Statkiem z Niemiec na Mazury - cz. II

2010-05-07 16:01 Marcin Świrzewski
_
Autor: Marcin Świrzewski

Oto druga część niesamowitej relacji z wyprawy statkiem wycieczkowym z Niemiec, kanałami i rzekami do Piszu na Mazurach. Napisał ją dla Piotra Stelmarczyka ze Szczecina Marcin Świrzewski, zawodowy kucharz, który osobiście uczestniczył w tej „przeprawie”.

Pierwszą część relacji z wyprawy można przeczytać TUTAJ

Bydgoszcz mijamy w słabej atmosferze – wiadomo, żałoba narodowa. Stopniowo jednak coraz bardziej intryguje nas najsłabszy punkt w naszej wyprawie - most kolejowy w Bydgoszczy. Ma prześwit 3,80 a my mamy 4.20, czyli jest dla nas niemal jak ściana. Wspominałem w poprzedniej części o konflikcie między elektrownią a śluza, który powoduje, że nie sposób racjonalnie regulować otwarcia śluzy, by np. obniżyć poziom wody. Dochodzi do nas informacja, że podobno śluza otwarta jest już na maks. Zbliżamy się więc do mostu, idziemy na znaki z nurtem na prawo, po środku przęsło. Podchodzimy coraz bliżej, kapitan zarządza: „rufową podaj na ląd!”. Cuma rufowa zostaje obłożona na drzewie i zaczynamy powoli wsuwać się dziobem pod most. Wyznacznikiem naszej wysokości jest proporzec dziobowy naturalnie + 20 cm. Jednak proporzec zachodzi na most ok. 10 cm! Podejmujemy decyzję - zatapiamy gródź zderzeniową! Węże strażackie i pompa idą w ruch. Podczas tej operacji zastaje nas noc, ostatni pomiar już po ciemku i wychodzi, że jest ok. Jednak nie ruszamy się już stąd - armator ledwie oddycha. Ponadto dostajemy komunikat, że rano na czas przejścia jaz walcowy jeszcze bardziej się otworzy. Czyli że co? Do tej pory nie był jednak na maks!!???
Rankiem o 5.00 pobudka, nastawiam kawę dla załogi i idę na ten most. To niesamowite, jak brak komunikacji między ludźmi wody a inżynierią lądową komplikuje transport na tej jedynej drodze wschód- zachód. W dodatku drodze wodnej uczęszczanej, jak wskazują liczne ślady pod mostem świadczące też o pomyłkach w obliczeniach.
Oglądam też akwen za mostem - widzę elektrownię i podejście do jazu, a na lewo Fordon (dzielnica Bydgoszczy leżąca w Dolinie Fordońskiej nad Wisłą – przyp. Redakcji). Słyszę sygnał ze statku - silniki są już zagrzane na następne podejście. Wracam i podejmujemy kolejna próbę: Jest na styk z minimum! Podejmujemy decyzję - ściągamy wszystkie naszym zdaniem wystające elementy: podstawy do składanych relingów, obudowa wydechu, osłony wywietrzników - wszystko precz bez litości!
Następna próba już prawie, prawie się udaje, gdy nagle: stoooop!! Cała wstecz! Koło sterowe zawadza o poprzeczne kątowniki, których nie widzieliśmy, a manetka przód-tył trafia na nit w moście! Nie jesteśmy w stanie zmienić na rewers lewego silnika. Mimo to cofamy, armator sam rękoma odpycha łajbę od filara mostu, nawet o tym nie wie! Nerwy...
Wreszcie wycofujemy, atmosfera od razu poprawia się. W międzyczasie przez radio dostajemy komunikat, żeby nie przepływać pod mostem na znaki, tylko z lewej ich strony. Podobno jest tam... -5 cm od podanego stanu! Podchodzimy statkiem bliżej i rzeczywiście jest jakby niżej. Znów próbujemy i nagle cholerne kątowniki zawadzają o radia! Cała wstecz, ale mimo to w tempie rabusia samochodowego radia leżą na podłodze sterówki!
