Andamany, wyspy tajemnicze
Znów żeglujemy na naszym "Jędrku" przez Cieśninę Malacca. Tym razem jednak płyniemy tylko we dwoje, więc co noc kotwiczymy gdzieś przy brzegu, tam gdzie nas zastanie zmrok. Jak dotąd, na szczęście, nikt nie próbował nas napaść czy choćby okraść. Zresztą od dawna nie zanotowano tu żadnego ataku na jacht żaglowy i według statystyk prawdopodobieństwo rabunku jest tutaj mniejsze niż na przykład w... Warszawie. Piraci oczywiście są, ale ci współcześni bardzo dobrze wiedzą, gdzie szukać "śmietanki". My na pewno do niej nie należymy.
Ku wybrzeżom Tajlandii
Naszym celem jest wyspa Phuket - niekwestionowane centrum żeglarskie Azji Południowo-Wschodniej, a konkretnie zatoka Patong, gdzie na powitanie Nowego Roku zjawiają się prawie wszyscy żeglarze z okolicy (ostatnio na przykład przypłynęło tam z tej okazji ponad 200 jachtów). Wyspa ta, z malowniczą zatoką Phan-Ga, jest tak niezwykła, że wielu zatrzymuje się tu na dłużej. My też!
Na Phuket sa dwie mariny (Boat Lagoon i Yacht Haven), gdzie postój 40-stopowego jachtu kosztuje tylko 14 USD, ale przecież i tak znacznie przyjemniej jest na kotwicowiskach. W dodatku za darmo. Zainteresowanym służę dokładniejszymi informacjami ([email protected])
W tym roku jednak zachciało się nam jeszcze większej egzotyki i postanowiliśmy dopłynąć do udostępnionych turystom dopiero niedawno Wysp Andamańskich. Jeszcze cztery lata temu, by tam dotrzeć, trzeba było oprócz wizy indyjskiej uzyskać w Kalkucie specjalne zezwolenie (na Nikobary, stanowiące wraz z Andamanami administracyjną całość, cudzoziemcy nadal nie mają wstępu). Zresztą na Andamanach wciąż bywa różnie. Na powitanie można tam np. dostać w żebra dzidą. Jest to wprawdzie możliwość czysto teoretyczna, bo miejscowe władze nie pozwalają pływać na wyspy, gdzie mieszkają plemiona, które tak traktują obcych. Ale o czymś to świadczy. Dla nas to wszystko oznaczało konieczność zmiany planu rejsu i meldowania przez radio naszej pozycji z GPS do Port Control w Port Blair dwa razy dziennie.
W grupie raźniej Przygotowania do tej podróży rozpoczęliśmy od zbierania wszelkich możliwych informacji od tych nielicznych właścicieli jachtów, którzy byli tam rok wcześniej. Dowiedzieliśmy się między innymi o całej skomplikowanej procedurze odprawy przy wpłynięciu do Port Blair, jedynego portu, gdzie trzeba rozpocząć i zakończyć wizytę na wyspach.
Żeglujemy z australijskim jachtem "Amadeus" (dł. 12 m, a więc zbliżona do naszego "Jędrka", również stalowy kadłub). Rozwijamy podobne prędkości. Płyną też z nami Agnes i Arnold, którzy czterdzieści lat temu wyemigrowali do Australii ze... Szwajcarii. Po pierwszym dniu prawie bezwietrznej pogody wiatr się poprawił i przez prawie dwie doby robiliśmy 7 węzłów. Do Port Blair dotarliśmy więc szybko. Wcześniej jednak mieliśmy ciekawą i dość dziwną przygodę. Oto którejś nocy zobaczyliśmy z daleka, prawie na naszym kursie, światła statku nawigacyjnego, który - gdy byliśmy całkiem blisko - silnym szperaczem oświetlił nasze żagle. I wtedy, ku naszemu ogromnemu zdumieniu, na statku wyłączono wszystkie światła. No cóż, byliśmy przecież na szlaku handlu narkotykami i bronią, a niedaleko, na granicy Tajlandii, Birmy i Laosu, leży przecież słynny "Złoty Trójkąt". Choć ze strony narkotykowych baronów - dopóki nie wejdziemy im w drogę - niebezpieczeństwo nam nie grozi, to i tak nie czuliśmy się zbyt pewnie.
Na kotwicy
Odprawa w Port Blair trwała cały dzień. Celnicy, Navy, Immigration, Harbour Master i Forest Department. Trzy pierwsze służby trzeba bączkiem przewieźć na jacht, do dwóch ostatnich pofatygować się samemu na brzeg. Wreszcie wyposażeni w odpowiednie dokumenty i zezwolenia na piśmie wybieramy się zwiedzać archipelag. Niestety, nie pozwolono nam popłynąć na wyspy zamieszkałe przez prymitywne plemiona, o których tyle się przecież naczytaliśmy. W ciągu ostatnich kilkunastu lat tylko pewien antropolog dostał zezwolenie na pobyt tam wraz z odpowiednią ochroną miejscowej administracji.
Port Blair leży na South Andaman Island. W "souvenir shop" (sklepie z pamiątkami) pytamy o przewodnik i mapy. Nie mają, ale ku naszemu zaskoczeniu proponują nam przewodnik na... CD. Najwyraźniej dwudziesty pierwszy wiek kontrastuje tu z dziewiętnastym i wcześniejszymi. Widać to choćby na ulicach. Z jednej strony prymitywne domy, stragany, krowy i kozy na ulicach, z drugiej przewodnik na CD i Cyber Cafe z komputerami, których prędkości połączenia może im pozazdrościć nasza TP S.A.
