Ach, te rajskie Seszele!
Seszele, to bez wątpienia jedne z najpiękniejszych wysp jakie do tej pory odwiedziliśmy. Ten jedyny na świecie archipelag wysp granitowych położony na środku Oceanu Indyjskiego, w strefie omijanej zwykle przez cyklony i tropikalne temperatury, o bajkowych wręcz krajobrazach był wyśnionym celem naszej żeglarskiej wyprawy.
Dwa tygodnie na wyspach Oceanu Indyjskiego to dość długo i trzeba wiedzieć jak uniknąć ewentualnego spotkania z cyklonami i - w miarę komfortowych warunkach pogodowych - spędzić wakacje. Przygotowując się do tego rejsu nie przypuszczałem, że tak dużo czasu będę musiał poświęcić meteorologii tropikalnej...
Świetny przewodnik po Seszelach dla żeglarzy otrzymaliśmy od zaprzyjaźnionej firmy OYA, za pośrednictwem której wyczarterowaliśmy katamarana żaglowego typu Bahia 46 o egzotycznej nazwie „Gayatri”, oznaczającej hinduskie bóstwo zapewniające pełnię szczęścia. Czy i nam je przyniesie?
W drogę!
Marina Wharf leży w lagunie po północno-wschodniej stronie Mahe - głównej wyspy Seszeli
Jest gorąco i parno, więc jeszcze przed przejęciem naszego katamarana pływamy w basenie luksusowego hotelu „Wharf” na terenie mariny, a zwiedzanie Mahe zostawiamy sobie na koniec rejsu.
Już w busie przewożącym nas z lotniska do mariny Wharf kierowca zaproponował korzystną wymianę dolarów na rupie seszelskie /RS/ po kursie 1 do 10, podczas gdy w banku za 1 USD można dostać 5,5 RS. Miejscowi mają bardzo ograniczone możliwości legalnej wymiany walut. Dowiedzieliśmy się, że tak prowadzona polityka pieniężna ma na celu zapobieżenie emigracji ludności seszelskiej za pracą do Europy i Ameryki.
Drugiego dnia, przed południem popłynęliśmy pod pełnymi żaglami na Praslin, drugą co do wielkości wyspę. Pokonanie 27 Mm zajęło nam nieco ponad 4,5 godziny. Wejście do zatoki Ste. Anne przez wąską bramkę, pomiędzy dwoma bojami. Po obu stronach przejścia, widoczne tuż pod powierzchnią wody, ostre zęby rafy koralowej. Marina dość zatłoczona, z pływającymi pontonami cumowniczymi dla kilkunastu jachtów. W marinie - natryski i słodka woda. Podłączamy się do skrzynki z prądem.
Lasy palmowe
Główna droga w Praslin to asfaltowa ulica z otwartym, głębokim kanałem ściekowym na poboczu. Nieliczne samochody, przeważnie japońskie, jeżdżą tu lewą stroną. Prędkość ograniczona od 40 do 80 km, ale nam wydaje się, że to i tak za dużo na tej krętej i stromej drodze. Zabudowa, jak to w tropikach, niska, skromna, ale radośnie kolorowa. Wszędzie bujna i ukwiecona roślinność, a mijani tubylcy zawsze nas pozdrawiają.
Praslin, to jednak przede wszystkim wyspa olbrzymich kokosów rosnących w niewielkiej, palmowej dżungli Valee De Mai. Teren ten stanowi Park Narodowy Praslin, wpisany na listę światowego dziedzictwa przyrody UNESCO.
Można się tam dostać taksówką - za 20 rupii od osoby lub miejskim „autobusem”, czyli skrzynią na kołach - za 3. Dla nas atrakcją był przejazd właśnie tym zapchanym do granic pojemności, tym wesołym pojazdem. Droga wśród bajecznie bujnej i bogatej roślinności wydawała się wręcz nierealna. Wejście do parku robiło wrażenie jakbyśmy nagle zostali zmniejszeni i znaleźli się pomiędzy niewyobrażalnie wielkimi roślinami. I nic dziwnego. Wachlarzowate liście palm coco de mer osiągają tam 30 i więcej metrów wysokości! Poruszane wiatrem, wydają odgłos przypominający bardziej trące o siebie arkusze blachy niż szum lasu. Jest wciąż parno, ale w cieniu tych roślin, jest przyjemniej niż nad samym morzem.