Niewiele pomagają też odpowietrzniki zbiorników powietrza, są nie do przeskoczenia i zatrzymują jednostkę. Znów komenda „do tyłu!” i... do dziś nie wiem, jak kapitan to zrobił! Koło sterowe leży na dolnym pokładzie!!
Rozpoczynamy naradę. Brakuje nam dobre 10cm. Dostrzegamy koparkę na barce niedaleko od nas – może to jest wyjście. Podchodzimy do barki. „szefie! Daj pan parę łyżek na dziób!” - no nie widziałem większego zdziwienia, niż mina tego operatora. Daje nam jednak na dziób kilka łyżek piachu.
Pełni nadziei wykonujemy następne podejście pod most, ale tym razem odwracamy statek rufą na nurt. Wsuwamy się centymetr po centymetrze, napięcie maksymalne, i nagle: zaczepiamy o te wydechy - nie mamy teraz możliwości żadnego manewru!
Widząc naszą sytuację załoga przepływającego bizona robi całą naprzód prawym torem. Nie wdziałem szybciej idącego pchacza! Świadomi ludzie! Wielkie dzięki - zabierają nam wodę. Zaczynamy przeciskać się pod mostem, słuchać głośny odgłos zgrzytów metalu trącego o metal. Jest! Jest! Jesteśmy po drugiej stronie!!
Montujemy koło sterowe, cucimy armatora (lekko ubarwiam stan armatora, ale był po tamtej stronie tęczy i wrócił!!). Zadowolony komunikuje się z nami: „Panowie, jesteśmy w domu!!”.
Przekraczamy śluzę i jesteśmy na królowej polskich rzek! Ale szeroko, 800-1000 m. woda wszędzie! Zdobywamy szuflę (dodam jest dwa razy droższa niż nasypanie piachu na nasz dziób!) i sprzątamy urobek za burtę. Teraz to będzie lajt! Tak myślimy, teraz wiem, tak nam się tylko zdawało!
Robię obiad – schabowe, ziemniaki, sałata w śmietanie. Do tej pory dziwiłem się, po co na takim rzecznym statku w kuchni takie zawodowe sztorm dechy. Teraz już wiem - wszystkie garnki mam przesunięte na dziób.
Chwilę potem po raz pierwszy siedzimy na mieliźnie – robi to na nas duże wrażenie. Ale tylko ten pierwszy raz.
Zakładam sztorm dechy na kuchnię, usuwamy betonowe bloczki z dziobu, które poziomowały statek. Na rufę z nimi! Ostatnie 10 sztuk pozostawiam, reszta - 150 szt. jest już na rufie. Każda waży 15kg. Schodzimy dzięki temu z mielizny, ja też mało nie zszedłem! Zmieniając ciuchy na suche zakładam opatrunki na otarte dłonie. Żona w życiu mi nie uwierzy, że w kuchni powstają takie rany.
Idziemy dalej, dopływamy do pierwszego postoju. Ból krzyża ścina mnie z nóg! Rano mam okazję uciec i szkoda, że tego nie zrobiłem! bardzo szkoda! Woda w nocy opadła i stoimy na mieliźnie! Piękny poranek! Jak się okaże później, nie ostatni.
Wisła jest szeroka, ale nawigacja na niej odbywa się głównie na nos kapitana i bezustanny monitoring na googlach i basakiem - i tak cały czas. To czasem nie do wiary, że robimy takie manewry, że na szerokości rzeki ok. 800 m my przechodzimy tuż przy brzegu po jakiś zawiłych manewrach. Tak czy inaczej, moje miejsce jest pod pokładem pod lustrem wody – to bardzo romantyczne, ale z drugiej strony to ja pierwszy wiem że szorujemy po dnie. Po jakimś czasie popadam w rutynę: słyszę długie szzzzzzzzzz! Odkładam garnki na bok i idę na dziób. Mamy ocechowany bosak 1.00; 1.50; 2.00m. Kilkukrotne 1.50, 1.50, 1.50 oznacza, że wszystko jest o.k. i mogę wracać do kuchni.
