Statkiem z Niemiec na Mazury - czy to możliwe? - cz. III
Piotr Stelmarczyk ze Szczecina przysłał trzecią część niezwykle interesującej relacji Marcina Świrzewskiego z wyprawy dużym statkiem wycieczkowym z Niemiec, kanałami i rzekami do Piszu na Mazurach. To ostatni już artykuł, w którym wyjaśni się, czy to w ogóle jest możliwe.
Przeczytaj koniecznie:
Jest pan Heniu z Giżycka ze swoim holownikiem. No, stan, w jakim przybyli nie powala: ani optyka jednostki ani pana Henia. Razem na pierwszy rzut oka mają ze 150 lat! Ale zapada wieczór i trudno o drugi rzut oka… Powoli ruszamy zdani na łaskę holownika KS 17. Tak dalej będę nazywał tę jednostkę - jest to Radziecki Kuter Saperski strugo wodny o teoretycznej mocy 170KM. Posuwamy się powoli zbliżając do krytycznego miejsca na Pisie - słynnej rafy. Pamiętamy przykazanie od armatora: ani obrotu śrubami!! Mijamy miejsca przesondowane i oznakowane prowizorycznie przez kołki, butelki czy gałęzie.
Klapy rewizyjne na dolnym pokładzie na polecenie kapitana zostały podniesione. Rozkaz jest jasny: Obserwować! Non stop! Mijamy mieliznę słysząc spokojnie lekkie szuuuuuu, wszystko w normie. Manewrujemy na prawą do brzegu, gdzie jest dostatecznie głęboko. Mijamy znak, gdzie zaczynają się kamienie, cisza na pokładzie niesamowita! W tym czasie silnik KS jak i pan Heniu na najwyższych obrotach! A pod nami rafa i nic, no nic się nie dzieje! Tylko na moście jakiś pomnik stoi. Pomnik na moście? Myślę sobie. Nie, to pan Armator sztywny jak słup soli obserwuje sytuacje.
To jest tylko 400 metrów, ale mity o tym miejscu:
- że ten podarł poszycie!
- a ten to trzy rozdarcia „tylko”
- a ci to zawrócili z zalaną grodzią
powodują napięcie nie do opisania!
Cisza, cały czas cisza. Wchodzimy pod most, pod którym pozostałości po budowie dodatkowo komplikują żeglugę. Jeszcze jakieś 100 metrów, mała mielizna i nie do wiary! Jesteśmy na Mazurach!!
Hurra niech żyje Radziecka Technika Morska!! Jeszcze raz hurra!!
Pada komenda: palić motory obydwa!!
Płyniemy, kurcze, płyniemy! Sonda wskazuje 1,50 m 1,80 m, 2,0 m, ponad! O.K. Biorę się za kolację, szykuję placuszki z jabłkami. Za oknem zmrok zapada, a wciąż powoli trwa nasz taniec nieprzerwany - od prawej do lewej, ale najważniejsze, że płyniemy!
Ster strumieniowy kotłuje wodę niemiłosiernie. Do czasu. Wraz ze zmrokiem tracę wzrok! Jezu a za co? Ciemność! Widzę ciemność! Stres zatraca logikę myślenia, a to nie ja tracę wzrok, tylko… agregat traci moc! No i stracił całą…
Z jednostajnego rumoru silników powoli wyławiam inne nienaturalne dźwięki i wibracje. Po chwili dźwięki i wibracje ustają. Ustają wszystkie dźwięki! Co jest? Gramolę się na górny pokład. „Leżymy” - słyszę od Romka. Ale żeby wszystko na raz? Tak, wszystkie silniki stoją!
Diagnoza natychmiastowa - w czasie naszych kombinacji z przechodzeniem przez mielizny tak rozkołysaliśmy statek, że osad denny w zbiornikach zapchał wszystkie filtry, praktycznie na amen! Instrukcja postępowania, jeżeli istnieje, na pewno mówi: wezwij serwis! Ale nasza załoga w 100% składa się ze Słowian, więc w sposób nie do opisania przeciągają paliwo do baniek i pojemników. Przez szmaty i jakieś rajstopy filtrują paliwo i podłączają z powrotem do pompy paliwowej (skąd oni wzięli rajstopy ? damskie?).