Lodoicja (seszelska palma kokosowa) rodzi orzechy o wadze od 10 do 25 kilogramów (!). Jej żeńskie i męskie owoce do złudzenia przypominają intymne części ludzkiego ciała. Miejscowa legenda mówi, że podczas gwałtownych burz dochodzi między nimi do aktu miłosnego. Świadków nie ma, bo podglądacze giną zabijani przez spadające ogromne orzechy. Orzechy mają ponoć doskonały smak, są cennym afrodyzjakiem i skutecznym lekiem przeciwko wszelkim chorobom. Są jednak pod ścisłą ochroną i za certyfikat upoważniający do wywozu pojedynczego orzecha trzeba zapłacić około 400 dolarów.
W tym niezwykłym palmowym lesie, z doskonale oznakowanymi ścieżkami spacerowymi, widzieliśmy też bardzo rzadką czarną papugę, która odpowiada na melodyjne gwizdy. Wieczorem i w nocy, na Praslin, oglądaliśmy też mnóstwo latających wielkich nietoperzy zwanych tu psami seszelskimi. Może to właśnie one sprawiają, że na tych wyspach nie ma komarów.
Na wodzie
W zatoce Laraie Bay na maleńkiej wyspie Curieuse będącej również Narodowym Parkiem Morskim, miłym zaskoczeniem dla nas była spora ilość dużych boi cumowniczych. Wprawdzie wiele już było zajętych przez stojące tam jachty, ale bez trudu znaleźliśmy wolną. Aby dostać się na tę na wyspę trzeba było przebyć tor wodny, wytyczony między rafami czterema parami bojek, wyłącznie dla pontonów i płaskodennych motorówek, dowożących tam pracowników parku.
Wyspa jest siedliskiem ponad dwustu olbrzymich żółwi, które spotykaliśmy zarówno na trawiastym poletku tuż za plażą, jak i na granitowych skałach w głębi „lądu”. Kiedyś było to miejsce odosobnienia trędowatych i kryjówka piratów. Wśród bujnej roślinności dominują niezwykle twarde drzewa takamaka i opisane wyżej palmy coco de mer. Wszystko co znajduje się w obrębie parku, podlega ścisłej ochronie. Ryby można łowić tylko po zachodzie słońca, co i tak ucieszyło naszych pokładowych wędkarzy.
Przy Curieuse przeżyliśmy ciekawe zjawisko; późnym wieczorem, kiedy na zachodzie jeszcze widać było purpurowe światło zachodzącego słońca, niebo najpierw przybrało metaliczną barwę i horyzont zaczął znikać w zbliżającym się deszczu, a po chwili potężny szkwał podniósł wysokie fale i wydawało się, że zerwie nas z mooringa. Ulewa była tak intensywna, że nie było widać stojących blisko innych jachtów. Trwało to może godzinę, po czym wiatr się uspokoił, a morze wygładziło. Następnego dnia rano Jerome, szef rezerwatu, powiedział mi, że właśnie tak zmienia się pogoda w czasie zbliżania się... cyklonu. Szybko jednak mnie uspokoił: najbliższe prognozy nie przewidują bardzo silnych wiatrów!
Aby się dostać na wyspę La Digue, trzeba przepłynąć La Digue Cross, kręte, wąskie i płytkie wejście do maleńkiej mariny, między wysoko wystającymi z wody wygładzonymi skałami granitowymi. I tu, podobnie jak na innych wyspach, drogę otwiera para boi torowych. Wejście do porciku w dzień daje okazję do cumowania rufą lub nawet burtą do betonowego nabrzeża. Wieczorem nie ma już na to szans. Należy rzucić kotwicę dość daleko od brzegu, a długie cumy obłożyć na pniach palm lub rosnących pod nimi krzakach.
... na kółkach
Ładne wejście i cumowanie „na centymetry”, w bardzo ciasnym miejscu, od razu wzbudziło sympatię i zainteresowanie nami. Gdy tylko Janek nauczył młodych rybaków śpiewać po polsku, oni wysłali do mnie potężnego, czarnoskórego szypra z informacją, że chcą go wybrać na gubernatora wyspy. Nie obeszło się też bez próbowania zupy, z wielkich jak podeszwa pomarańczowo-czerwonych ślimaków. Dla mnie dramatycznie trudnej do przełknięcia.