Za trzy dolary dziennie wypożyczamy motocykle Honda Hero i ruszamy na podbój wyspy. Hinduski w przepięknych sari na ulicach i Hinduski również w sari zatrudnione do noszenia kamieni na budowę dróg. Piękna plaża w Corbynos Cove i brudny port rybacki. Kontrasty na każdy kroku.
Dalej w drogę
Po męczących i "zakurzonych" dniach na lądzie płyniemy na Hevelock Island. Na plaży, przy której kotwiczymy jest spora wioska i gustowny... ośrodek wypoczynkowy. Jak on może egzystować na takim odludziu? Okazuje się jednak, że dociera tu sporo młodych turystów, ludzi, dla których Indie są wciąż miejscem kultowym. Pobyt na Andamanach jest dla nich po prostu dopełnieniem wielkiej przygody życia. W ośrodku można oczywiście uczestniczyć w kursach jogi i medytacji.
Oferują również turystom motorowery, wypożyczamy je więc niezwłocznie i ruszamy na podbój wyspy. Boli nas trochę kręgosłup, ale w końcu docieramy do miasteczka, gdzie można zaopatrzyć się w podstawowe produkty żywnościowe. Naszego chleba nie mają, ale piecze się tutaj pieczywo indyjskie, czyli chapaty.
W poszukiwaniu słoni pracujących przy załadunku drewna na ciężarówki jeździmy wszędzie, gdzie tylko wiodą ścieżki. Niestety, wyrębu drewna zaprzestano i słonie straciły pracę. Zaskakuje natomiast duża ilość kóz. Przywieźli je tu Anglicy, aby rozbitkowie mieli pożywienie do czasu nadejścia ratunku. Z Rangunu czy Kalkuty - gdzie miała swoje bazy Kompania Wschodnioindyjska - było tu daleko, a na rafach otaczających wyspy statki rozbijały się dość często. Kozy zaaklimatyzowały się i teraz mają spory udział w diecie tubylców.
Na wodzie, pod wodą
Kierujemy się na północ ku następnym wyspom. Przejrzystość wody na North Button Island jest po prostu fantastyczna. Przepiękna rafa i obfitość przeróżnych ryb sprawiają, że godzinami nurkujemy w zatoce, a po powrocie na jacht szukamy w atlasie tego, co przed chwilą widzieliśmy pod wodą.
Na wyspie Baratong z pomocą "języka migowego" udało nam się ustalić z miejscowymi, że zawiozą nas na swojej łodzi tam, gdzie słonie pomagają przy łączeniu bali drewna w tratwę. Wpływamy rzeką w głąb wyspy. Samemu nigdy byśmy tam nie trafili. Wreszcie jest, król dżungli dumnie kroczy po płytkim rozlewisku. Słonie, z pokaźnymi kłami, w swoim naturalnym otoczeniu robią na nas duże wrażenie. Niestety, poganiane do pracy sporo tracą ze swojej dumy i godności.
I tak to cieszyliśmy się na Andamanach kryształową wodą i przyrodą, która jest tam najbogatsza, gdzie ludzie najbiedniejsi. Ale cóż, wszystko, co piękne, szybko się kończy. My też musieliśmy już wracać do Port Blair. Po odprawie paszportowo-celnej, nie mniej żmudnej od tej opisanej wyżej, znów jesteśmy na morzu. Przed nami 420 mil. Płynęliśmy baksztagiem, który zapewniał nam północno-wschodni monsun, a towarzyszyła nam znana piosenka Porębskiego:
Noce na oceanie, noce na Aghulas Bank,
Tylko wiatr z Indyjskiego słonawe fale gna
Rejs, długi rejs trwa...
Na Andamanach wciąż bywa różnie. Na powitanie można tam na przykład dostać w żebra dzidą. Jest to wprawdzie możliwość czysto teoretyczna, bo miejscowe władze nie pozwalają pływać na wyspy, gdzie mieszkają plemiona, które tak traktują obcych.
Historia i ludzie
Andamany i Nikobary leżą na Oceanie Indyjskim pomiędzy subkontynentem indyjskim i Półwyspem Malajskim, a ciągną się z północy na południe na długości 700 kilometrów. Brytyjczycy próbowali zasiedlić te wyspy już od 1796 roku, a w 1856 założyli tu więzienie, gdzie zsyłali głównie bojowników o wyzwolenie Indii. Często byli to ludzie wykształceni - o paradoksie! - w Cambridge. Na wyspach tych żyje jeszcze 5 plemion (liczących razem ok. 1000 głów), egzystujących tak jak przed tysiącami lat. Ich populacja jest często oceniana tylko na podstawie liczby członków plemienia zjawiających się na plaży po prezenty, które przywożą przedstawiciele miejscowej administracji, by zyskać ich przychylność. Są to ludzie, którzy potrafią śpiewać, tańczyć, cieszyć się życiem. Nie przesiadują na giełdach, nie krzyczą na siebie, a przede wszystkim mają siebie za całkiem... cywilizowanych.
A oto portret jachtu, na którym płynęliśmy: "Jędrek" - typ Rudy (konstruktor Z. Milewski, 1985), długość 11,95 m, szerokość 3,70 m zanurzenie 1,70 m powierzchnia ożaglowania 62 - 75 m2