Jest! Jeden zastartował. Niech żyją mechanicy! Drugi kręci, kręci i już pojawia się nawet dym, ale… z rozrusznika. No, to teraz jest pięknie, dwa razy pięknie! Zimna krew nie opuszcza chłopców. Zainteresowałem się, co tam robią w maszynie, co tak sam będę siedział po ciemku. W czasie rozmowy ustalamy, że przecież mamy taki rozrusznik.
- Coo? A gdzie ty to widziałeś?
- A jak to gdzie? Czy kanapa w kuchni nie jest naturalnym miejscem na to żeby tam leżał rozrusznik!?
Wszyscy, co mnie znają bliżej wiedzą, że zawsze mówię nieprawdę i to jest prawda. Opuszczam siłownię, nie dotykając szczebli. Na plecach czuję oddech Romka Młodszego:
- Gdzie?! Pokazuj gdzie on leży?!
Podnoszę siedzisko i… już ich nie ma, ani Romka ani rozrusznika! Skąd wiedziałem, że tu jest rozrusznik? Po prostu, jak w czasie wchodzenia ma mielizny odciążaliśmy łajbę z balastu, natknąłem się na zapomniane części i instrumenty, między innymi rozrusznik!
He, He, będą placki takie z jabłkami i cukrem pudrem. Płyniemy po ciemku na „smyczy” za panem Heniem. W trakcie rozmowy dowiadujemy się, że czeka nas wiele niespodzianek - tak jakby do tej pory był to spacer i nic się nie działo - i trzeba poprawić naturę, a dokładnie to, co Bobry wiedzione swoim odwiecznym instynktem nabroiły.
Jest decyzja Armatora: więcej uzbrojenia i ludzi! Mamy informację że, na odsiecz w naszym kierunku zdąża Mazurska Kawaleria, a dokładnie Mazurska Służba Ratownicza! Wreszcie mamy pierwszy postój można, się odświeżyć! Spotkanie z MSR. Są zaskoczeni że dotarliśmy tak daleko o własnych siłach. Jakie straty? Żadnych! He, He, a co? Wychodzimy na twardzieli, tych co mogą i potrafią. Wymiana informacji potwierdza, że będzie ostro, ale na nikim nie robi to wrażenia. Tak jak wędrujące kanciaste szkło, które zacieśnia więzi, jednocześnie rozluźniając atmosferę…
Jest około 5.00, otwieram oczy. Powoli dociera do mnie, że nie padłem i leżę w składzie desek. Tak sztywny jest mój śpiwór. W kuchni + 5 stopni ale to i tak plus od tego, co za oknem! Na pokładzie śnieg i lód - ostatni poryw zimy? Robiąc kanapki nie rozumiem, kto wsadził masło do lodówki?
Zjawiają się ludzie MSR. Kawa i ustalamy plan A. Generalnie plan A oznacza naprzód! Kawaleria przed nami bierze piłę motorową, termos i jazda…
Zjawiają się Panowie z Administracji Dróg Wszelkich. I tu powinienem opisać, co myślę na temat wszelkich zezwoleń pozwoleń i koncesji. Ale nie opiszę i tyle… Poszli. Oglądamy blankiet dokonania wpłaty – ładny…
Ustalamy, że blankiet nr.001 postawi na nogi budżet nie nasz, ale Ministerstwa Dróg Wszelkich.
Tak czy inaczej, znów płyniemy. Oglądam mapy dostarczone przez MSR. Dość dokładne. Sprawdzam na Googlach, zmieniam skale, sprawdzam w Wikipedii słowo Owsik. Jest pełny opis: środowisko, natura ,obyczaje. Porównuje z mapami. Zgadza się, trafione w dziesiątkę, najbardziej odpowiednia droga dla dorosłych osobników!
W tym czasie chłopcy wiercą otwory w dostarczonych płytach PMD - tak się nazywa bardzo wytrzymała sklejka, która ma posłużyć do osłaniania okien przed gałęziami nie usuniętymi przez nasze Bobry. Na dziobowym pokładzie pełna mobilizacja: piła, łom, liny, bosaki. Wygląda jak przygotowanie scenografii do czwartej części Trylogii.
