B. Kramer: Będę latać do końca!

Dokładnie pół wieku temu odniósł swój pierwszy żeglarski sukces – wygrał regaty na jachcie klasy Słonka. Dziś Bogdan Kramer, olimpijczyk z Tallina, bojerowy mistrz świata i trzykrotny mistrz Europy, wciąż się ściga – czyli jak mówią żeglarze lodowi – lata na swym wysłużonym, 18-letnim ślizgu. I nadal potrafi wygrywać - nawet z żeglarzami, dla których mógłby być dziadkiem!
„Żagle”: Tyle lat minęło, a w bojerach wciąż to samo – sprzęt ważniejszy niż żeglarz. Czy człowiek w tym sporcie zawsze będzie tylko dodatkiem do tej całej maszynerii?
Bogdan Kramer: Sprzęt rzeczywiście jest szalenie ważny, tak samo jak w Formule 1. Po prostu na drzwiach od hangaru nie polecisz. Ale nie wystarczy sypnąć pieniędzmi, by zejść na lód i wygrywać. Jeśli ktoś nie potrafi złożyć ślizgu, nie dopieści go, nie zadba o drobiazgi, to choćby miał płozy ze złota - nie przebije się do czołówki. A później, w regatach najwyższej rangi, tam gdzie sprzęt jest porównywalny, o zwycięstwie i tak decydują umiejętności sternika. Załóżmy, że na mistrzostwach Europy mamy idealny, gładki lód. Wiatr nie robi niespodzianek. I na starcie staje 40 bojerów. Jeśli zwycięzca zamieniłby się ślizgiem z outsiderem, to najpewniej znów jeździłby w czubie. A ten z końca stawki raczej pozostałby w ogonie.
„Ż”: Ale jednak bez eksperymentów i godzin spędzonych w hangarze na sukces nie warto liczyć?
B.K.: Dziś już nie trzeba pracować tak jak przed laty – całymi tygodniami i po nocach. Maszt kupujesz, płozy kupujesz, nawet ostrzenie możesz komuś zlecić. Za moich czasów wszystko trzeba było zrobić samemu. Mieszkałem w klubie, pracowałem w klubie, hangar był moim domem – czasem wychodziłem z niego tylko do łóżka, gdy powieki same opadały ze zmęczenia. Przez całą karierę zbudowałem około 50 ślizgów i chyba ze sto masztów. Dla siebie, innych Polaków i dla Niemców. To dzięki pracy na zachodzie mogłem kupować maszyny do ostrzenia płóz, nowe żagle, mercedesa, którym podróżowałem na regaty. To były piękne czasy. Jacek Sobkowiak przychodził do mnie pogadać, otwieraliśmy piwko, heblowałem i kleiłem. Robiłem to co kocham. Później się ścigałem. Wygrywałem. I jeszcze miałem pensję w klubie. Na wszystko mi starczało. To dzięki budowie bojerów mogłem żeglować na Tornado i pojechać na igrzyska.
„Ż”: Bojerowcy wciąż ścigają się na ślizgach klasy DN. Ale te dzisiejsze bolidy nie tylko pędzą szybciej, ale nawet wyglądają zupełnie inaczej, niż te sprzed 20 lat. Jakie zmiany w sprzęcie były najważniejsze?
B.K.: Zmieniło się prawie wszystko, ponieważ zmienił się maszt. Drewniane kołki ustąpiły miejsca profilom z włókien węglowych. Mamy więc inną dynamikę i technikę żeglowania. Gdyby dawni mistrzowie wsiedli dziś do ślizgów, to prawie nie umieliby jeździć. Miękki maszt sprawia, że teraz większa część siły, która napiera na żagiel, zamieniana jest na prędkość. Latamy szybciej, byle podmuch już nie odrywa bojera od lodu. Kiedyś, gdy ktoś leciał 90 km na godzinę, to był rekordzistą. Dziś taka prędkość nie robi już wielkiego wrażenia. Kilka lat temu latałem z Karolem Jabłońskim w Szwecji. Tor był idealny, mokry, a wiało tak mocno, że komisja przerwała regaty. Ale my trenowaliśmy. Ekipa niemieckiej telewizji mierzyła prędkość laserowym miernikiem. Gdybym nie widział małego monitora z wynikami, to pewnie bym nie uwierzył. Lataliśmy nawet 160 km na godzinę. Oczywiście w takich warunkach regaty nie są rozgrywane, ale bojerowcy wiedzą, że mają dziś sprzęt, dzięki któremu mogą niemal fruwać. Raz sam mierzyłem Karolowi prędkość na górnej boi. I to nie na treningu, ale podczas wyścigu. Pędził ponad 140 km/h. I po chwili, wcale nie zwalniając, przelatywał tuż obok tych, którzy dopiero jechali do góry. Jeśli pędzisz ponad stówę niemal leżąc na lodzie i mijasz rywala, który jedzie niewiele wolniej w przeciwnym kierunku, to naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy. A później jakiś laik zapyta Cię na brzegu: „co wy tacy zmęczeni skoro tylko sobie leżycie w tych bojerach?”
„Ż”: Dlaczego żeglarstwo lodowe, które daje tyle wrażeń, adrenaliny, i pozwala na tak wyjątkowy kontakt z przyrodą, nie rozwija się w Polsce szybciej. Może kapryśne zimy nie pozwalają bojerom rozwinąć skrzydeł?
B.K.: U nas bojery nie tylko nie rozwijają skrzydeł, ale wręcz je zwijają. Coraz mniej ludzi bawi się w ten sport. W moim Kiekrzu kiedyś każdy klub miał kilku zawodników. Jak wychodziliśmy na lód to było biało od żagli. Dziś pozostała nas garstka.
