouczających wypraw, w jakich mogłem uczestniczyć do tej pory.
Do miejsca naszej zbiórki można było się dostać z Polski np. przez Miami czy Nowy Jork – to opcja łatwiejsza. Jeżeli jednak macie trochę czasu przed rejsem przez Atlantyk, to polecam odwiedzić Portoryko. Przez Oslo i Londyn do San Juan. Stamtąd już łatwo lokalnymi liniami (np. Blue Jet) dostać się na US Virgin Islands (Amerykańskie Wyspy Dziewicze). Samolot leci wówczas około 40 minut. Byłem jednym z trzech kolegów, z którymi – zanim zamustrowaliśmy się na dzielnym s/y „Zorba” – poznawaliśmy uroki stolicy tego niezwykłego miejsca.
Z zachodu na wschód
Ponieważ Portoryko to państwo stowarzyszone z USA, niezbędna jest amerykańska wiza. Płacimy tu dolarami, a urzędowe języki to angielski i hiszpański. Miasto można by zwiedzać zapewne i tydzień, ale my musieliśmy z pośród wielu niewątpliwych atrakcji zdecydować się na te, na które wystarczą nam nasze skromne dwa dni. Wraz z Heniem i Jarkiem wybraliśmy więc Old Sun Juan. Przez starą cześć miasta pełną niesamowitych uliczek, uroczych knajpeczek i skwerów, na których tubylcy całymi dniami tańczą sambę, dotarliśmy do miejsca, z którego doskonale widać Fort San Cristobal z jego niezwykłym cmentarzem umiejscowionym nad samym oceanem. Magiczne miejsce...
O bezpieczeństwie na ulicach San Juan krążą różne opinie. My jednak nie mieliśmy żadnych niemiłych doświadczeń. Spotykaliśmy się wszędzie z przyjaznym traktowaniem i życzliwością. Wieczorem warto jednak być czujnym i ufając w ludzką szczerość zapytać wcześniej miejscowych (choćby w hotelu), czy tam, gdzie się wybieramy, jest bezpiecznie, czy może lepiej pokosztować słynnego rumu zupełnie gdzie indziej.
Przed wielkim skokiem
Nasz atlantycki przelot miał charakter zadaniowy, chodziło bowiem o przeprowadzenie jednostki z wyspy Saint Thomas na Amerykańskich Wyspach Dziewiczych do portugalskiej Horty na Azorach i to w oznaczonym terminie. A wiadomo, jak to jest z terminami, kiedy nie wszystko zależy od nas. Pogoda potrafi skutecznie zweryfikować każde plany...
Ponadto, zanim przyszło nam opuścić karaibski raj, czekały na nas pewne prace przygotowawcze. Zaprowiantowanie, sprawdzenie jachtu i ewentualne drobne naprawy. Wypływając na dłużej, bez wątpienia trzeba myśleć naprzód i to w sposób możliwie przewidujący. Niezwykle ciekawym i ważnym doświadczeniem jest zrobienie zakupów dla sześcioosobowej załogi na ponadtrzytygodniową żeglugę. Uczestniczenie całej grupy przy tworzeniu listy zakupów jest w moim przekonaniu bardzo pożyteczne. Powoduje nie tylko podejmowanie wspólnie świadomych decyzji i uwzględnienie ewentualnych indywidualnych preferencji (tutaj bez przesady oczywiście), ale i poczucie współodpowiedzialności za późniejsze posiłki, nawet jeśli się ich samemu nie gotuje.
Poznani życzliwi rodacy, których spotkaliśmy w miejscu naszej zbiórki przed rejsem w Charlotte Amalie, wskazali nam dużą hurtownię, gdzie w jednym miejscu można kupić praktycznie wszystko. Dziękujemy przy okazji za pomoc Darkowi, właścicielowi niezwykle klimatycznego pubu „Royal Anchor Bar” (polecamy to miejsce każdemu, kto znajdzie się na Wyspie Świętego Tomasza). Wracając do kwestii zakupów, uprzedzam, że ceny niektórych produktów niekoniecznie są hurtowe. Niefoliowany, w miarę zjadliwy chleb potrafi kosztować prawie 5 dolarów! Z uwagi na późniejsze przechowywanie pieczywa nie ma również możliwości zaopatrzenia się w nie na cały rejs. Rozwiązaniem byłoby zapewne jego pieczenie, ale trzeba mieć taką możliwość i umiejętności. Godne wyboru są natomiast dostępne w hurtowni sucharki czy raczej krakersy rozmiarów małej kromki, które naprawdę się potem sprawdzają.
Czytajmy również uważnie etykiety na puszkach, aby uniknąć niespodzianek, np. w postaci kupna sosów o smaku mięsa, a nie z mięsem, za jakie w pośpiechu je uznaliśmy. Bardzo przydaje się też mąka, z której można upiec np. okolicznościowe ciasteczka na imieniny kolegi Jarka. Kluczowy temat to jak zawsze woda. Nigdy jej nie jest za dużo. My po zatankowaniu w porcie zbiorników do pełna oraz wszystkich dostępnych na jachcie pustych baniaków kupiliśmy w sklepie jeszcze 120 galonów wody (galon amerykański to prawie 3,8 litra), a dodatkowo trochę innych napojów. Taka ilość starczyła nam do końca rejsu bez większej reglamentacji, ale oczywiście z zachowaniem elementarnych zasad jej używania i spożywania.