Popadamy w rutynę konaaar z praweeeejj!! Natychmiast płyta blokuje konar, który przemieszcza się razem z płytą. Szorując po oknach nie stwarza zagrożenia, ale tylko na chwilę. W tym czasie kapitan wspomagany przez Szefa z MSR wykonuje niezliczone ruchy kołem sterowym. Rękawiczki nie pomagają na zbolałe od odcisków dłonie. Na jednym z postojów zakładają na koło sterowe gałkę – taką, jak mają na sztaplarkach i kierownicach TIR-ów. Bardzo pomocny gadżet. Jest godzina 7.15 nastawiam na zupę - pada na pomidorową z makaronem na górce cielęcej. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak wcześnie nastawiłem na zupę, jak i rozmiarów garnka. No, ale jest ok. 15 osób, które jeść coś muszą, a niewiadomo kiedy będzie pauza.
Nie opisuję uroków przyrody, bo wszystko jest względne. Pięknie kwitnąca gałąź jest urocza, ale nie wtedy, kiedy wali się na nas bez możliwości uniku. No nie do Końca. Nie ona na nas, tylko my na nią. No to co? Piła w ruch i szast prast i droga wolna! I tak całą drogę. Jeśli w naszej wyprawie czegoś brakowało, a nie było przewidziane, to jak mówi prawo Murphiego wszystko zabiera znacznie więcej czasu, niż by się wydawało. Jeżeli wydaje ci się, że już gorzej być nie może - na pewno będzie.
Myślę że 90% tego prawa miało zastosowanie w naszej wyprawie. Nagle nie przewidziana przerwa - zatkana dysza czy coś bez znaczenia – stoimy. Nadaję przez radio: dawajcie na zupę! Prawidłowe potwierdzenie ostatniej komendy tylko z niedowierzanie na zupę? Tak, na zupę, potwierdzam! Jest 11.30, wszyscy wcinają zupę. Cisza jak nie wiem co. Z niedowierzaniem sprawdzam zawartość moich przypraw. Nie, normalne, jak do pomidorowej, o co im chodzi? Cieszą się jak dzieci, wszystko sprawne, ruszamy i tak do wieczora… Kolacja w toku, syk z kranu informuje o braku wody. Jak wspominałem, odciążyliśmy statek na maksimum, także z paliwa i z wody, na bezwzględne minimum. Do mycia służy teraz woda zza burty, spożywcza jest w bańkach. Określam to Stanem Wojna. Załoga bez dyskusji przyjmuje fakt do wiadomości - wojna to wojna Przed odwodnieniem ratują nas inne płyny.
Kolejny dzień zaczyna się uroczo: w czasie pracy ster strumieniowy wciąga zapomnianą cumę lub coś podobnego. Bez niego nie da rady, stajemy. Zaczyna padać śnieg. Zjawia się człowiek - żaba z MSR. Ja w międzyczasie lokalizuję wszystkie wolne pojemniki, widzę w pobliżu gospodarstwo. Dobrze, bo mam jeszcze tylko jakieś 20 l. Wracam z pełnymi pojemnikami, tymczasem nurek uporał się z awarią, statek staje się w pełni sprawny. Ruszamy, ale nie na długo. Awarii ulega jeden z kutrów. Musimy zmienić cumy.
Płyniemy powoli, zatracam poczucie czasu. Nie wiem, czy to niedziela, czy wtorek, brak zasięgu, komórka milczy. Skupiam się więc na tym, co potrafię najlepiej: żurek z jajkiem, karkówka w sosie pieczeniowym, marchewka z groszkiem. Późny obiad jemy już na postoju. Co Oni tak zamilkli? Wszystko zjedzone, co za radość. Coś mówią, że smaczne, że pierwszy raz taką zupę, o co im chodzi? Normalne ludowe jedzenie…
5.00 rano, wstaję z koi, nawet nie myślę, co robię - jakoś wszystko samo się robi. Gałęzie i konary przesuwają się raz pod pokładem, raz nad nim i tak cały czas w tym rytmie.
Słońce mamy raz z prawej, raz z lewej. Do sunącego na mnie brzegu przyzwyczajam się, nawet nie widzę wędkarza, który w tej oazie ciszy zdrzemnął się i odzyskawszy świadomość, widzi statek „walący” wprost na niego. Człowiek przesuwa się dwa metry od brzegu, a statek dalej wali na niego. Nie wie, że aż tyle nasz dziób zachodzi na ląd. Szkoda człowieka, nikt mu nie uwierzy że widział statek...