Już jako dobrzy znajomi wypożyczyliśmy za pół darmo rowery i mogliśmy bardzo korzystnie wymieniać pieniądze.
Na tej wyspie nie ma samochodów. Taksówki to drewniane wozy z barierkami ochronnymi zamiast ścian i dachami przeciwsłonecznymi, ciągnione przez ... woły. Zabudowa parterowa lub co najwyżej do wysokości palm. Dachy z blachy falistej lub palmowych liści. Plaże tak piękne, że stanowiły już scenerię do wielu reklam. Wyspę upodobali sobie również filmowcy. To u jej brzegów Roman Polański kręcił sceny do filmu „Piraci”.
No, ale przecież nie ma róży bez kolców... Na La Digue nie należy tankować wody pitnej. Czerpie się ją ze źródła z bardzo drobnym piaskiem i można zapiaszczyć jachtową instalację wodną.
Nie obyło się bez przygód. Na przykład na wysepce Grande Soeur zawinęliśmy do niezwykle malowniczej zatoki. Woda we wszystkich odcieniach koloru niebieskiego i spora plaża z białym piaskiem. Blisko brzegu dobre głębokości do kotwiczenia. Pontonem ruszamy na podbój wyspy. Już z daleka widzimy zbliżającego się mężczyznę z olbrzymimi dogami.
Jegomość zakomunikował nam, że ta wyspa jest prywatną własnością i chociaż miejsce, w którym zakotwiczyliśmy jest bardzo niebezpieczne, to możemy na kotwicy pozostać na swoja odpowiedzialność tak długo jak będziemy chcieli, jednak nie życzy sobie przebywania kogokolwiek na lądzie.
Ponurkowaliśmy w krystalicznie czystej wodzie, ale gdy zamierzaliśmy odpłynąć, kotwica nie dała się wybrać. Jak się okazało, łańcuch zaczepił się o rafę koralowej. Nurkowanie i walka z kotwicą trwały około półtorej godziny. Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy późnym wieczorem do znanej już nam La Digue.
Coco Islands, chociaż to zaledwie parę wielkich skał otoczonych rafą, widać z daleka dzięki wielu kotwiczącym tam jachtom. Podchodzimy bardzo powoli i ostrożnie. Kotwicę wydajemy tuż przy barierze rafy i z wiatrem odchodzimy jakieś czterdzieści metrów. Załoga, podzielona na wachty kotwiczne, ląduje na wyspie grupami.
Znów bardzo gorąco, chociaż niebo w trzech czwartych zasnute chmurami. Nurkowanie odsłania przygnębiający widok wysychającej rafy koralowej. Szare, spopielałe gałęzie i koralowy rumosz są jak wielkie, morskie wysypisko, pomiędzy którym pływają bajecznie kolorowe ryby. Obumieranie rafy koralowej spowodowane jest utrzymującym się od kilku lat podwyższeniem temperatury wody morskiej o 2 do 3 stopni!
... i z wędką
Po powrocie do mariny Wharf wyruszyliśmy na zwiedzanie stolicy Mahe – Victorii. Dotarliśmy do centrum ze słynną miniaturą londyńskiego Big- Bena i wstąpiliśmy do najpopularniejszego na Seszelach miejsca spotkań, restauracji „Pirates Arms”.
W ubiegłym roku na Polinezji Francuskiej dostałem od miejscowego rybaka korzeń, a wyrzeźbioną w nim żaglicą (sailfish). Tym razem jesteśmy na Seszelach, których symbolem narodowym jest właśnie sailfish. To ciekawy zbieg okoliczności. Miejscowi, oglądając nasze koszulki z wielką żaglicą na plecach, sądzili, że jesteśmy grupą wędkarzy, którzy przyjechali na odbywające się tu o tej porze światowe zawody w połowach marlina. Nic nadzwyczajnego, aż ... do przedostatniego dnia rejsu...