„Ż”: Może to wszystko jest po prostu za drogie?
B.K.: Dzisiaj wszystko jest drogie. Musisz mieć żagiel za 1 tys. euro, maszt za 1,5 tys. euro, kilka kompletów płóz, każdy za 500 euro. Do tego kadłub, płozownica, olinowanie, bloczki i kabestany. Jeśli nie masz nic poza chęciami to na dzień dobry musisz wydać przynajmniej 20 tys. zł. Wielu za takie pieniądze woli kupić samochód i pojechać na narty.
„Ż”: Ale nawet z chęciami bywa kiepsko. Są kluby, w których sprzęt stoi i gnije, bo nie ma kto na nim latać. Nie jest to sprzęt z najwyższej półki, ale jest. Widziałem ostatnio w hangarze sześć gotowych do jazdy ślizgów klasy Ice-Optimist dla dzieciaków. Stały tak całą zimę, bo w Twoim Kiekrzu, miejscowości z wielkimi tradycjami, nie ma dziś chętnych do nauki.
B.K.: O wszystkim decydują ludzie. W Kiekrzu jest bardzo dobre gimnazjum, gdzie dzieci z okien widzą klub i jezioro. Ale klasy żeglarskiej w tej szkole nikt nie stworzył. W moim Jachtklubie Wielkopolski maszyny szkutnicze do obróbki drewna poszły na złom. Dzieci nie garną się do bojerów, bo słyszą od rodziców, że wchodzenie na lód jest niebezpieczne. A lód w styczniu miał 25 cm grubości, jeździły po nim kłady i motocykle. Kluby nie szukają młodych zawodników, bo ich po prostu nie potrzebują. Zarabiają na składkach, domkach i knajpie. Nawet jeśli chłopak zobaczy w wiadomościach sportowych śmigającego bojera i powie w domu: „słuchaj tato, też bym tak chciał”, to ten biedny ojciec nie będzie miał do kogo pójść, bo po prostu nie ma u nas trenerów zajmujących się bojerami. A kluby stały się organizacjami towarzyskimi, odwróciły się od ludzi i ukryły za bramami zamykanymi na pilota.
Z drugiej strony cały dzisiejszy świat oferuje młodym tak wiele, że zanim trafią do klubu, złowi ich ktoś inny. Ja miałem do wyboru piłkę, strzelanie z procy lub żeglarstwo. Trochę młodsi ode mnie urywali się ze szkoły, by popracować przy sprzęcie. A ja kryłem ich przed rodzicami. Dziś to brzmi jak żart. Iść na wagary, by szlifować dechy? Dzieciaki mają teraz telewizję, komputery, DVD, multipleksy, konsole i galerie handlowe z placami zabaw. I jeszcze usłyszą od rodziców: „chłopie, daj sobie spokój, po co ci to? Spójrz jak na bojerach dorobił się Bodzio Kramer. Mieszka w bloku na osiedlu z wielkiej płyty. W klubie ma budkę z tektury, a nie stylowy domek jak inni. A jego jedynym sponsorem od lat jest Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Na piłce albo boksie to byś mógł nawet zarobić, ale o bojerach zapomnij.”
„Ż”: To może trzeba było więcej czasu spędzać w szkole, niż na wodzie? Może przykład Kramera pokazuje, że nie warto bawić się w żeglarstwo, bo to się po prostu nie opłaca?
B.K.: Ale to, że nie mam willi z basenem, nie oznacza, że jestem nieszczęśliwy. Nie żałuję drogi jaką obrałem. Wciąż latam. I będę latać do końca. Nadal potrafię wygrywać. Uwielbiam wspominać zwycięstwa z dawnych czasów, kiedy grali polski hymn i polscy żeglarze mieli święto, bo przez chwilę mogli być dumni. Później sekretarze dawali mi talon na malucha, ale go nie odebrałem, bo musiałbym przekroczyć próg komitetu wojewódzkiego. Dziś młodzi mają więcej możliwości i pieniędzy. Tylko brakuje im pasji, determinacji i cierpliwości.
„Ż”: Nie ma w nich chęci wygrywania? Przecież całe dzisiejsze życie to wyścig.
B.K.: Wygrywać chcą, ale szybko, łatwo i przyjemnie – jak w grze komputerowej. Dla nich bojery to masochizm; marzniesz godzinami na lodzie, przykręcasz śruby sztywnymi od mrozu palcami i później lód uderza cię w twarz. Tylko, że ludzie tacy jak ja widzą to zupełnie inaczej - pędzisz szybciej od wiatru, twój żagiel odbija się od lodu i wygląda jak gigantyczny motyl, jesteś niczym mustang z dzikiej doliny. Przecież to twój 11-letni syn wysiadając z bojera powiedział do ciebie: „tato, jakiś duży ptak chciał się ze mną ścigać!” Właśnie dla takich chwil warto być żeglarzem...
Bogdan Kramer, 65 lat
Bojerowy mistrz świata (1978) i trzykrotny mistrz Europy (1980, 1981, 1984). Urodził się w Kiekrzu pod Poznaniem. Pierwsze zwycięstwo odniósł w regatach „Pierwszy krok żeglarski” w 1959 roku. Pływał na Słonce, Omedze i Hornecie. Próbował swych sił na FD, Finnie i 470. Na Tornado reprezentował Polskę na igrzyskach w Talinie, gdzie zajął 9 miejsce (1980). Dwukrotnie był w dziesiątce najlepszych sportowców Polski (plebiscyt „PS”). Został wybrany żeglarzem 80-lecia żeglarstwa wielkopolskiego.