Marie-Agnes Peron Trophy
Kapitan Jarosław Kaczorowski (jacht Alianz.pl) – WŁASNYMI SŁOWAMI: Samotne regaty Trophy Marie-Agnes ukończyłem na czterdziestym siódmym miejscu z 80 zawodników. To dużo gorzej, niż bym sobie życzył, ale trudno- nauka kosztuje. Za tydzień płyniemy z "Gołym" w siedemsetmilowym wyścigu Fastnet 6.50 i na tym staramy się skupić.
Zaczęło się dobrze. Choć nie wystartowałem z pierwszej linii, to bardzo szybko udało mi się wyjść na czysty wiatr i pożeglować w prawą stronę, skąd spodziewałem się korzystnej odkrętki. Tak się stało i na pierwszy znak wpłynąłem w pierwszej dwudziestce. Odpaliliśmy nasze wielkie spinakery i zaczęła się dwudziestomilowa halsówka z wiatrem. Wiedziałem, że przy sześciu węzłach wiatru jestem wolniejszy od konkurentów, więc musiałem jakoś zaryzykować. Po lewej stronie trasy było trochę więcej wiatru i postanowiłem tam uderzyć. Oprócz mnie tylko pięć łódek wybrało to rozwiązanie, więc w razie powodzenia zysk byłby duży. Czterem moim konkurentom „wydało”, w tym jednemu, który był o 100 metrów ode mnie. Ja stanąłem jak spławik w dziurze wiatrowej i patrzyłem jak tamci odpływają w siną dal. Za pierwszym zakrętem przy latarni La Plate powiało trochę mocniej - jakieś osiem węzłów. Wyprzedziłem kilka łódek potem wiatr stanął na dwie godziny, potem znowu trochę powiało i taki był cały ten wyścig. Z powodu niedostatku prędkości musiałem podejmować ryzykowne decyzje taktyczne, ale na szczęście prognoza pogody, którą przygotował mi Krzysiek Dumara sprawdzała się i przeważnie zyskiwałem kilka miejsc. Najlepszy był wieczór i połowa drugiej nocy, kiedy zawiało całe dwanaście węzłów… W zasięgu wzroku miałem około dziesięć jachtów i byłem najszybszy z nich. Nie mogłem tylko wyprzedzić Amerykanina Briana Caldwella na bardzo dobrze przygotowanym jachcie - tym samym, który wygrał Transat w 2005 roku. Jednak po zapadnięciu zmroku Brian tak się pogubił, że około północy jego światło topowe majaczyło gdzieś daleko za moją rufą. Do końca wyścigu powtarzał się schemat: kilka godzin słabego wiatru, potem dwie-trzy godziny zupełnej flauty. Na ostatnim, dziesięciomilowym odcinku z wiatrem udało mi się dogonić Holendra - Jelmera Bouwa i po zaciętej walce wyprzedzić go na mecie o metr. Z wyścigu nie jestem specjalnie zadowolony. Wciąż nie mogę znaleźć prędkości kiedy wieje poniżej sześciu węzłów. W najbliższą niedzielę startujemy we dwóch z Gołym w siedemset milowym wyścigu dookoła słynnej latarni Fastnet. Mamy nadzieję, że będzie mocniej wiało. Po regatach wracamy z łódką do Gdyni i będę trenował w moim rodzinnym mieście aż do końca sierpnia. Niestety, wczoraj producent masztu oświadczył, że zamiast dwudziestego piątego czerwca masz będzie gotowy na koniec lipca(!). Inni producenci dają równie odległe terminy, więc wygląda na to, że będę musiał w lipcu trenować na moim starym zestawie. To bardzo zła wiadomość. Myślę jednak, że mimo opóźnienia zdążę dotrymować nowy sprzęt. Pozdrowienia z Bretanii. Jarek Kaczorowski P.S. Regaty Marie-Agnes Peron były w tym roku mniej dramatyczne niż w 2006, kiedy to cztery łódki w gęstej mgle wylądowały na skałach. W tym roku tylko jedną dziewczynę zabrał z jachtu helikopter, bo jej organizm zareagował alergiczną opuchlizną po użądleniu przez pszczołę.