Dnia 13 marca wypłynęliśmy na otwarty ocean, na ryby. Za namową naszych, pokładowych wędkarzy wynajęliśmy nowoczesny, bardzo szybki jacht motorowy, przystosowany do wędkarstwa morskiego o wymownej nazwie „Sea Fever” (gorączka morza). Dwie godziny, z prędkością szesnastu węzłów i jesteśmy na łowisku. Kierujemy się w stronę ptaków krążących nad wodą. Prędkość połowowa to ok. 5 węzłów. W dziesięcioosobowej grupie jeden nowicjusz - Leszek. Nie tylko po raz pierwszy w naszej załodze, ale w ogóle po raz pierwszy na morzu. Ocean lekko rozkołysany. Świetne warunki na połów. Pierwsze brania. Kolejno wyciągamy niewielkie bonito - każde po około 5 kilo.
Jako czwarty bierze wędzisko Leszek. Warkot kołowrotka wskazuje na coś poważniejszego. W odległości ponad dwieście metrów za rufą, jak pocisk, strzela w powietrze wielkie wrzeciono. Walka. Metr po metrze, napięta do granic wytrzymałości linka wraca na kołowrót. Teraz już tylko jedna myśl, żeby tego nie stracić. Czy wytrzyma hak, czy Leszkowi wystarczy sił i czy wyciągniemy zdobycz na pokład? Czas biegnie niesamowicie powoli. Ryba broni się całą mocą. Wreszcie jest przy rufie – sailfish! To ci ryba dla żeglarza! Sześciu rąk potrzeba do roboty. Parę ruchów myśliwego i zdobycz wędruje do bakisty. Potężny wysiłek przeobraża się w nieukrywaną dumę. Tylko w tym dniu nasz połów to czternaście bonito, trzy dorady i jedna żaglica.
Wystarczyło na fantastyczny rybny bankiet w restauracji hotelu „Wharf”, za który oczywiście zapłaciliśmy... rybami. Następnego dnia, żeglarskim zwyczajem, na chrzcie morskim, nadałem Leszkowi imię „Marlin z Seszeli” i jako dzielnego kompana przyjąłem do braci żeglarskiej. Należało mu się - nasza żaglica miała 158 cm długości i ważyła 32 kg.
Tuż przed odjazdem z Mahe, wielu znajomych skarżyło się na nienajlepsze samopoczucie. Już po powrocie do kraju dowiedzieliśmy się, że następnego dnia po naszym wylocie, nad północno-wschodnim wybrzeżem Madagaskaru przeszedł cyklon. Mięliśmy szczęście...
Przewodniki i locje nazywają Seszele „Wyspami Miłości” lub „Zaginionym Edenem”.
Te określenia nie oddają w pełni ich piękna - gładkie, granitowe, jakby ludzką ręką, wyrzeźbione skały są jak rozsunięta kurtyna sceny z białego piasku na tle soczyście zielonych palm i wzgórz. Jest gorąco, ale przyjemnie wietrznie. Tego nie da się opisać słowami, trzeba tam być... Zaplanujcie to sobie koniecznie!
Seszele (Seychelles)
Cały kraj to aż 115 wysp, ale większość z jego 80 000 mieszkańców zamieszkuje tylko trzy: Mahe, Praslin i La Digue. Wyspy położone są w Specjalnej Strefie Ekonomicznej na obszarze 1,3 mln. km², pomiędzy 4 a 10 stopniem szerokości geograficznej południowej. Słaba monsunowe wiatry, sporadycznie tylko przekraczające 2 – 4B powodują, że klimat jest tu wilgotny, z przeciętną temperaturą roczną 29º C.
Od maja do października monsun południowo-wschodni niesie niższą wilgotność i temperatury od 24 - 32º C.
Od listopada do kwietnia wiatry północno-zachodnie powodują wzrost opadów i nieznaczny wzrost temperatur.
Woda w oceanie ma temperaturę około 28ºC.
Na Seszele
... możemy dostać się np. samolotem Air France z Paryża,
/bilet zbiorowy dla 10 osób w obie strony, z Berlina via Paryż, to ok. 1000 euro/os.,
czas przelotu z Paryża ok. 10 godz./.
- czas: + 4 godz.
- nie potrzeba wizy, na miejscu nie pobiera się żadnych dodatkowych opłat,
- nie są wymagane szczepienia ochronne .
- język: angielski, francuski, oficjalny – kreolski
- waluta: rupia seszelska, kurs bankowy :1 USD = 5,5 RS; kurs nieoficjalny/np. u taksówkarza 1 USD = 10 RS/
- kuchnia: kreolsko-francuska /znakomita/.
- stolica: Victoria na wyspie Mahe