Trochę formalności
Posiadacze wizy amerykańskiej niech nie zapomną o odprawie. Wydawało się, że nie jest to żaden problem, ale ku naszemu zdumieniu w urzędzie na wyspie Saint John nikt się nie palił do wbicia nam w paszporty pieczątki, której chyba po prostu tam nie było. Zastanawiałem się, o co tu chodzi i jak ewentualnie wyjaśnić w przyszłości brak potwierdzenia opuszczenia przez nas terytorium USA. Jak polecieć np. za rok do USA, skoro w paszporcie nie mam śladu, że w ogóle stamtąd wyjechałem. W wyniku dyskusji ostatecznie wystawiono nam coś w rodzaju zbiorczej deklaracji wyjściowej. Miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Ostatni, szósty, z naszych kolegów – Michał dołączył do załogi na słynnej Tortoli, wyspie należącej z kolei do British Virigin Islands (BVI) sąsiadujących z ich amerykańskim odpowiednikiem. Na BVI wiza nie jest potrzebna, więc chociaż Michał miał problem z głowy. Jako początek naszego rejsu przez Atlantyk można przyjąć dzień 14 kwietnia 2016 r.
23 dni na wodzie
Właśnie tyle zabrało nam dotarcie do Horty. Okazuje się, że długi czas spędzony wspólnie na niewielkiej powierzchni nie musi być problemem. Od załogi i jej zachowania zależy w zasadzie wszystko. Na znacznie krótszych rejsach widziałem już niewinnie zaczynające się konflikty, które kończyły się jednak bardzo niemiło. Osobiście uważam, że nigdy za wiele uprzejmości dla współzałogantów, a pomoc i z góry założone dobre nastawienie powodują, że nawet przy malejącej z upływem czasu tolerancji nie musi dochodzić do żadnych poważnych ekscesów. Wzajemna pomoc i drobne gesty potrafią sprawić cuda. Śmiało możemy sobie powiedzieć, że pod tym względem nasza grupa stanęła na wysokości zadania. Kapitan – Mariusz ustalił wachty jednoosobowe – po trzy godziny, i klasyczny 24-godzinny kambuz. To rozwiązanie zagwarantowało długą przerwę pomiędzy kolejnymi wachtami, wystarczającą w zupełności na sen i wypoczynek. Nie muszę przypominać, że po zmroku – bez względu na aurę – zakładaliśmy kamizelki i pasy. To absolutnie obowiązkowe! Nawet na najlepszej i najdzielniejszej jednostce zdarzają się awarie. Trudno zresztą oczekiwać, że przez trzy tygodnie nie wydarzy się zupełnie nic. Nie inaczej było również w przypadku naszej wyprawy. Szycie grota to mozolna i trochę męcząca robota, ale to kolejne bezcenne doświadczenie. Podczas jednego z cięższych pogodowo dni „strzelił” nam fał od foka i wiedzieliśmy, że prace na wysokości są nieuniknione. Przy niedużym nawet zafalowaniu wycieczka na maszt, a potem również na sztag (roler zablokował się na nim i nie spadł wraz z żaglem na dół) nie należy do przyjemności. Na górze odczuwa się każdą zmianę położenia jachtu i nie trzeba lęku wysokości, żeby po niedługim czasie mieć serdecznie dosyć. W myśl zasady, że co nas nie zabije – to nas wzmocni, ostatecznie poradziliśmy sobie ze wszystkim.
Atlantyk pokazał nam pełny przekrój pogodowy. Od flauty, bliżej Karaibów, po książkowe 10B. To wtedy deszcz „pada bokiem”. Warto wcześniej zadbać o to, aby życzliwi nam ludzie przysyłali prognozy pogody odnoszące się do naszej estymowanej pozycji. Co się dzieje tu i teraz sami widzimy. Informacje otrzymywaliśmy tekstowymi wiadomościami na telefon satelitarny lub za pośrednictwem urządzenia In Reach, które jednocześnie na stronie delorme.com rejestrowało i pokazywało naszym bliskim bieżącą pozycję i przebytą trasę. Bardzo przydatne urządzenie – pozwala nie tylko na dwukierunkowe wysyłanie wiadomości SMS poza zasięgiem sieci GSM, ale ma opcję SOS i dwustronną komunikację z centrum kryzysowym GEOS.
Rada dla obserwatorów: drogie żony, jeżeli zaniknie sygnał, to nie znaczy, że zatonęliśmy! Powód jest zazwyczaj bardziej banalny...
Wszystko dobre, co się dobrze kończy
Podczas rejsu los nie poskąpił nam ani pięknych zachodów słońca, porannych odwiedzin stad delfinów, latających ryb wpadających na pokład ani wieloryba, który za nic mając przepisy międzynarodowego prawa drogi morskiej, przepłynął kilkadziesiąt metrów przed dziobem naszego jachtu. Nieźle nas nastraszył. Na azorską wyspę Faial, gdzie znajduje się port Horta, dopłynęliśmy przed pierwszą w nocy czasu lokalnego z szóstego na siódmego maja (czyli – zgodnie z planem), łącznie przepływając blisko 2500 Mm. Z jednej strony przepełniała nas radość z udanego rejsu i dotarcia na czas: wszyscy zdrowi i bogatsi o nowe, oceaniczne doświadczenie. Z drugiej strony jednak po prostu, po ludzku, żal końca pięknej przygody... A skoro żegnamy się w Horcie, to nie sposób nie wspomnieć o słynnej wśród żeglarzy od 1918 r. tawernie o nazwie „Cafe Sport”. Wyjątkowa atmosfera z historią w tle – trudno znaleźć lepsze miejsce na podsumowanie, wspomnienia oraz przekazanie jachtu i uwag nowej załodze. I jacht „Zorba” popłynął dalej – w kierunku Malagi, a potem do Grecji... Niestety – już bez nas...