Po drodze nikogo nie mijamy, w radiu cisza. żywej duszy wokół nas. Przed Płockiem jedyna jednostka „Grażyna” ciągnie uszkodzone przez zimowe lody żelastwo. Nie bardzo wiedzą, o co nam chodzi, na którym kanale pracują?
„Na jakim kanale? Radio? A z kim ty chcesz rozmawiać?”
To uświadamia nam, że jesteśmy sami. I w takiej atmosferze mijamy śluzę Włocławek, dalej Płock i wchodzimy do stoczni na nocleg. Trzeba przyznać, że miasto ładnie wygląda nocą – jest tam piękna iluminacja miasta i mostów.
Jednak to, co widzę za burtą rani moje oczy. Na miejscowych wędkarzach nie robi jednak wrażenia.
Rano idziemy dalej – Modlin i wreszcie śluza Żerań. Sygnał jeden, drugi, po dłuższym czasie wychodzi zdziwiony robotnik: „A co, chcecie przejść?”. Przepływamy Kanał Żerański i na Jeziorze Zegrzyńskim wreszcie są pierwsze oznaki, że jesteśmy na szlaku wodnym.
Jakaś godzinka i jesteśmy wolni. Normalka. Do Nowogrodu mkniemy jak strzała. Przepływamy Nowogród most za mostem i wychodzimy na Pisę. Cumujemy na noc, rankiem mają nadejść posiłki z miejscowych matrosów. I rzeczywiście, nadeszły w ilości nie powalającej - szt.1, ale za to w randze kapitana! Tak sadzę po pagonach.
Przed śniadaniem brak wody mobilizuje do zmontowania około 500m. węży ogrodowych podłączonych do pierwszego ujęcia. Niedzielny poranek nie nastraja do żartów. Mogę nabrać wody? Proszę bardzo, a ja niosę na ramieniu coś ok. 100m. węża ogrodowego… Wreszcie mamy wodę, można zrobić śniadanie.
Po wejściu na Pisę zaczynają się kolejne schody. Pytam kapitana, co to znaczy rafa? Zawsze chciałem wylądować na rafie, a dokładnie na wielkiej rafie koralowej. To jednak na pewno nie jest ta. Mam wrażenie, że robi się ciasno i coraz bardziej kręto. Do 12 km. docieramy o własnych siłach. Ilości manewrów na tym odcinku powodują dym w komorze, gdzie jest umieszczony ster strumieniowy. Pierwsza mielizna kładzie kres manewrom.
Według namiarów, za 400m. jest rafa. Mamy jednak absolutny zakaz od armatora obrotu śrubami. Nie do wiary na głównym i jedynym szlaku na Mazury! Pierwsza pomoc traktora niewiele daje - jest 50 cm. głębokości, nam trzeba min 1.30 m w teorii! Romek podejmuje decyzję - rano stajemy w poprzek rzeki i czekamy, aż nurt i praca śrub wypłucze piach z pod nas. Zdejmujemy też prawą kotwicę ważącą 150kg! Niesamowite, ale kotwica leży na pokładzie – zrobiliśmy to w czterech! Linę przywiązujemy do drzewa i wydajemy łańcuch na maks. Napieramy śrubami, kopiemy przód tył i wybieramy luz na windzie kotwicznej. Przy pięknej pogodzie jak galernicy napieramy na korby! Skąd ja mam tyle energii? Nieopatrznie pytam romka: „A ile ty masz lat, że tak ciężko pracujesz na tej korbie?” Zaniemówiłem: właśnie ma 66 urodziny!!
Przy tętnie 300/250 uściskałem go szczerze. Przesunęliśmy się o 10 m., jeszcze kroczek i rufa chodzi! Jest rosomak i pan Heniu z Giżycka. No i zaczęło się, ruszamy!!

W następnej części relacji tempo akcji się zwiększy, a przy „przeprawie” potrzebne będzie nam:
piła spalinowa, piła do metalu, piła do drewna, czyste paliwo, płyty pmd, płetwonurek, traktor o mocy 120 KM, lina stalowa 100m, drugi holownik z ekstra załogą, inspektor z zarządu dróg wszelkich, większe garnki na zupę tak na ok. 12 osób
ale to w swoim czasie...

Statkiem z Niemiec na Mazury - cz. II

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.