Koniec żartów. Pomiar zanurzenia: jest 1,0 – 0,80 – 0,50 m i… stoimy! Manewr dziobem na nurt i w poprzek rzeki, lina dostarczona przez armatora „na wszelki wypadek”, jak najbardziej będzie potrzebna. Zarabiam końce i na sprowadzony na brzeg przez sprzyjających nam ludzi traktor podczepiam linę. Ustalamy plan, jak po 0,50 m wody przeciągnąć naszą jednostkę. Powoli i skoordynowane manewry KS-a, naszych śrub i traktora dają efekt. Ludzie zgromadzeni na łące mają frajdę, ja ledwie żyję, a tu jeszcze okrzyk „dawaj na pokład”, bo pan Heniu zna tylko dwa położenia manetki: cała naprzód i cała wstecz! Co tu się rozpisywać, dokonaliśmy rzeczy niemożliwej! A w planie z trudnych momentów to był tylko most w Bydgoszczy! Informacja po przejściu „panowie, jesteśmy w domu!!” mimo zmęczenia rozbawia nas wszystkich. Płyniemy, co jeszcze nas czeka? Nagle pojawia się na drodze dziwna konstrukcja - prom samoróbka. Słychać zgrzyt liny trącej o nasz kadłub, za chwilę zaczepiamy o ster i łubudu! Zgłaszam, że wszystko O.K. ale za chwilę jeszcze jedna lina obciera o nasz statek. Może to łańcuch, ale najważniejsze, że powoduje lżejsze bęc! Nie jest źle, dajemy panowie naprzód. Tak mija kolejny dzień.
Pojawiają się znaki: zostało jeszcze 15 km! Teoretycznie w planie jest jeszcze jedna przeszkoda – most. To nie do wiary, że znowu brak komunikacji między ludźmi wody a drogowcami owocuje taką „perełką”. Most na zakręcie!!! Jak by nie było miejsca 200 m dalej, gdzie rzeka prostsza o 400m. Niesamowite, ale dzięki Bogu idziemy na nurt, więc manewry są łatwiejsze. Nie zazdroszczę tym, co idą z nurtem. Ale po 1185 km teoretycznej drogi nasz kapitan bierze ten manewr na luzie.
Tak się wymądrzam. Ale wiedza, jaką On dysponuje i brak jakiejkolwiek reakcji na prace w takim stresie nastraja mnie i nas pozytywnie.
Na obiad robie pierś z kurczaka po tajsku, ryż, sos śmietanowo-serowy, no i garnek zupy (chyba warzywna na kurczaku).
Na radio dostajemy komunikat, że nasze bobry z MSR oczyściły drogę do Pisza. Hura, hura!! Ale hola hola, panowie, pojawia się zasięg i wiadomość od armatora: czekać na mnie! Czekamy, przecież nie pierwszy raz czekamy. Przyjeżdża armator, możemy znów płynąć. Ruszamy po jedynym prostym odcinku na tej rzece, ma jakieś 400 m. Pojawiają się kominy - to cel naszej wyprawy, bez mała 1200 km. A może więcej? Kto by to zliczył. Armator promienieje, nawet nie zdaje sobie sprawy, że dotarliśmy! Dopływamy do Piszu, nadbudówka rozebrana, pełny luz, nagle komenda: „klapa”! Zapomniałem złożyć klapę wejściowa na górny pokład. Romek ją przymyka i słychać bezlitosne łuuuubudu! Klapa zamknięta. A nawet bardziej, niż zamknięta…
„Cuma na ląd” - pada komenda. Jest dziobowa, rufowa możemy nawet kotwicę rzucić. Niema jednak takiej potrzeby: stoimy. Maszyny stop! Ale cisza.
Jemy kolację siedząc w komplecie przy stole. Pytam w rozmowie: czy gdybyś miał teraz wystawić dokument ze swoim podpisem na temat, czy istnieje droga na Mazury rzeką Pisa, zrobiłbyś to?
Kapitan Darek: - NIE!
Romek Kisłowski: - NIE!
Z zaplanowanej na 7 dni podróży, płynęliśmy 25 dni i nocy! Warto więc, by wszyscy, którzy śnią o rejsie większą łodzią na Mazury dowiedzieli się: TAKIEJ DROGI NIEMA!! No chyba, że kajakiem albo płaskodenną łajba wędkarską!
Pozdrawiam serdecznie
Argonauta Marcin